Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 73
Valentine była tak blada, zimna, tak bez życia, że nie słuchając rozkazów Maksymiliana, ogarnięci strachem, który czuwał bez przerwy nad tym przeklętym domem, wybiegli na korytarz, wrzeszcząc o pomoc.
Pani Danglars i Eugenia właśnie wychodziły. Zdążyły się więc dowiedzieć, jaka była przyczyna tych hałasów.
– Przecież mówiłam – zawołała pani de Villefort. – Biedna mała!
93. Wyznanie
W tejże chwili zabrzmiał z gabinetu głos pana de Villefort:
– Co się dzieje?
Morrel spojrzał pytająco na Noirtiera. Starzec odzyskał już zimną krew i wskazał mu wzrokiem gotowalnię, w której Morrel już raz krył się w podobnych okolicznościach.
Chwycił tylko kapelusz i rzucił się zdyszany za zasłonę. Na korytarzu słychać już było bowiem kroki prokuratora.
Villefort wpadł do pokoju, podbiegł do Valentine i chwycił ją w ramiona.
– Lekarza! Lekarza! – krzyknął. – Idźcie po pana d'Avrigny! Albo – sam po niego pójdę.
I wybiegł z pokoju.
Innymi drzwiami wymknął się Morrel. Jak obuchem uderzyło go straszliwe wspomnienie: przypomniał sobie rozmowę Villeforta i lekarza, którą podsłuchał w noc śmierci pani de Saint-Méran. Dziewczyna miała takie same objawy, jak te, które poprzedziły śmierć Barroisa – były tylko nieco łagodniejsze. Jednocześnie wydało mu się, że znów brzmi mu w uszach głos Monte Christa:
„Gdybyś pan kiedyś potrzebował pomocy, proszę przyjść do mnie, mogę wiele”.
Szybciej niż biegnie myśl, popędził Przedmieściem Saint-Honoré i ulicą Matignon, aż znalazł się na Polach Elizejskich.
Tymczasem Villefort dotarł dorożką przed dom pana d'Avrigny. Zadzwonił tak gwałtownie, że przeraził odźwiernego, który otwarł przed nim drzwi. Villefort rzucił się w kierunku schodów, nie mając siły wyrzec choć słowa. Odźwierny znał go, więc wpuścił go do środka i tylko krzyknął za nim:
– W gabinecie, panie prokuratorze, w gabinecie!
Villefort otwierał już gwałtownie drzwi.
– A, to pan – rzekł lekarz.
– Tak, to ja – odparł Villefort, zamykając za sobą drzwi. – To ja teraz zapytam: jesteśmy sami? Doktorze, na moim domu ciąży klątwa!
– Coś takiego! – odparł d'Avrigny zimno z pozoru, choć w głębi duszy zadrżał. – Czyżby znów ktoś zachorował?
– Tak! – zawołał Villefort rwąc sobie konwulsyjnie włosy. – Tak!
Wzrok d'Avrigny'ego mówił: „Ostrzegałem pana”.
I powoli zapytał:
– A więc kto z kolei umrze u pana? Jaka nowa ofiara oskarży nas o słabość przed Bogiem?
Z piersi Villeforta wyrwał się szloch. Przysunął się do lekarza i ścisnął go za ramię:
– Valentine! Kolej na Valentine.
– Pańska córka! – wykrzyknął zdumiony i zdjęty przerażeniem d'Avrigny.
– Widzisz pan, myliłeś się – wyszeptał prokurator. – Przyjdź do mnie i proś konającą o przebaczenie za te podejrzenia.
– Za każdym razem, gdy mnie pan wzywałeś, było za późno. Nieważne, idę. Ale spieszmy się, przy takim wrogu, jaki działa w pańskim domu, nie ma czasu do stracenia.
– O, tym razem, doktorze, nie będzie mi już pan wyrzucał słabości. Tym razem odnajdę mordercę i zmiażdżę go.
– Najpierw spróbujmy uratować Valentine, potem pomyślimy o zemście. Chodźmy.
