Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 79
103. Podpis Danglarsa
Nazajutrz ranek był smutny i ponury.
Żałobnicy dopełnili swojego obowiązku i w nocy zaszyto zmarłą w całun.
Cokolwiek by się mówiło o tym, że śmierć zrównuje ludzi, całun może być ostatnim świadectwem zbytku, jakim zmarły otaczał się za życia.
Valentine okryto sztuką cudownego batystu, który kupiła dwa tygodnie wcześniej.
Wieczorem wynajęci specjalnie ludzie przenieśli Noirtiera do jego pokoju; wbrew obawom starzec przystał na zabranie go z pokoju wnuczki bez żadnego sprzeciwu.
Ksiądz Busoni czuwał do samego rana; o świcie wyszedł, nie powiadamiając nikogo.
Około ósmej rano nadszedł d'Avrigny. Natknął się na Villeforta, który właśnie zmierzał do ojca. Udali się więc razem, by dowiedzieć się, jak Noirtier spędził noc.
Spał słodko, niemal się uśmiechając, w wielkim fotelu, który służył mu za łóżko.
Zdziwieni przystanęli na progu.
– Widzisz pan – rzekł d'Avrigny do Villeforta – oto jak natura potrafi ukoić największą boleść. Nikt nie mógłby zaprzeczyć miłości, jaką pan Noirtier darzył wnuczkę, a jednak śpi.
– To słuszna uwaga – odpowiedział zdumiony Villefort. – Śpi, to bardzo dziwne. Najmniejsze przykrości wytrącały go ze snu.
– Zmogło go cierpienie – odpowiedział d'Avrigny.
I obaj, zamyśleni, udali się do gabinetu prokuratora.
– Ja nie spałem wcale – rzekł Villefort, pokazując lekarzowi nietknięte łóżko. – Mnie cierpienie nie zmogło, nie śpię od dwóch nocy! Ale niech pan spojrzy na biurko. Ileż ja napisałem przez te dwa dni i dwie noce! Ileż papierzysk przejrzałem! Opatrzyłem uwagami akt oskarżenia tego mordercy, Benedetto… O moja praco! Ty jesteś moją namiętnością, radością, ty mi pomożesz stłumić cierpienie.
I kurczowo ścisnął rękę doktora.
– Potrzebuje mnie pan jeszcze? – zapytał d'Avrigny.
– Nie, nie. Tylko proszę, niech pan wróci o jedenastej; bo o dwunastej wyrusza… kondukt… Boże! Moje dziecko! Moje najdroższe dziecko!
W prokuratorze budził się człowiek.
– Będzie pan czekał w gościnnym salonie?
– Nie. Jeden z moich kuzynów przyrzekł zastąpić mnie w tej smutnej powinności. Ja, mój doktorze, będę pracować. Kiedy pracuję, zapominam o wszystkim.
Lekarz nie doszedł jeszcze do drzwi, gdy prokurator rzeczywiście zabrał się do pracy.
Na ganku d'Avrigny spotkał owego krewnego, o którym wspomniał Villefort. Osobistość ta, nie odgrywająca żadnej roli w naszym opowiadaniu, podobnie jak i w rodzinie prokuratora, była jedną z tych istot, które już przy urodzeniu otrzymują misję: bądź użyteczny.
Stawił się punktualnie. Ubrany na czarno, z krepą na ramieniu, udał się do swojego dostojnego kuzyna z miną stosowną do okoliczności – która po zakończeniu uroczystości żałobnych miała od razu zniknąć.
O jedenastej na bruku dziedzińca zadudniły koła powozów żałobników, a Przedmieście Saint-Honoré wypełnił szepczący tłum, który ciekawi się zawsze w takim samym stopniu radościami ludzi bogatych, jak i ich smutkami, który z tym samym pośpiechem biegnie za wspaniałym konduktem, jak i za orszakiem weselnym księżniczki.
Salon żałobny powoli zapełniał się. Przybyło tam wielu naszych starych znajomych: Debray, Château-Renaud, Beauchamp i wreszcie wszystkie znakomitości z kręgów sądowych, wojskowych i literackich. Pan de Villefort był bowiem jedną z najważniejszych osobistości w stolicy, nie tylko ze względu na pozycję towarzyską, ale i z uwagi na swoje zalety osobiste.
Krewniak stał przy drzwiach i witał wszystkich. Była to wielka ulga dla gości: sami dość obojętni przyjmowani byli przez równie obojętną osobę, w stosunku do której nie trzeba było silić się na maskę smutku i fałszywe łzy – do czego byliby zobowiązani, mając do czynienia z ojcem, bratem lub narzeczonym zmarłej.
Znajomi witali się, pozdrawiali spojrzeniami i łączyli w grupy. W jednej z nich znaleźli się Debray, Château-Renaud i Beauchamp.
