Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 82
107. Sędzia
Pamiętamy, że ksiądz Bussoni został sam z Noirtierem w pokoju, gdzie spoczywała zmarła – jako jedyni strażnicy zwłok dziewczyny.
Być może chrześcijańskie napomnienia kapłana, jego słowa pełne łagodności i miłosierdzia były tak przekonywające, że przywróciły starcowi nieco spokoju; po rozmowie z księdzem rozpacz w jego oczach ustąpiła miejsca rezygnacji. Jego spokój zadziwiał wszystkich, którzy pamiętali o uczuciu, jakim pan Noirtier darzył wnuczkę.
Pan de Villefort nie był u ojca od owego ranka, gdy umarła Valentine.
W domu nastała już nowa służba: pan de Villefort miał nowego lokaja, podobnie jak i Noirtier, pani de Villefort otrzymała dwie nowe służące. Był też nowy odźwierny i nowy stangret – i wszyscy wyczuwali, jak chłodne stosunki panują między tymi ludźmi w tym przeklętym domu.
Posiedzenie sądu miało się odbyć za trzy dni. Villefort, zamknięty w gabinecie, pracował z gorączkową energią nad aktem oskarżenia przeciw mordercy Caderousse'a. Sprawa ta, jak wszystko, z czym miał coś wspólnego hrabia de Monte Christo, odbiła się na salonach paryskich głośnym echem. Dowody nie były wyczerpujące, opierały się bowiem na kilku słowach napisanych przez umierającego galernika, dawnego towarzysza mordercy. Mógł przecież oskarżać Andreę powodowany nienawiścią lub chęcią zemsty.
I tylko prokurator nie żywił w tym względzie żadnych wątpliwości, powziął niezbitą pewność, że Benedetto jest winien i choć zwycięstwo zapowiadało się trudne, jego miłość własna już się nim radowała; tylko ambicja budziła do życia to zlodowaciałe serce.
Dochodzenie trwało więc, dzięki nieustannym wysiłkom Villeforta, który pragnął otworzyć owym procesem najbliższą sesję sądu. Unikał ludzi bardziej niż kiedykolwiek, aby uniknąć nawały natrętnych próśb o karty wstępu.
A zresztą, tak niewiele minęło od dnia, w którym złożono do grobu biedną Valentine, dom okrywała żałoba wciąż tak świeża, iż nie dziwiło nikogo, że ojciec pogrążył się w tak zawziętej pracy, która jako jedyna mogła dać mu jakąś pociechę w nieszczęściu.
Tylko raz jeden – a była to niedziela, dzień po drugiej wizycie, jaką Bertuccio złożył Benedettowi – Villefort zobaczył się z ojcem. A stało się to wtedy, gdy padając ze znużenia, zszedł do ogrodu. Ponury, zgarbiony pod ciężarem bezlitosnych myśli, ścinał laską wybujałe, uschłe łodygi malw, które kołysały się wzdłuż alejek niczym widma kwiatów, jakże barwnych w porze roku, co właśnie minęła.
Kilka razy dotarł aż do znanej nam bramy, za którą rozpościerało się opuszczone pole, i wracał wciąż tą samą aleją, tym samym równym krokiem i wciąż przecinając laseczką powietrze. Wracając po raz kolejny spojrzał machinalnie na dom. Wewnątrz hałaśliwie bawił się Edwardek; uczył się na pensji, ale niedziele i poniedziałki spędzał z matką.
W tej właśnie chwili Villefort ujrzał w jednym z otwartych okien pana Noirtier. Starzec kazał przysunąć się do samego okna, aby nacieszyć się ostatnimi, wciąż jeszcze ciepłymi promieniami słońca, które żegnały się z więdnącym powojem i poczerwieniałymi liśćmi dzikiego wina, oplatającego balkon.
Oczy starca utkwione były w jednym punkcie, którego Villefort nie mógł dokładnie dostrzec.
We wzroku Noirtiera płonęła tak dzika nienawiść i gorzała taka niecierpliwość, że prokurator, umiejąc znakomicie wychwytywać wszystkie uczucia, jakie malowały się na obliczu ojca, zboczył z drogi, aby zobaczyć, w kogo wymierzone jest to straszliwe spojrzenie. I pod lipami o niemal ogołoconych gałęziach ujrzał swoją żonę. Pani de Villefort siedziała z książką w ręku, przerywając od czasu do czasu lekturę, aby uśmiechnąć się do syna albo odrzucić mu piłkę, którą uparcie rzucał z okna salonu do ogrodu.