Kabriolet uwiózł Villeforta i d'Avrigny'ego do domu, a w tej samej chwili Morrel pukał do drzwi Monte Christa.
Hrabia był w gabinecie i czytał, mocno zatroskany, list, który otrzymał od Bertuccia. Gdy zaanonsowano Morrela, z którym rozstał się zaledwie dwie godziny wcześniej, uniósł głowę. Również u Morrela musiały zajść jakieś nowe okoliczności, skoro młody człowiek, który żegnał go dwie godziny temu z uśmiechem na ustach, powracał teraz tak wstrząśnięty.
Hrabia wstał i podbiegł do Maksymiliana.
– Co się stało, Maksymilianie? – zapytał. – Jesteś pan blady, spływa z ciebie pot.
Morrel osunął się na fotel.
– Tak, biegłem tutaj – odparł. – Muszę z panem pomówić.
– Czy pańska rodzina ma się dobrze? – spytał hrabia ze szczerą życzliwością.
– Tak, dziękuję – rzekł młody człowiek, wyraźnie zakłopotany; nie wiedział, od czego ma zacząć. – Wszyscy zdrowi.
– To dobrze. Ale chcesz mi pan o czymś powiedzieć? – podjął hrabia, coraz bardziej zaniepokojony.
– Tak. Wyszedłem z domu, do którego zawitała śmierć, i pobiegłem do pana.
– Czyżby od państwa de Morcerf?
– Nie. Ktoś tam umarł?
– Generał strzelił sobie w łeb.
– Ach, co za okropne nieszczęście! – wykrzyknął Maksymilian.
– No, ale nie dla hrabiny ani nie dla Alberta. Lepiej, gdy ojciec i mąż umiera, niż gdyby miał żyć z piętnem hańby. Krew je zmywa.
– Biedna hrabina! To jej mi żal przede wszystkim, taka szlachetna kobieta!
– Żałuj też i Alberta, uwierz mi, to godny syn swojej matki. Ale wróćmy do ciebie. Przybiegłeś do mnie – czyżby spotkało mnie to szczęście, że mnie potrzebujesz?
– O tak, potrzebuję, to znaczy pomyślałem jak szalony, że może zdołałby mi pan pomóc w sprawie, w której pomóc może tylko Bóg.
– Mimo to powiedz, o co chodzi.
– O, sam nie wiem, czy wolno mi wyjawić komuś taką tajemnicę, ale los, konieczność mnie do tego zmusza…
Morrel zawahał się.
– Wierzy pan, że jestem panu przyjacielem? – odezwał się Monte Christo, biorąc serdecznym gestem dłoń Maksymiliana w swoje dłonie.
– O, dodajesz mi pan odwagi, a poza tym coś mi mówi – tu Morrel przyłożył dłoń do serca – że nie powinienem mieć przed panem tajemnic.
– Ma pan rację, to Bóg podszeptuje te słowa pańskiemu sercu, a serce podszeptuje je panu. Proszę powtórzyć, co też to serce panu powiada?
– Hrabio, mógłbym posłać Baptystę, by dowiedział się, co się dzieje u kogoś, kogo pan zna?
– Powiedziałem, że jestem do pańskiej dyspozycji, a więc moja służba również.
– O, bo nie uspokoję się, dopóki się nie dowiem, że jest z nią lepiej.
– Mam zadzwonić po Baptystę?
– Nie, sam z nim porozmawiam.
Morrel wezwał Baptystę i cicho coś do niego powiedział. Lokaj natychmiast wybiegł.
– I co, załatwione? – zapytał hrabia, gdy Morrel wszedł do pokoju.
– Tak. I zaraz się trochę uspokoję.
– No, a ja czekam – odezwał się Monte Christo z uśmiechem.
– Tak, już mówię. Pewnego wieczoru byłem w pewnym ogrodzie. Ukrywałem się w kępie drzew i nikt nie domyślał się, że tam jestem. Obok mnie przeszło dwóch ludzi. Na razie nie wyjawię ich nazwisk. Rozmawiali cicho, ale tak mnie to zaciekawiło, że nie straciłem ani słowa z tego co mówili.