– Biedna dziewczyna! – rzekł Debray spełniając tymi słowami, podobnie jak inni, obowiązek wyrażenia żalu po zmarłej. – Biedna dziewczyna, taka bogata, taka piękna! Przyszło by ci coś takiego do głowy, mój drogi Château-Renaud, kiedy byliśmy tu… kiedy to? Przed trzema czy czterema tygodniami, z okazji intercyzy, która w końcu nie została podpisana.
– Nigdy bym nie pomyślał – odpowiedział Château-Renaud.
– Znałeś ją?
– Rozmawiałem z nią raz czy dwa na balu u pani de Morcerf. Sprawiła na mnie czarujące wrażenie, choć może była nieco melancholijna. A gdzie macocha? Nie wiecie?
– Spędza dzień z żoną tego pana, który nas powitał.
– A kimże on jest?
– Kto?
– Ten pan, który nas witał? Deputowany?
– E, skąd – odpowiedział Beauchamp. – Skazany jestem na gapienie się na deputowanych, ale tego widzę po raz pierwszy.
– Napisałeś o jej śmierci w gazecie?
– Tak, ale to nie mój artykuł. Wątpię, by spodobał się panu de Villefort. Jest tam mowa między innymi o tym, że gdyby w innym domu miały miejsce cztery przypadki śmierci, pan prokurator niewątpliwie okazałby więcej zainteresowania tym faktem.
– Zresztą – rzekł Château-Renaud – d'Avrigny, domowy lekarz mojej matki, utrzymuje, że pan de Villefort jest zrozpaczony.
– Kogo szukasz, Debray?
– Hrabiego de Monte Christo – odpowiedział młodzieniec.
– Jadąc tu, spotkałem go na bulwarze. Zdaje się, że hrabia wyjeżdża, bo szedł do swego bankiera – rzekł Beauchamp.
– Do bankiera? A jego bankierem nie jest Danglars? – zapytał Château-Renaud.
– Podobno tak – odpowiedział Debray lekko zmieszany. – Ale nie tylko pana de Monte Christo tu brakuje, Morrela też nigdzie nie widać.
– Morrela? A był znajomym Villefortów? – zapytał Château-Renaud.
– Zdaje się, że był przedstawiany tylko pani de Villefort.
– Nieistotne. Powinien przyjść – rzekł Debray. – O czymże będzie gadał dziś wieczorem? Ten pogrzeb to wydarzenie dnia. Ale patrzcie, oto i pan minister sprawiedliwości i wyznań. Na pewno wygłosi jakiś krótki speech do zapłakanego kuzyna.
I trzej panowie podeszli bliżej drzwi, by posłuchać, jak minister sprawiedliwości i wyznań wygłasza swój krótki speech.
Beauchamp nie mylił się.
Gdy spotkał hrabiego de Monte Christo, ów jechał akurat do pałacu Danglarsa przy ulicy Chausse d'Antin.
Bankier spostrzegł z okna, jak powóz hrabiego wjeżdża na dziedziniec i wyszedł, by go przywitać, zasmucony, ale spokojny.
– Źle, kochany hrabio – rzekł, podając rękę panu de Monte Christo. – Przychodzi pan zapewne, żeby mnie pocieszyć. To prawda, nieszczęście spadło na mój dom. Jak tylko pana zobaczyłem, zadałem sobie pytanie, czy nie życzyłem źle tym biednym Morcerfom, bo wtedy sprawdziłoby się przysłowie: kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. E, do licha, przysięgam, nigdy nie życzyłem Morcerfowi źle. Był on może zbyt dumny jak na kogoś, kto tak jak ja zaczął od niczego i wszystko, do czego doszedł, zawdzięczał samemu sobie, ale nikt nie jest idealny. Sam pan hrabia wie, ludzie z naszego pokolenia… ale proszę mi wybaczyć, pan jest młodym człowiekiem… otóż ludzie z naszego pokolenia nie mają w tym roku szczęścia. Weźmy choćby naszego purytanina prokuratora, który właśnie stracił córkę. Policzmy więc: Villefort, dziwną koleją losu powoli traci członków rodziny, zhańbiony Morcerf zabił się; ja znowu okryłem się śmiesznością przez tego łapserdaka Benedetta, a do tego…
– Cóż jeszcze? – zapytał hrabia. – Jakieś nowe nieszczęście?
– Moja córka… Eugenia opuszcza nas.
– O Boże, co też pan mówi?
– To prawda, drogi hrabio. Mój Boże, jaki pan jest szczęśliwy, że nie ma żony i dzieci!
– Tak pan sądzi?
– Ach, naprawdę!
– I mówi pan, że panna Eugenia…
– Nie mogła znieść tej kompromitacji i poprosiła mnie, bym pozwolił jej wyjechać w podróż.
– Wyjechała?
– Wczoraj w nocy.
– Z panią Danglars?