Villefort zbladł, zrozumiał bowiem, czego chciał starzec. Noirtier patrzył wciąż w tę samą stronę; ale nagle jego spojrzenie przeniosło się z synowej na syna – i zaatakowało Villeforta, tak jakby starcowi z oczu wystrzeliły pioruny. Wzrok ten mówił teraz co innego, choć nie wyrażał tego z taką samą groźbą.
Pani de Villefort, nie mając pojęcia, jakie to namiętności krzyżują się nad jej głową, zatrzymała piłkę i wezwała do siebie gestem Edwardka, chcąc, aby ją ucałował. Edwardek długo dał się prosić; matczyne pieszczoty wydawały mu się zapewne zbyt skromną rekompensatą za tyle fatygi. Wreszcie się zdecydował: zeskoczył z okna w sam środek klombu heliotropów i margerytek i podbiegł spocony do matki. Pani de Villefort otarła mu czoło, przylgnęła ustami do jasnej skóry chłopca i odesłała go do domu, włożywszy mu w jedną rękę piłkę, a w drugą garść cukierków.
Villefort zbliżył się do domu, przyciągany niewidzialną siłą, niczym ptak przyciągany wzrokiem przez węża. W miarę jak się zbliżał, wzrok Noirtiera przesuwał się za nim, a palił go tak intensywnie, że aż wżerał mu się w serce.
W spojrzeniu tym był dotkliwy wyrzut – i straszliwa groźba. Noirtier wzniósł oczy w górę, jakby przypominał synowi o zapomnianej przez niego przysiędze.
– Dobrze, ojcze – zawołał z dołu Villefort – dobrze! Poczekaj jeszcze jeden dzień. Dałem ci słowo.
Noirtier jakby uspokoił się na te słowa i zwrócił zobojętniałe oczy w inną stronę.
Villefort rozpiął gwałtownie surdut, w którym się dusił, przesunął zsiniałą rękę po czole i wrócił do gabinetu.
Noc była zimna i pogodna. Wszyscy położyli się spać. Jeden tylko Villefort jak zwykle nie położył się o tej samej porze, co reszta domowników i pracował aż do piątej rano. Wertował ostatnie protokoły przesłuchań, sporządzone przez sędziów śledczych, przeglądał zeznania świadków i cyzelował akt oskarżenia, jeden z najwymowniejszych i najzręczniejszych, jakie napisał w życiu.
Posiedzenie miało się odbyć w poniedziałek – nazajutrz rano.
Świt wstał blady i posępny; w szarawym blasku zajarzyły się litery skreślone czerwonym atramentem.
Prokurator zdrzemnął się na chwilę w chwili, gdy właśnie dogasała lampa; zbudziło go jej skwierczenie; spojrzał na swoje dłonie: palce miał lepkie i splamione czerwienią, jakby zbroczyła je krew.
Otwarł okno.
Daleko na niebie długa pomarańczowa smuga przecinała smukłe topole, których czarne kontury odcinały się na tle horyzontu.
Nad polem lucerny, za bramą i za kasztanami, wzbijał się w niebo skowronek wznosząc swój czysty poranny trel. Wilgotne powietrze poranka owiało twarz Villeforta i otrzeźwiło go.
– To dziś – rzekł z wysiłkiem – człowiek, który wzniesie miecz sprawiedliwości, musi uderzyć w winowajców, we wszystkich winowajców.
I mimowolnie spojrzał w okno, w którym widział go wczoraj. Zasłony były zaciągnięte. A przecież obraz ojca stał mu tak żywo przed oczyma, że zwrócił się w stronę tego zamkniętego okna, jakby widział w nim groźnego starca i szepnął:
– Tak, bądź spokojny!
Spuścił głowę, przeszedł się tam i z powrotem po gabinecie, po czym rzucił się w ubraniu na kanapę, nie tyle, aby się przespać, ile raczej po to, by odprężyć ciało zesztywniałe ze zmęczenia i chłodu, który przeniknął go aż do szpiku kości.
Z wolna wszyscy zaczęli wstawać. Villefort słyszał te poszczególne odgłosy, które składają się w pewnym sensie na życie domu: skrzypiały drzwi, pani de Villefort dzwoniła na pokojówkę, rozległy się pierwsze radosne okrzyki Edwardka, który, jak to zwykle dzieci w tym wieku, budził się zawsze wesoły.