– Zapowiada się na ponurą historię, jeśli wierzyć pańskiej bladości; drży pan.
– O tak, to bardzo ponura historia, przyjacielu! Umarł właśnie ktoś z rodziny właściciela ogrodu. Jedną z tych osób był właśnie pan domu, drugą – lekarz. Pan domu wyznawał mu swoje obawy i cierpienia, to już drugi raz w tym miesiącu śmierć atakowała nieoczekiwanie ten dom, jakby jakiś anioł śmierci wskazywał go rozgniewanemu Bogu.
– No, no – wtrącił Monte Christo, wpatrując się uważnie w młodzieńca – i obrócił niedostrzegalnie fotel, tak aby usiąść w cieniu i aby na twarz Maksymiliana padało światło.
– Tak – ciągnął Maksymilian – w ciągu tego miesiąca śmierć dwukrotnie nawiedziła ten dom.
– A co odpowiedział lekarz?
– Odpowiedział… odpowiedział, że ta śmierć nie była naturalna i że przyczyniła się do niej… Trucizna!
– Doprawdy? – rzekł Monte Christo, lekko pokasłując; kasłaniem tym pokrywał duże wzruszenie, rumieniec, bladość albo zaintrygowanie. – Naprawdę słyszałeś takie rzeczy?
– Tak, kochany hrabio, słyszałem, i lekarz dodał, że jeśli coś takiego się powtórzy, będzie zmuszony zawiadomić policję.
Hrabia słuchał – lub udawał, że słucha – z największym spokojem.
– I cóż – ciągnął Maksymilian – śmierć uderzyła po raz trzeci, i ani pan domu, ani lekarz nic nikomu nie powiedzieli. Śmierć uderzy teraz być może po raz czwarty. Hrabio, jak pan sądzi, do czego zobowiązuje mnie znajomość takiej tajemnicy?
– Drogi przyjacielu, opowiadasz mi tu historię, jaką chyba każdy zna. Znam dom, w którym to podsłuchałeś, a przynajmniej tak mi się zdaje. Dom z ogrodem, pan domu, lekarz, dom, w którym nastąpiły trzy dziwne, niespodziewane zgony. No więc, spójrz na mnie: nie podsłuchiwałem nikogo, mimo to wiem o tym wszystkim tak dobrze, jak pan, a czy gnębią mnie jakieś wyrzuty sumienia? Nie. Nie obchodzi mnie to. Mówi pan, że anioł śmierci wskazuje ten dom rozgniewanemu Bogu… Hm, a może tak rzeczywiście jest? Nie wnikaj w to, czego nie chcą znać ci, których to powinno interesować. Jeśli do tego domu zawitała sprawiedliwość boża, a nie boży gniew, odwróć głowę, Maksymilianie, i przepuść boską sprawiedliwość.
Maksymilian zadrżał. W głosie hrabiego pobrzmiewało coś posępnego, uroczystego i straszliwego.
– A zresztą – ciągnął hrabia głosem zmienionym do tego stopnia, że wydawało się, jakby przemówił nagle ktoś inny – skąd możesz wiedzieć, że to zacznie się znowu?
– Ale już się zaczyna, hrabio! – wykrzyknął Morrel. – Dlatego przybiegłem do pana.
– Ale co ja mam na to poradzić, kapitanie? Może przypadkiem chciałbyś, abym uprzedził prokuratora królewskiego?
Monte Christo położył taki nacisk na te słowa, że Morrel porwał się z miejsca i wykrzyknął:
– Hrabio! Ależ pan wie, o kim mówię?