– Z jedną taką kuzynką… obawiam się jednak, że i tak stracimy naszą kochaną córkę, bo o ile znam jej charakter, już nigdy nie będzie chciała wrócić do Francji!
– Co można poradzić na to, baronie?… Kłopoty rodzinne. Mogłyby one przygnieść i zabić biedaka, dla którego dziecko jest jedynym skarbem, milioner jakoś sobie z tym poradzi. Filozofowie mogą mówić, co chcą, ale ludzie praktyczni dobrze wiedzą, że pieniądz w wielu przypadkach przynosi dużą pociechę. Dlatego też, jeśli uznajesz pan moc tego wspaniałego balsamu, szybko się pan pocieszysz, pan, król finansów, szara eminencja władzy.
Danglars spojrzał kątem oka, jakby chciał się przekonać, czy hrabia kpi, czy też mówi poważnie.
– A tak – powiedział. – Jeśli majątek może dać pocieszenie, ja tę pociechę znajdę. Jestem bogaty.
– Jesteś pan do tego stopnia bogaty, drogi baronie, że pański majątek można porównać do piramid egipskich. Jeśli ktoś chciałby je zburzyć – nie ośmieli się, a jeśli się ośmieli, nie będzie w stanie.
Danglars uśmiechnął się do hrabiego. To dobroduszne zaufanie mile go połechtało.
– To mi przypomina – rzekł – że mam wystawić pięć rewersików. Dwa już podpisałem przed pańskim przyjściem, pozwoli pan, że podpiszę pozostałe?
– Oczywiście, drogi baronie, oczywiście!
Na chwilę zapadło milczenie, w którym rozlegał się tylko odgłos skrzypiącego pióra bankiera. Monte Christo przyglądał się złoconym sztukateriom na suficie.
– Rewersy hiszpańskie, neapolitańskie czy do Haiti?
– O nie – odpowiedział Danglars i roześmiał się pyszałkowato. – Weksle na okaziciela, do Banku Francuskiego. Niech pan spojrzy, pan – cesarz finansów, bo ja jestem ich królem. Czy widział pan kiedykolwiek tyle świstków o tak ogromnej wartości? Każdy z nich to milion.
Monte Christo zważył na dłoni kawałki papieru, które z dumą wręczył mu Danglars, i przeczytał:
Pan Prezes Banku Francuskiego zechce wypłacić na moje zlecenie i z mojego rachunku milion franków.
Baron Danglars
– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – rzekł Monte Christo. – Pięć milionów, do diabła! Ależ pan ma rozmach, krezusie!
– Takie właśnie robię interesiki.
– To wspaniałe, szczególnie, jeśli ta suma – a nie wątpię o tym – płatna jest w gotówce.
– Oczywiście, że tak.
– O, miło mieć taki kredyt. No tak, podobne rzeczy zdarzają się tylko we Francji. Pięć nędznych świstków wartych pięć milionów! Żeby w to uwierzyć, trzeba to zobaczyć.
– Wątpisz pan?
– Nie.
– Bo powiedziałeś to pan takim tonem… Ale może sprawi to panu przyjemność? Jedźże pan z moim komisantem do banku, a sam pan zobaczysz, że wyjdzie stamtąd z bonami skarbowymi na tę samą sumę.
– Nie ma potrzeby – rzekł Monte Christo, składając weksle. – Ale sprawa jest na tyle ciekawa, że sam zrobię to doświadczenie. Mój kredyt u pana wynosi sześć milionów, wziąłem już dziewięćset tysięcy franków, a więc zostało mi pięć milionów sto tysięcy. Biorę więc te pięć świstków papieru, które uważam za bony, bo widnieje na nich pański podpis, i daję panu kwit na sześć milionów. Tym sposobem rachunek między nami będzie wyrównany. Kwit przygotowałem już wcześniej, bo musi pan wiedzieć, kochany baronie, że bardzo dziś potrzebuję pieniędzy.
I Monte Christo schował pięć bonów do kieszeni, podając baronowi pokwitowanie.
Grom z jasnego nieba nie przeraziłby bardziej Danglarsa.
– Ależ, panie hrabio – wybełkotał – zabiera pan te pieniądze? Bardzo przepraszam, ale te pieniądze to depozyt, muszę je oddać szpitalom i przytułkom i obiecałem, że zrobię to do dziś rana.
– A, to co innego – rzekł Monte Christo. – Nie upieram się wcale przy tych wekslach, możesz mi pan wypłacić pieniądze innym sposobem. Wziąłem je jedynie przez ciekawość, aby móc ogłosić całemu światu: bank Danglarsa wypłacił mi pięć milionów franków bez żadnego uprzedzenia i bez najmniejszej zwłoki! Byłoby to coś niesłychanego! Ale zwracam panu te weksle; może mi pan dać inne.
Podał pięć świstków Danglarsowi.