Zadzwonił i Villefort.
Wszedł lokaj, przynosząc gazety. Razem z gazetami przyniósł także filiżankę czekolady.
– Co to jest? – spytał Villefort.
– Czekolada.
– Przecież nie prosiłem o nią. Któż to raczył o mnie tak zadbać?
– Jaśnie pani. Mówiła, że jaśnie pan będzie zapewne dziś wygłaszał długie przemówienie w sprawie tego morderstwa i powinien nabrać sił.
I służący postawił pozłacaną filiżankę na stoliku przy kanapie, na którym leżał stos papierzysk, podobnie jak i na innych meblach w tym pokoju. Wyszedł.
Villefort patrzył przez chwilę ponuro na filiżankę, potem porwał ją gwałtownym ruchem i opróżnił jednym haustem. Chciało by się rzec: spodziewał się, że napój jest zatruty – i przyzywa śmierć, aby go uwolniła od obowiązku dużo cięższego niż sama śmierć. Podniósł się i jął przechadzać się po pokoju z uśmiechem, który napawałby strachem, gdyby ktokolwiek mógł go zobaczyć.
Czekolada nie była zatruta, nie wywarła na panu de Villefort żadnego skutku.
Nadeszła godzina śniadania, ale Villefort nie pojawił się przy stole.
Lokaj znowu przyszedł do gabinetu.
– Jaśnie pani kazała panu powiedzieć, że wybiła godzina jedenasta, a posiedzenie ma się rozpocząć o dwunastej.
– I co z tego? – rzekł Villefort.
– Jaśnie pani już się ubrała, jest gotowa do wyjścia i pyta, czy pojedzie razem z panem.
– Dokąd?
– Do sądu.
– A po co?
– Jaśnie pani bardzo życzy sobie być na tej rozprawie.
– A! – odezwał się Villefort głosem niemal przerażającym – ona sobie życzy!
Służący cofnął się i rzekł:
– Jeżeli jaśnie pan woli pojechać sam, zaraz to jaśnie pani oznajmię.
Villefort stał przez chwilę nic nie mówiąc, zatapiając paznokcie w blady policzek, z którym kontrastował czarny jak heban zarost.
– Powiedz pani – odpowiedział wreszcie – że chcę z nią pomówić i proszę, aby czekała na mnie u siebie.
– Dobrze, jaśnie panie.
– Potem wrócisz tu ogolić mnie i ubrać.
– Wrócę natychmiast.
Lokaj wyszedł, po chwili wrócił, ogolił Villeforta i ubrał go w uroczystą czerń. A gdy skończył, rzekł:
– Jaśnie pani powiedziała, żeby jaśnie pan przyszedł do niej, jak tylko się pan ubierze.
– Już idę.
I Villefort, trzymając pod pachą akta, a w dłoni cylinder, udał się do apartamentów żony. Przy drzwiach przystanął i otarł chustką pot, który spływał mu z pobladłego czoła. Pchnął drzwi.
Pani de Villefort siedziała na otomanie, kartkując niecierpliwie dzienniki i broszury, które Edwardek wyrywał jej w zabawie z rąk i rozdzierał, nim matka skończyła czytać.
Była ubrana do wyjścia; kapelusz leżał na krześle; nałożyła już rękawiczki.
– O, jesteś – rzekła spokojnym, naturalnym głosem. – Ale Boże, jakiś ty blady! Znowu całą noc pracowałeś? Czemuż nie przyszedłeś do nas na śniadanie? I co, mam jechać z tobą, czy osobno, z Edwardkiem?
Jak widzimy, pani de Villefort zadała naraz mnóstwo pytań, aby otrzymać choć jedną odpowiedź; ale pan de Villefort, zimny jak skała, pozostał na nie obojętny.
– Edwardku – odezwał się, rzucając dziecku rozkazujące spojrzenie – idź, pobaw się w salonie, chłopcze, muszę porozmawiać z mamą.
Wobec tego chłodu, tego stanowczego tonu, tego dziwnego wstępu, pani de Villefort mimowolnie zadrżała. Edwardek podniósł głowę i spojrzał na matkę; ale widząc, że nie potwierdza rozkazu ojca, zaczął na nowo obcinać główki ołowianym żołnierzykom.
– Edward, słyszałeś? – krzyknął pan de Villefort tak ostro, że chłopiec aż podskoczył na dywanie. – Masz wyjść!