– Ech, oczywiście, drogi przyjacielu, a dowiodę ci tego, stawiając kropkę nad i, a raczej nazwę ludzi, o których mówiłeś. Przechadzałeś się po ogrodzie pana de Villefort; z tego, co mi powiedziałeś, wnioskuję, że było to w wieczór, gdy umarła pani de Saint-Méran. Podsłuchiwałeś, jak pan de Villefort rozmawia z panem d'Avrigny o śmierci pana de Saint-Méran i nie mniej dziwnej śmierci markizy. Pan d'Avrigny mówił, że podejrzewa otrucie, a nawet dwa; a pan, wcielenie uczciwości, od tej chwili zgłębiasz swoją duszę, sondujesz sumienie i zastanawiasz się, czy wyjawić ten sekret, czy też nie. To nie średniowiecze, kochany przyjacielu, nie ma już świętej Vehme i sądów kapturowych. Czego, u diabła, chcesz pan od tych ludzi? „Sumienie, czegóż ode mnie chcesz?” mówi Sterne. Ejże, mój drogi, zostawże ich, niech sobie śpią, jeśli sypiają – a jeśli cierpią na bezsenność, pozwól im tak zmizernieć. I na litość boską, sam się wysypiaj, nie dręczą cię przecież wyrzuty sumienia.
Na twarzy Morrela odmalowało się okropne cierpienie. Chwycił Monte Christa za rękę.
– Ale to się znów zaczyna, czy pan nie słyszy?
– Ejże, to niech się zaczyna – odparł hrabia, zdumiony tym uporem, którego nie pojmował i spojrzał uważnie na Maksymiliana. – To rodzina Atrydów. Bóg ich potępił, a jego wyrok zostanie wykonany. Choćby ich było dwustu, rozsypią się jak zabaweczki z papieru pod tchnieniem Pana. Trzy miesiące temu pan de Saint-Méran, dwa miesiące temu markiza, ostatnio – Barrois, a dziś stary Noirtier albo panna Valentine.
– Wiedział pan o tym? – zakrzyknął Morrel z taką zgrozą, że Monte Christo zadrżał, on, który zachowałby spokój, nawet gdyby niebo runęło na ziemię. – Wiedział pan o tym i nic pan nie mówił!
– A co mnie to obchodzi? – odparł Monte Christo, wzruszając ramionami. – Czy ja znam tych ludzi? Czy miałem ocalić jedno z nich, aby pogrążyć drugie? Do licha, nie, wszystko mi jedno, kto jest tam ofiarą, a kto mordercą.
– Ale ja – ryknął z rozpaczą Morrel – ja ją kocham!
– Kogo kochasz?! – zawołał Monte Christo, zrywając się na równe nogi i chwytając Morrela za ręce, które młodzieniec załamywał i wznosił do nieba.
– Kocham jak szaleniec, kocham tak, że dałbym z siebie całą krew wytoczyć, aby oszczędzić jej jednej łzy. Kocham Valentine, którą chcą zamordować, rozumiesz pan? Kocham ją i pytam Boga, pytam pana, jak mogę ją uratować!
Monte Christo wydał ryk, niczym zraniony lew.
– Nieszczęsny! – wykrzyknął, załamując ręce. – Nieszczęsny! Kochasz Valentine! Kochasz tę córkę przeklętego rodu!
Nigdy jeszcze Morrel nie widział takiego wyrazu twarzy. Nigdy jeszcze nie zapłonęły przed nim tak straszliwym blaskiem czyjeś oczy. Nigdy geniusz grozy, który pojawiał się przed nim tyle razy na polach bitwy albo podczas krwawych algierskich nocy, nie rozstrzelił wokół tak złowrogich ogni. Przerażony, cofnął się.
Monte Christo zaś zamknął na chwilę oczy po tym strasznym wybuchu, jakby oślepił go jakiś wewnętrzny blask. Zbierał się w sobie z taką mocą, że widać było, jak jego pierś wzburzona nawałem uczuć, uspokaja się z wolna, niczym wzburzone i spienione po sztormie fale, gdy wreszcie wyjdzie słońce. Ta cisza, to skupienie i ta walka trwały przez jakiś czas. Następnie hrabia uniósł pobladłą twarz.