Zsiniały baron wyciągnął rękę niczym sęp, co przez kraty żelaznej klatki chce pochwycić mięso, które wyrywa mu dozorca. Nagle przyszedł jednak do siebie i opanował się.
Na jego twarzy zabłysł uśmiech, wygładzając rysy zmarszczone niepokojem.
– A pański kwit – odezwał się – to przecież też gotówka…
– Oczywiście! Gdyby był pan w Rzymie, Thomson i French wypłaciliby panu gotówkę od razu, bez żadnych oporów.
– O, proszę mi wybaczyć, panie hrabio!
– To mogę zatrzymać te pieniądze?
– O tak – rzekł Danglars, ocierając pot z czoła. – Proszę je zatrzymać.
Monte Christo ponownie włożył do kieszeni weksle, ale wyraz jego twarzy mówił: „Do diabła, zastanów się pan. Jeszcze jest czas. Potem będziesz żałował”.
– Tak, tak – powiedział Danglars – bezwzględnie musi je pan zatrzymać. Ale jak sam pan wie, nie ma większych formalistów od bankierów. Przeznaczyłem te bony dla przytułków i wydało mi się, że jeśli nie dam im tych właśnie bonów, to je okradnę. Tak jakby pieniądz nie był równy pieniądzowi. Proszę mi wybaczyć.
I roześmiał się głośno – ale był to śmiech nerwowy.
– Jest pan wytłumaczony – odparł uprzejmie Monte Christo – przyjmuję te bony.
To mówiąc, włożył je do pugilaresu.
– Ale jest jeszcze sto tysięcy franków – zauważył Danglars.
– To drobiazg – odparł Monte Christo. – Myślę, że agio wyniesie mniej więcej tyle samo. Niech pan zatrzyma te sto tysięcy i będziemy kwita.
– Pan hrabia mówi serio?
– Z bankierami nigdy nie żartuję – odpowiedział Monte Christo tak poważnie, że graniczyło to z nieuprzejmością.
I skierował się do drzwi, w chwili gdy lokaj zaanonsował:
– Pan de Boville, generalny skarbnik zarządu przytułków.
– No, no – rzekł Monte Christo – zdaje się, że przyszedłem po pańskie bony w samą porę, ludzie je sobie wprost wyrywają.
Danglars ponownie zbladł i szybko pożegnał się z hrabią.
Monte Christo i pan de Boville wymienili uprzejme ukłony, bowiem skarbnik już oczekiwał w salonie będącym zarazem poczekalnią; natychmiast po wyjściu pana de Monte Christo wprowadzono go do gabinetu Danglarsa.
Na widok teczki, którą trzymał pan skarbnik generalny, po surowej twarzy hrabiego przemknął uśmiech.
Wsiadł do powozu i natychmiast kazał się wieźć do banku.
Tymczasem Danglars, tłumiąc niepokój, szedł naprzeciw panu de Boville. Nie musimy dodawać, że na twarzy miał przylepiony swój stereotypowy, uprzejmy uśmiech.
– Witam, zacnego wierzyciela, bo założę się, że w tym charakterze pan przybywa?
– Zgadł pan – rzekł de Boville. – Przytułki przychodzą do pana w mojej osobie. Wdowy i sieroty błagają pana przez moje usta o jałmużnę w wysokości pięciu milionów.
– A mówi się, że trzeba współczuć sierotom! – zażartował Danglars. – Ładne biedactwa!
– Przychodzę w ich imieniu. Zapewne odebrałeś pan wczoraj mój list?
– Owszem.
– A tu przyniosłem pokwitowanie.
– Kochany panie, czy pańskie sierotki i wdowy mogą, jeśli łaska, zaczekać dwadzieścia cztery godziny?… Bo właśnie pan de Monte Christo, z którym zapewne minął się pan… spotkaliście się, panowie, prawda?
– No tak; i co z tego?
– Hm, cóż, pan de Monte Christo zabrał te pięć milionów!
– Jak to?
– Hrabia miał u mnie nieograniczony kredyt otwarty przez bank Thomson i French z Rzymu. Zażądał dziś pięciu milionów od ręki i wydałem mu weksel do Banku Francuskiego; bo tam ulokowane są moje fundusze. Sam pan rozumie, że wolałbym nie wypłacać jednego dnia dziesięciu milionów. Zaskoczyłoby to prezesa. Ale jutro – dodał Danglars z uśmiechem – to co innego.
– E, dajże pan spokój! – zawołał pan de Boville, nie dając wiary własnym uszom. – Ten pan wyszedł stąd z pięcioma milionami? Ukłonił mi się, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi.
– Może zna pana, chociaż pan go nie zna. Pan de Monte Christo zna prawie wszystkich.
– Pięć milionów!
– Oto jego pokwitowanie. Proszę, patrz i dotykaj, niewierny Tomaszu.