Chłopiec, nienawykły do takiego traktowania, porwał się na nogi i zbladł; trudno powiedzieć, czy z gniewu czy ze strachu.
Ojciec podszedł do niego, objął i pocałował w czoło.
– Idź już, dziecko – rzekł – no, idź.
Edwardek wyszedł. Pan de Villefort zamknął za nim drzwi na zasuwkę.
– Boże, co się stało? – zawołała pani de Villefort, usiłując przeniknąć męża spojrzeniem; spróbowała się uśmiechnąć, ale chłód męża zmroził jej na ustach ten uśmiech.
– Gdzie trzymasz pani truciznę, której zwykle używasz? – wycedził powoli i wyraźnie Villefort, nie siląc się na żadne wstępy.
Pani de Villefort musiała poczuć się jak skowronek, gdy widzi, jak kania zacieśnia nad nim mordercze kręgi. Z piersi wyrwał się jej chrapliwy jęk, ni to westchnienie, ni to krzyk – twarz powlekła jej śmiertelna bladość.
– Mężu… ja… ja nie rozumiem cię.
Paroksyzm trwogi poderwał ją z otomany – i zaraz w drugim paroksyzmie, dużo silniejszym, osunęła się z powrotem.
– Pytałem – odezwał się Villefort całkowicie spokojnym głosem – gdzie trzymasz truciznę, którą zabiłaś moich teściów, Barroisa i Valentine?
– Zastanów się, co ty mówisz?! – zawołała pani de Villefort składając ręce.
– Nie masz pytać, ale odpowiadać.
– Mężowi czy sędziemu? – wybełkotała pani de Villefort.
– Sędziemu, pani, sędziemu!
Był to widok przerażający – pobladłej kobiecie w oczach malowała się trwoga, a dygotała całym ciałem.
– Mężu… mężu… – wyszeptała; i to było wszystko.
– Nie odpowiadasz, pani! – krzyknął groźnym głosem Villefort.
I dodał z uśmiechem bardziej przerażającym niż jego gniew:
– Choć prawda, nie zaprzeczasz.
Pani de Villefort drgnęła.
– I nie mogłabyś zaprzeczyć – ciągnął, wyciągając rękę, jakby chciał ją pochwycić w imieniu sprawiedliwości. – Dokonałaś tych kilku zbrodni z bezwstydną zręcznością, ale mogłaś tym oszukać tylko ludzi, których zaślepiała miłość do ciebie. Od śmierci pani de Saint-Méran wiedziałem, że jest w moim domu truciciel, ostrzegł mnie d'Avrigny. Po śmierci Barroisa moje podejrzenia padły, niech mi to Bóg przebaczy, na anioła; bo podejrzliwość tkwi we mnie z natury. Ale po śmierci Valentine nie miałem już wątpliwości i nie tylko ja. W tej chwili o twojej zbrodni wiedzą dwie osoby, ale wielu się domyśla i niebawem dowiedzą się o tym wszyscy. A jak to pani powiedziałem, mówi do ciebie nie mąż, ale sędzia!
Pani de Villefort zakryła twarz dłońmi.
– Mężu – jęknęła – błagam, nie wierz pozorom!
– Czyżbyś się bała? – zawołał Villefort z pogardą. – No tak, przekonałem się o tym niejednokrotnie, że truciciele są tchórzami. Czyżbyś była pani tchórzem, ty, która miałaś tyle ohydnej odwagi, aby patrzeć, jak umiera dwoje starców i młodziutka dziewczyna?
– Mężu! O mój mężu!…
– Czyżbyś była tchórzem – ciągnął Villefort z rosnącym wzburzeniem – ty, która liczyłaś minuty, gdy konały twoje cztery ofiary? Ty, która wymyśliłaś ów piekielny plan i mieszałaś te swoje haniebne wywary z tak cudowną wprawą i dokładnością? Ty, która tak dobrze wszystko zaplanowałaś, czyżbyś zapomniała w swoich rachunkach o jednym – o tym, do czego może cię doprowadzić wykrycie twoich zbrodni? O nie, niemożliwe, musiałaś zachować sobie jakąś truciznę, łagodniejszą, delikatniejszą, a za to bardziej zabójczą, truciznę, dzięki której uniknęłabyś kary, która ci się należy… Zrobiłaś tak, a przynajmniej mam taką nadzieję?
Pani de Villefort załamała ręce i osunęła się na kolana.