– Widzisz, drogi przyjacielu – rzekł zmienionym głosem – jak Bóg umie karać za obojętność największych, najzimniejszych fanfaronów, jeśli nie wzruszają ich straszliwe obrazy, jakie im stawia przed oczyma? Oglądałem chłodno i z ciekawością, jak rozwija się ta ponura tragedia, śmiałem się niczym szatan ze zła, jakie czynią ludzie, bezpieczny w ukryciu – a tak łatwo ukrywać się, gdy się jest bogatym i potężnym! I teraz właśnie i mnie ugryzł ten wąż, któremu się przypatrywałem, ugryzł mnie w samo serce!
Morrel głucho jęknął.
– No, no – mówił hrabia – dość tych płaczów. Bądź mężczyzną, bądź silny, nie trać nadziei, jestem tu i czuwam nad tobą.
Morrel potrząsnął smutno głową.
– Powtarzam, nie trać nadziei! Rozumiesz? – zawołał Monte Christo. – Wiedz pan, że nigdy nie kłamię, nigdy się nie mylę. Jest południe, Maksymilianie – podziękuj niebu, żeś przyszedł do mnie w południe, a nie wieczorem albo jutro rano. Posłuchaj mnie: jeżeli Valentine jeszcze nie umarła, już nie umrze.
– O Boże, Boże! – wykrzyknął Morrel. – Kiedy wychodziłem, była umierająca!
Monte Christo przyłożył dłoń do czoła. Co się działo w tej głowie, obciążonej tyloma straszliwymi tajemnicami? Co mówił temu człowiekowi, jednocześnie bezlitosnemu i ludzkiemu, anioł jasności lub anioł ciemności? Bóg jeden może to wiedzieć.
Monte Christo podniósł głowę i tym razem był pogodny jak budzące się dziecko.
– Maksymilianie – rzekł – wracaj spokojnie do siebie. Masz się stamtąd nie ruszać, nie podejmować żadnych kroków, nie pokazywać po sobie ani cienia rozpaczy. Dam ci znać. Idź już.
– Boże, Boże – rzekł Morrel – przeraża mnie pan tą swoją zimną krwią. A więc jest pan w stanie walczyć ze śmiercią? Jesteś czymś więcej jak człowiekiem? Jesteś aniołem? Jesteś Bogiem?
I młodzieniec, który nigdy nie cofał się przed niebezpieczeństwem, cofnął się przed hrabią, zdjęty niewypowiedzianą zgrozą. Ale Monte Christo spojrzał nań z uśmiechem pełnym takiej melancholii i łagodności, że Maksymilian poczuł łzy w oczach.
– Mogę wiele, przyjacielu – odparł hrabia. – Idź, muszę zostać sam.
Morrel, ulegając niezwykłemu wpływowi, jaki wywierał Monte Christo na swe otoczenie, nawet nie próbował się spod niego wyrwać. Uścisnął dłoń hrabiego i wyszedł.
Ale w drzwiach zatrzymał się, aby poczekać na Baptystę – Baptysta bowiem wybiegł właśnie zza rogu ulicy Matignon.
Tymczasem Villefort i d'Avrigny przyjechali na miejsce.
Valentine była wciąż nieprzytomna. Lekarz zbadał ją ze starannością, którą nakazywały okoliczności i tak wnikliwie, jak wskazywała znana mu tajemnica. Villefort zawiesił wzrok na jego ustach, czekając na diagnozę.
Noirtier, bledszy od wnuczki, czekał z jeszcze większą niecierpliwością, a oczy płonęły mu blaskiem pełnym inteligencji.
W końcu d'Avrigny wolno wyrzekł:
– Jeszcze żyje.
– Jeszcze! – wykrzyknął Villefort. – Doktorze, jak to strasznie brzmi!
– Tak – przytaknął lekarz – powtarzam: żyje jeszcze i bardzo mnie to dziwi.
– Ale da się ją ocalić?
– Tak, skoro żyje…
W tejże chwili wzrok d'Avrigny'ego skrzyżował się ze spojrzeniem Noirtiera. Oczy starca błyszczały taką radością, widać było w nich myśl tak bogatą, że aż to lekarza zastanowiło.
Ułożył znów na fotelu dziewczynę – jej zbielałe usta ledwie można było dojrzeć w równie zbielałej twarzy – i znieruchomiał, patrząc na Noirtiera, który bacznie śledził każdy gest lekarza.