Pan de Boville wziął do ręki kwit, który podał mu Danglars, i przeczytał:
Pokwitowanie na sumę pięciu milionów stu tysięcy franków, które otrzymałem od pana barona Danglarsa. Suma ta zostanie mu wypłacona na każde żądanie w banku Thomson i French w Rzymie.
– Do licha, to prawda! – zdumiał się pan de Boville.
– Znasz pan bank Thomsona i Frencha?
– Tak, zrobiłem z nimi nawet kiedyś pewien interes na dwieście tysięcy franków, ale od tamtej pory nic o nich nie słyszałem.
– To jeden z najlepszych banków w Europie – rzekł Danglars, rzucając niedbale na biurko kwit, który podał mu pan de Boville.
– I ten hrabia, ot tak, po prostu, miał u pana jednego pięć milionów! Ależ to jakiś nabab!
– I to jeszcze jaki! Słowo daję, że sam tego nie rozumiem, ale on ma nieograniczone kredyty w trzech bankach: u mnie, u Rotszylda i u Lafitte'a i jak pan widzisz – dodał niedbale Danglars – darzy mnie szczególnymi względami, bo zostawił mi sto tysięcy franków agio.
Pan de Boville nie mógł wyjść ze zdziwienia.
– Będę musiał go odwiedzić – rzekł. – Może uzyskam u niego jakąś nabożną fundację.
– O, to już tak, jakby ją pan miał w kieszeni. Hrabia wydaje miesięcznie dwadzieścia tysięcy na jałmużny.
– To niesłychane! A zresztą, dam mu jeszcze za przykład panią de Morcerf i jej syna.
– Jak to?
– Oddali cały swój majątek na biednych.
– To znaczy jaki majątek?
– No, ich własny, spadek po nieboszczyku generale.
– A dlaczegóż tak postąpili?
– Nie chcieli mieć majątku zdobytego w tak nikczemny sposób.
– I z czegóż będą żyli?
– Matka wyjeżdża na prowincję, a syn idzie do wojska. Wczoraj właśnie sporządziłem akt darowizny.
– Jak duży był ich majątek?
– O, nic takiego. Jakieś milion dwieście, milion trzysta tysięcy. Ale wróćmy do naszych milionów.
– Chętnie – rzekł Danglars tonem najnaturalniejszym w świecie. – Oj, widzę, że bardzo się panu spieszy do tych pieniędzy?
– Tak. Jutro o drugiej mamy rewizję kasy.
– Jutro? Czemuż mi pan tego od razu nie powiedział! Przecież do jutra to jeszcze kawał czasu! No to przyślij pan kogoś o dwunastej – rzekł Danglars z uśmiechem.
Pan de Boville stał się niezbyt rozmowny; kiwnął tylko głową na znak zgody i wyginał teczkę.
– E, ale jak tak myślę – rzekł nagle Danglars – to można zrobić coś lepszego.
– Co takiego?
– Kwit pana de Monte Christo jest wart tyle, co pieniądze. Niech pan z nim pójdzie do Rotszylda albo do Lafitte'a, a ręczę, że każdy z nich przyjmie go bez mrugnięcia okiem.
– Chociaż jest płatny w Rzymie?
– To nie ma znaczenia. Może to pana kosztować najwyżej pięć do sześciu tysięcy eskonta.
Skarbnik cofnął się gwałtownie.
– Nie, już wolę zaczekać do jutra. Co za pomysł!
– Niech mi pan wybaczy szczerość, ale wydawało mi się przez chwilę – rzekł Danglars bezczelnie – że masz pan tam jakiś deficycik do wyrównania.
– Ależ! – oburzył się skarbnik.
– No, nie ma w tym przecież nic niezwykłego. Takie rzeczy się zdarzają, a wtedy trzeba nastawić się na pewne straty.
– Dzięki Bogu, mnie to nie dotyczy.
– A więc do jutra, drogi panie, czy tak?
– Tak, do jutra. Tylko proszę nie zrobić mi już zawodu.
– Raczy pan żartować. Proszę przysłać kogoś jutro o dwunastej, bank będzie już zawiadomiony.
– Przyjdę osobiście.
– Tym lepiej, będę miał przyjemność znowu pana oglądać.
Uścisnęli sobie ręce.
– Ale, ale – odezwał się pan de Boville – nie wybierasz się pan na pogrzeb tej biednej panny de Villefort? Na bulwarze spotkałem kondukt.
– Nie. Od całego tego wypadku z Benedettem czuję się ośmieszony i nie wychodzę z domu.
– Źle pan robi. Przecież nie było w tym pańskiej winy.
– Drogi panie, ktoś o nazwisku tak nieskazitelnym jak moje, musi być bardzo drażliwy.
– Ależ wszyscy bardzo panu współczują, możesz pan być pewien, a już zwłaszcza pańskiej córce.