– Wiem, wiem, przyznajesz się… Ale ten, kto przyznaje się dopiero sędziemu, kto przyznaje się w ostatniej chwili, gdy już nie można niczego się wyprzeć, w niczym nie może już umniejszyć kary, jaką mu wyznaczą!
– Kary? – zawołała pani de Villefort. – Kary? Już drugi raz wspominasz o karze!
– Naturalnie. Czy dlatego, że udało ci się popełnić zbrodnię cztery razy, sądziłaś, że unikniesz kary? A może sądziłaś, że jej unikniesz jako żona prokuratora? O nie, pani! Nie! Kimkolwiek byłaby trucicielka, czeka ją szafot, zwłaszcza jeśli, jak mówiłem, nie postarała się zachować dla siebie paru kropel swojej najpewniejszej trucizny.
Pani de Villefort krzyknęła dziko, a ohydna, niewstrzymywana już trwoga wykrzywiła jej rysy.
– Och, nie lękaj się pani szafotu – rzekł prokurator. – Nie chciałbym cię okryć taką hańbą, bo spadłaby ona i na mnie. Nie, przeciwnie, jeśli mnie zrozumiałaś, powinnaś się domyślić, że nie możesz zginąć na szafocie.
– Nie, nie zrozumiałam. O co ci chodzi, mężu? – wybełkotała nieszczęsna kobieta, całkowicie zdruzgotana.
– O to, że żona najwyższego stanowiskiem sądownika w stolicy nie splami nazwiska, które jest nieskazitelne i nie okryje tym samym hańbą zarazem męża i dziecka.
– O nie, nie!…
– O, to będzie z twojej strony dobry uczynek, dziękuję ci.
– Dziękujesz mi? Za co?
– Za to, co właśnie powiedziałaś.
– A co ja powiedziałam? W głowie mi się miesza, nic już nie rozumiem, Boże, Boże!
I zerwała się – włosy miała rozrzucone w nieładzie, na usta wystąpiła jej piana.
– To była odpowiedź na pytanie, jakie ci zadałem na początku: gdzie jest trucizna, której zazwyczaj używasz?
Pani de Villefort wzniosła ręce ku niebu i załamała je konwulsyjnie.
– Nie, nie! – wrzasnęła. – Nie chcesz tego!
– Nie chcę, abyś zginęła na szafocie. Rozumiesz?
– Mężu, łaski!…
– Chcę, aby sprawiedliwości się stało zadość. Żyję po to, aby karać – dodał, patrząc płomiennym wzrokiem. – Każdą inną kobietę, choćby to była królowa, posłałbym w ręce kata; ale dla ciebie będę bardziej litościwy. Ciebie pytam: czyż nie zachowałaś choć kropelki trucizny łagodniejszej w działaniu, ale za to piorunującej i całkowicie pewnej?
– O przebacz mi, pozwól mi żyć! Pomyśl: jestem twoją żoną!
– Jesteś trucicielką!
– Zaklinam cię na boskie miłosierdzie!… Zaklinam cię w imię naszej miłości!…
– Nie! Nie!
– W imieniu naszego dziecka! Ach, daruj mi życie dla dziecka!
– Nie! Nie! Już powiedziałem. Gdybym ci darował życie, może byś zabiła pewnego dnia i nasze dziecko.
– Ja miałabym zabić mojego syneczka! – zawołała ta straszliwa matka, rzucając się na Villeforta. – Ja miałabym zabić Edwardka!… ha! ha! ha!
I okropny, szatański śmiech, śmiech obłąkanej zakończył te słowa, cichnąc w głuchym rzężeniu.
Pani de Villefort osunęła się na kolana.
Villefort podszedł do niej.
– Pamiętaj, pani – rzekł – że jeśli, gdy wrócę, sprawiedliwości nie stanie się zadość, ja sam panią oskarżę i osobiście zawiozę do więzienia.
Słuchała, dygocząc, przybita, pokonana; i tylko w jej oczach błyszczało życie, kryjąc straszliwy ogień.
– Słyszysz? Idę tam domagać się na zbrodniarzu kary śmierci… Jeżeli zastanę cię przy życiu, noc tę spędzisz już w Conciergerie.
Pani de Villefort westchnęła, opuściły ją nerwy i padła zdruzgotana na ziemię.
Prokuratora jakby tknęła litość, spojrzał na nią mniej surowo, i ukłoniwszy się lekko, rzekł powoli:
– Żegnaj, pani, żegnaj.