– Proszę wezwać pokojówkę panny Valentine – zwrócił się do Villeforta d'Avrigny.
Villefort puścił głowę Valentine, którą podtrzymywał i pobiegł po pokojówkę. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, d'Avrigny podszedł do Noirtiera.
– Chce mi pan coś powiedzieć? – zapytał.
Starzec zamrugał gwałtownie oczyma; jak wiemy, tylko tak mógł potwierdzać czyjeś słowa.
– Tylko mnie?
– Tak.
– Dobrze, zostanę tu trochę z panem.
W tejże chwili wrócił Villefort, za nim weszła pokojówka – a za pokojówką pani de Villefort.
– Ale cóż to się stało naszej dziecince? – spytała. – Wyszła ode mnie, skarżyła się, że źle się czuje, ale nie sądziłam, że to coś poważnego
I młoda kobieta, ze łzami w oczach, czule jak rodzona matka utuliła rękę Valentine.
D'Avrigny patrzył ciągle na Noirtiera; starzec wytrzeszczył oczy, źrenice mu się rozszerzyły, policzki posiniały mu i zadrgały, pot wystąpił na czoło.
– A! – wyrwało mu się mimowolnie, gdy skierował wzrok w ślad za spojrzeniem Noirtiera – i ujrzał panią de Villefort, która właśnie w tej chwili mówiła:
– Biednemu dziecku będzie lepiej w łóżku. Fanny, chodź tu, położymy ją.
Pan d'Avrigny, który ujrzał w tej propozycji okazję, aby zostać sam na sam z Noirtierem, kiwnął głową na znak, że rzeczywiście tak będzie najlepiej. Zabronił jednak podawać jej cokolwiek do picia lub jedzenia prócz tego, co sam przepisze.
Wyniesiono Valentine, która właśnie odzyskała przytomność; nie mogła jednak ani mówić, ani się poruszać, tak była osłabiona wstrząsem, jakiego doznał jej organizm. Miała jednak tyle siły, aby pożegnać spojrzeniem dziadka, któremu wydało się, gdy ją wynosili, że mu wyrywają duszę.
D'Avrigny poszedł za chorą, wydał ostatnie rozporządzenia, kazał Villefortowi wsiąść do kabrioletu i pojechać do apteki, aby w jego obecności przygotowano lekarstwa; miał je przywieść osobiście i czekać na lekarza w pokoju córki. Powtórzył raz jeszcze zalecenie, aby nie pozwolono dziewczynie nic brać do ust, wrócił do Noirtiera, zamknął starannie drzwi, a upewniwszy się, że nikt nie słyszy, rzekł:
– Czy wiesz pan coś o tej chorobie wnuczki?
– Tak.
– Nie mamy czasu do stracenia; ja będę pytał, a pan będziesz odpowiadał.
Noirtier dał znak, że gotów jest odpowiadać.
– Przewidziałeś pan to, co się dziś przydarzyło pannie Valentine?
– Tak.
D'Avrigny zastanawiał się przez chwilę, a potem przysunął się bliżej Noirtiera:
– Proszę mi wybaczyć to, co powiem, ale nie możemy pominąć żadnego śladu w takich straszliwych okolicznościach, że tak pana zapytam. Czy widziałeś pan, jak umierał biedny Barrois?
Noirtier wzniósł oczy ku niebu.
– Czy wiesz pan, dlaczego umarł? – spytał d'Avrigny, kładąc rękę na ramieniu Noirtiera.
– Tak.
– Sądzisz pan, że to była śmierć naturalna?
Coś na kształt uśmiechu zarysowało się na nieruchomych ustach Noirtiera.
– Wpadł pan na myśl, że Barrois został otruty?
– Tak.
– Czy sądzisz pan, że trucizna była przeznaczona dla niego?
– Nie.
– A teraz, czy sądzisz pan, że ta sama ręka dziś podsunęła truciznę pannie Valentine?
– Tak.