– Biedna Eugenia – westchnął Danglars. – Wiesz pan, że chce wstąpić do klasztoru?
– Coś podobnego!
– Niestety, taka jest smutna prawda. Na drugi dzień po skandalu wyjechała ze swoją przyjaciółką, zakonnicą. Teraz szuka klasztoru o jakiejś surowej regule we Włoszech lub Hiszpanii.
– To straszne!
I pan de Boville, złożywszy ojcu wyrazy najszczerszego współczucia, wyszedł.
Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Danglars zerwał się gwałtownie na nogi i wrzasnął:
– Głupiec!
A chowając kwit hrabiego de Monte Christo do pugilaresu, dodał:
– A przychodź sobie w południe, przychodź; ja już będę daleko.
Zamknął drzwi na podwójną zasuwę, wyciągnął z kasy pieniądze – a było tego jakieś pięćdziesiąt tysięcy franków w banknotach, spalił część swoich papierzysk, inne porozkładał na widocznych miejscach, napisał list, zapieczętował go i zaadresował: „Do pani baronowej Danglars”.
– Dziś wieczór położę jej to na toaletce – mruknął.
Po czym wyjął z szuflady paszport i rzekł:
– Wybornie, ważny jeszcze przez dwa miesiące!
104. Cmentarz Père-Lachaise
Pan de Boville istotnie spotkał po drodze kondukt żałobny Valentine.
Dzień był pochmurny i mglisty, wiatr wciąż ciepły, ale już groźny dla pożółkłych liści, strącał je z coraz bardziej ogołoconych gałęzi i unosił nad tłumem.
Pan de Villefort, urodzony paryżanin, uważał cmentarz Père-Lachaise za jedyne miejsce godne przyjąć zwłoki paryskiej rodziny. Inne cmentarze miał za prowincjonalne i mało eleganckie. Człowiekowi z dobrego towarzystwa wypadało być pochowanym tylko na Père-Lachaise.
Jakeśmy już to mówili, kupił tam miejsce pod rodzinny grób i wzniósł kaplicę, w której zdążyli już spocząć wszyscy członkowie jego pierwszej rodziny: pierwsza żona i jej rodzice. Na frontonie widniał napis:
GRÓB RODZINY DE SAINT-MÉRAN I DE VILLEFORT
Takie było ostatnie życzenie biednej Renaty, matki Valentine.
Imponujący orszak kierował się więc z Przedmieścia Saint-Honoré ku Père-Lachaise.
Kondukt przemierzył cały Paryż; pojechano Przedmieściem du Temple i dalej zewnętrznymi bulwarami miasta. Na przedzie jechało dwadzieścia żałobnych powozów, za nimi przeszło pięćdziesiąt karet, a jeszcze dalej szło pieszo jakieś pięćset osób.
W większości była to młodzież, którą śmierć Valentine poraziła jak grom. Pomimo prozaiczności i chłodu naszej epoki wszyscy byli pod poetyckim wpływem tego obrazu: piękna, czysta, urocza dziewczyna, skoszona przez śmierć, w chwili gdy zaledwie zdążyła rozkwitnąć.
Gdy kondukt opuszczał granice miasta, dopędził go powóz zaprzężony w cztery konie; rumaki zatrzymały się tak gwałtownie, że ich pęciny napięły się jak stalowe sprężyny. Był to Monte Christo. Hrabia wysiadł i wmieszał się w pieszy tłum.
Spostrzegł go Château-Renaud; wysiadł zaraz ze swojego kabrioletu i podszedł do niego. Beauchamp udał się za jego przykładem i wyskoczył z dorożki.
Hrabia rozglądał się na prawo i lewo. Jakby kogoś szukał. Wreszcie nie wytrzymał:
– A gdzie jest Morrel? – zapytał. – Czy któryś z panów go nie widział?
– Sami się nad tym zastanawialiśmy, jeszcze w domu zmarłej – rzekł Château-Renaud – bo nikt nigdzie go nie widział.
Wreszcie kondukt dotarł na cmentarz.
Hrabia przeszukał szybko swym sokolim wzrokiem kępy cisów i sosen; wkrótce wypatrzył, że między młode graby wśliznął się jakiś cień. Najwidoczniej rozpoznał ów cień, gdyż uspokoił się.
Wiadomo, jak wygląda pogrzeb w tej wspaniałej nekropolii: grupki czarnych postaci rozsiane po białych alejach, milczenie nieba i ziemi; ciszę przerywa tylko czasem trzask łamanej gałęzi, szelest żywopłotu, o który ktoś się otarł, melancholijny śpiew księży, szloch dochodzący zza wiązanki kwiatów, trzymanej w złożonych dłoniach przez zrozpaczoną kobietę.
Cień dostrzeżony przez hrabiego przemknął się szybko za grobem Heloizy i Abelarda, dołączył do grabarzy, którzy szli przy koniach ciągnących karawan i tak doszedł do miejsca pochówku.
Każdy przyglądał się czemu innemu. Monte Christo patrzył tylko na ów cień, którego poza nim nikt niemal nie zauważył. Dwukrotnie hrabia wybiegał z szeregu, by sprawdzić, czy ręce tego człowieka nie szukają pod surdutem broni.
Gdy kondukt zbliżył się, widać już było wyraźnie, że to Morrel. Sinoblady, z zapadniętymi policzkami, odziany w czarny surdut zapięty aż pod szyję, stał oparty o drzewo na małym wzgórku; stąd grób było widać tak, że nie tracił najmniejszego szczegółu z uroczystości pogrzebowej; w dłoniach trzymał cylinder, mnąc go nerwowo.
Wszystko odbyło się wedle zwyczaju.
Kilku panów, oczywiście takich, których najmniej poruszyła ta śmierć, wygłosiło mowy pogrzebowe. Jedni użalali się nad tą przedwczesną śmiercią; inni rozwodzili się nad cierpieniem ojca; znaleźli się też mówcy pomysłowi, którzy dowodzili, że Valentine niejednokrotnie wypraszała u pana de Villefort łaskę dla winowajców, nad których głową wisiał już miecz sprawiedliwości.
Na koniec wyczerpano już wszystkie kwieciste metafory i żałobne frazesy, nawiązujące do stanz, które Malherbe pisał do Dupériera.
Monte Christo nic nie słyszał, na nic nie patrzył – a właściwie patrzył, ale tylko na Morrela; spokój kapitana przerażał hrabiego, tylko on bowiem wiedział, co naprawdę dzieje się w jego duszy.
– Patrz – rzekł nagle Beauchamp do Debray'a. – Jest Morrel! Ale po kiego diabła tam stoi?
I powiedzieli o tym Château-Renaudowi.
– Jaki blady – zaniepokoił się Château-Renaud.
– Pewnie mu zimno – odparł Debray.
– Nie sądzę – rzekł powoli Château-Renaud. – Myślę, że jest bardzo poruszony. To niezmiernie wrażliwy człowiek.
– E, przecież panny de Villefort prawie nie znał. Sam tak mówiłeś – sprzeciwił się Debray.
– To prawda. Ale przypominam sobie, że na balu u pani de Morcerf tańczył z panną Valentine trzy razy. Na tym balu, na którym wywołałeś pan taką sensację, panie hrabio.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Monte Christo nieuważnie, nie patrząc, komu odpowiada, zajęty był bowiem czuwaniem nad Morrelem. Policzki Maksymiliana pokrywała coraz żywsza czerwień, jakby powstrzymywał oddech.
– Mowy pogrzebowe skończone, do widzenia panom – rzekł niespodziewanie hrabia.
I zniknął tak nagle, że nikt nawet nie dostrzegł, w którą stronę odszedł.
Po ceremonii żałobnicy podążyli z powrotem do Paryża. Tylko Château-Renaud rozglądał się jeszcze przez chwilę za Morrelem; ale gdy patrzył, jak odchodzi hrabia, Morrel gdzieś znikł – i Château-Renaud poszedł za Debray'em i Beauchampem.
Monte Christo ukrył się w zaroślach i zza szerokiego grobu śledził Morrela.
Maksymilian szedł wolno ku kaplicy, opuszczonej już przez ciekawskich i grabarzy. Rozejrzał się powoli nieprzytomnym wzrokiem; gdy zwrócił spojrzenie w inną stronę, Monte Christo niepostrzeżenie zbliżył się do niego o jakie dziesięć kroków.
Młodzieniec ukląkł.
Hrabia wyciągnął szyję i patrząc czujnie, jakby spięty do skoku, podkradł się jeszcze bliżej do Morrela.
Morrel oparł czoło o kamień, objął ramionami kratę i wyszeptał:
– Valentine!
Hrabiemu o mało nie pękło serce. Podszedł o krok i łagodnie dotknął ramienia Morrela.
– Przyjacielu – rzekł – szukałem cię.
Monte Christo spodziewał się wybuchu, wyrzutów, oskarżeń. Mylił się. Morrel uniósł głowę i z pozornym spokojem powiedział:
– Widzisz pan, że się modliłem.
Hrabia spojrzał nań przenikliwie. I chyba się uspokoił.
– Chce pan, odwiozę pana do Paryża? – rzekł.
– Nie, dziękuję.
– A może czegoś panu trzeba?
– Niech mnie pan zostawi, chcę się pomodlić.
Hrabia oddalił się bez słowa sprzeciwu, ale tylko po to, aby znów się ukryć w pobliżu i dalej obserwował Morrela.
Maksymilian wstał wreszcie, otrzepał spodnie na kolanach i poszedł w kierunku miasta, nie oglądając się ani raz. Schodził wolno ulicą de la Roquette.