– Więc i ona padnie ofiarą? – zapytał d'Avrigny i wlepił przenikliwy wzrok w pana Noirtier, czekając, jaki skutek wywrą na nim te słowa.
– Nie! – odparł starzec, a patrzył tak triumfująco, że nikt by się tego po nim nie spodziewał.
– A więc ma pan nadal nadzieję? – zdziwił się d'Avrigny.
– Tak.
– Czegóż się pan spodziewasz?
Starzec dał spojrzeniem do zrozumienia, że nie może odpowiedzieć.
– A, prawda! – szepnął d'Avrigny.
I zwrócił się znów do Noirtiera:
– Spodziewasz się, że morderca odstąpi od swego zamiaru?
– Nie.
– A więc ma pan nadzieję, że trucizna nie podziała na Valentine.
– Tak.
– Bo przecież to dla pana nic nowego, że ktoś próbował ją otruć?
Starzec dał znak, że nie ma w tej kwestii żadnych wątpliwości.
– A więc skąd ta nadzieja, że Valentine ujdzie śmierci?
Noirtier wlepił wzrok z uporem w jedno miejsce; d'Avrigny spojrzał w tym samym kierunku i zrozumiał, że oczy Noirtiera utkwione były w butelce z lekarstwem, które mu podawano co dzień rano.
– A! – zawołał d'Avrigny, nagle zrozumiawszy – wpadł więc pan na pomysł…
Noirtier nie pozwolił mu dokończyć:
– Tak.
– Że można ją uodpornić na truciznę…
– Tak.
– Przyzwyczajając ją do niej po trochu…
– Tak, tak, tak – Noirtier nie posiadał się z radości, że lekarz go zrozumiał.
– Słyszałeś pan zapewne, jak mówiłem, że w skład tego leku wchodzi brucyna?
– Tak.
– I przyzwyczaił pan Valentine do brucyny, aby w ten sposób zneutralizować skutki podobnej trucizny?
W oczach Noirtiera błyszczała wciąż triumfalna radość.
– I dokazał pan swego! – zawołał d'Avrigny. – Gdyby nie ta przezorność, Valentine już by nie żyła, zamordowana bez litości i wszelka pomoc byłaby daremna. Atak był gwałtowny, ale tylko nią wstrząsnął i osłabił; przynajmniej tym razem Valentine nie umrze.
Bezgraniczna radość zabłysła w oczach starca, wzniesionych ku niebu z wdzięcznością.
W tejże chwili wrócił Villefort.
– Proszę – rzekł do lekarza – mam lekarstwo, które pan zapisał.
– Przygotowano je w pańskiej obecności?
– Tak.
– I nie dawał go pan nikomu?
– Nie.
D'Avrigny wziął flakonik, nakapał sobie kilka kropel na rękę i skosztował.
– Dobrze – rzekł – chodźmy teraz do Valentine. Wydam wszystkim zalecenia, a pan ma dopilnować, aby nikt ich nie zaniedbywał.
Gdy lekarz szedł z Villefortem do pokoju Valentine, jakiś włoski ksiądz, o surowym wyglądzie i spokojnym, stanowczym głosie wynajmował właśnie dom przylegający do pałacu pana de Villefort.
Nie wiadomo, na podstawie jakiej transakcji dwie godziny później z kamieniczki wyprowadziło się trzech lokatorów; po dzielnicy rozeszła się plotka, że dom osuwał się na fundamentach i że grozi mu ruina. Nie powstrzymało to jednak nowego lokatora i wprowadził się tam ze swoim skromnym dobytkiem tego samego dnia, około piątej.
Nowy lokator podpisał umowę na kilka lat, a zapłacił z góry na pół roku, jak tego zwykle żądają wynajmujący.
Był to, jak już powiedzieliśmy, włoski ksiądz, a nazywał się signor Giacomo Busoni.
Przywołano natychmiast rzemieślników i tejże samej nocy kilku przechodniów, wracających późno do domu, spostrzegło ze zdziwieniem, jak cieśle i murarze zabierają się do pracy przy niszczejącym domu.