Hrabia, odesławszy powóz, który czekał przy bramie cmentarza, szedł za Morrelem w odległości stu kroków.
Maksymilian przeszedł most na kanale i wrócił bulwarami na ulicę Meslay.
Pięć minut później te same drzwi otwarły się przed Monte Christem. Julia stała przy furtce do ogrodu i przypatrywała się imć Penelonowi, który jako ogrodnik traktujący na serio swoje obowiązki, szczepił właśnie róże bengalskie.
– A! Pan hrabia! – zawołała z radością. Wszyscy w rodzinie Morrelów cieszyli się, za każdym razem, gdy Monte Christo pojawiał się na ulicy Meslay.
– Maksymilian już wrócił, prawda? – spytał hrabia.
– Chyba tak – odparła Julia – ale może lepiej zawołam Emanuela?
– Pani wybaczy, ale muszę koniecznie pójść do Maksymiliana. Muszę mu powiedzieć coś bardzo ważnego.
– A więc nie zatrzymuję pana – rzekła i patrzyła za nim, uśmiechając się ślicznie, póki nie zniknął na schodach.
Monte Christo wbiegł szybko na drugie piętro, stanął i zaczął nasłuchiwać: ale panowała cisza jak makiem zasiał. Jak to zazwyczaj bywa w tych starych domach, w których mieszka tylko jedna rodzina, piętro oddzielone było od korytarza tylko oszklonymi drzwiami. Ale drzwi były zamknięte, a w zamku nie było klucza. Maksymilian zamknął się od wewnątrz. Nic nie było widać – szyby zasłonięte były pąsowymi jedwabnymi zazdrostkami. Niepokój wzrósł w nim do tego stopnia, że na twarz wystąpił mu żywy rumieniec – był to objaw niezwykłego wzruszenia u tego człowieka iście z żelaza.
– Co robić? – szepnął.
I zastanowił się przez chwilę.
– Zadzwonić? Nie. Dzwonek oznacza wizytę, a to tylko przyspiesza decyzję u ludzi w takiej sytuacji, jak Maksymilian. I wtedy zaraz po dzwonku następuje strzał.
Monte Christo zadrżał. Ale – jako że decydował się zawsze w jednej chwili – uderzył łokciem w szybę i szyba rozprysła się w kawałki. Podniósł firankę i zobaczył, jak Morrel z piórem w ręku podskoczył za biurkiem, gdy posypało się szkło.
– To nic – powiedział hrabia. – Bardzo cię przepraszam, kochany przyjacielu! Pośliznąłem się i uderzyłem ręką w szybę; a skoro już ją wybiłem, to i wejdę do pana, niech pan sobie nie przeszkadza, proszę nie wstawać.
I sięgnąwszy ręką przez otwór po szybie przekręcił klucz i otworzył drzwi.
Morrel wstał z wyraźną niechęcią i wyszedł hrabiemu naprzeciw, raczej po to, by mu zagrodzić drogę, niż go przywitać.
– Do diabła, to wina twoich służących – rzekł Monte Christo, rozcierając sobie łokieć. – Posadzki lśnią u pana jak lustro.
– Nie zranił się pan przypadkiem? – zapytał zimno Morrel.
– E, nie wiem. Ale cóż pan robił? Pisałeś pan coś?
– Ja?
– Masz pan palce powalane atramentem.
– A tak. Pisałem. Zdarza mi się to czasem, choć jestem żołnierzem.
Monte Christo podszedł nieco do przodu.
Chcąc nie chcąc Maksymilian musiał go przepuścić, ale zaraz podążył za nim.
– Pisałeś pan? – powtórzył Monte Christo, wlepiając w niego wzrok tak przenikliwy, że aż męczący.
– Już miałem zaszczyt oznajmić panu, że tak.
Hrabia rozejrzał się.
– O, pistolety obok papeterii! – zdziwił się, wskazując palcem broń na biurku.
– Wyjeżdżam w podróż.
– Kochany przyjacielu! – rzekł Monte Christo z niewysłowioną czułością.
– Niech mnie pan zostawi.
– Przyjacielu kochany, Maksymilianie, błagam, nie uciekaj się do ostateczności!
– Do ostateczności? – wzruszył ramionami Morrel. – Przepraszam, ale dlaczego niby podróż ma być ostatecznością?
– Maksymilianie, zrzućmy maski. Maksymilianie, nie oszukasz mnie tym pozorowanym spokojem, tak samo jak ja cię nie oszukam moją niefrasobliwością. Rozumiesz, że skoro tak zrobiłem, skoro wybiłem szybę i wdarłem się do pokoju przyjaciela, nie troszcząc się o jego poczucie intymności, musiałem zaniepokoić się nie bez powodu, albo raczej powziąć okropne przekonanie. Maksymilianie, ty chcesz popełnić samobójstwo.