Pożegnanie to podziałało na panią de Villefort jak cios śmiertelny.
Zemdlała.
Prokurator wyszedł, a wychodząc, zamknął drzwi na dwa spusty.
108. Posiedzenie sądu
Sprawa Benedetta – jak ją nazywano w sądzie i w salonach – wzbudziła niezmierną sensację. Fałszywy Cavalcanti, bywalec Café de Paris, spotykany często na bulwarze Gandawskim i w Lasku Bulońskim, przez tych kilka miesięcy pozawierał w wielkim świecie mnóstwo znajomości. Gazety roztrząsały jego karierę salonową i więzienną, sprawa budziła więc coraz większą ciekawość, zwłaszcza u ludzi, którzy osobiście zetknęli się z księciem Andreą Cavalcanti. I to zwłaszcza ci ostatni pragnęli za wszelką cenę obejrzeć imć Benedetta, zabójcę swojego kompana z galer.
Wielu uważało, że jeśli nawet Benedetto nie jest ofiarą, to przynajmniej sprawiedliwość pomyliła się co do niego; widziano przecież w Paryżu starszego pana Cavalcanti i spodziewano się, że niebawem pojawi się znowu, aby bronić swojej znakomitej latorośli. Ci, którzy nie widzieli sławetnej czamarki, w której pan Cavalcanti objawił się hrabiemu Monte Christo, pozostawali pod wrażeniem godnej, szlachetnej postawy i towarzyskiego obycia starego patrycjusza.
A wracając do oskarżonego – wielu ludzi zapamiętało go jako miłego, pięknego i hojnego młodzieńca, i wszyscy woleli przypuszczać, że padł ofiarą podłych machinacji ukrytych wrogów, jakich pełno zawsze w wielkim świecie. Wszyscy więc spieszyli na posiedzenie sądu przysięgłych, jedni, aby napatrzeć się widowisku, inni, aby je komentować. Już o siódmej rano przy bramie sądu powstała kolejka, a godzinę przed otwarciem posiedzenia sala była już pełna uprzywilejowanych widzów. W dzień wielkiego procesu, przed wejściem sędziów – a często nawet i później, sala sądowa przypomina jeden wielki salon, w którym spotykają się znajomi; gwarzą ze sobą, jeśli nie siedzą od siebie zbyt daleko – nie wstają, bo przecież mogliby stracić miejsce – lub dają sobie znaki, jeśli dzieli ich zbyt wielki tłum, składający się z pospólstwa, adwokatów i żandarmów.
Był to jeden z owych przepięknych jesiennych dni, które wynagradzają nam brzydkie lub zbyt krótkie lato. Chmury, które tego ranka zasłoniły panu de Villefort wschód słońca, rozproszyły się jak za dotknięciem różdżki i zajaśniał w całym swym czystym blasku pogodny, jeden z ostatnich dni wrześniowych.
Beauchamp, jako jeden z królów prasy, miał i tutaj swój tron; właśnie rozglądał się bacznie na prawo i lewo. Szybko wypatrzył Château-Renauda i Debray'a, którzy tylko co zdobyli łaski jednego z policjantów i przekonali go, aby umieścił się za nimi – choć z urzędu powinien stać między publicznością a sądem. Zacny policjant zwąchał, że rozmawia z sekretarzem ministra i milionerem. Okazał zatem swoim wybitnym sąsiadom najwyższe względy i umożliwił im nawet wizytę u Beauchampa, obiecując, że popilnuje im miejsc.
– No – odezwał się Beauchamp – czyli przyszliśmy zobaczyć naszego przyjaciela?
– Boże! No tak, tak – odparł Debray – tego znakomitego księcia! Niech diabli wezmą tych włoskich książąt!
– A to przecież człowiek, któremu genealogię wypisywał sam Dante, jego korzenie sięgają do Boskiej Komedii!
– Szlachta stryczkowa – stwierdził flegmatycznie Château-Renaud.
– Skażą go, co? – zapytał Debray Beauchampa.
– E, mój kochany – odparł dziennikarz – to chyba ciebie powinniśmy o to pytać, to ty się znasz najlepiej na tym, co w sądzie piszczy. Czy aby nie widziałeś się z przewodniczącym sądu na ostatnim obiadku u ministra?
– No tak.
– I co ci mówił?
– Jak powiem, to się zdziwicie.
– E, no to mówże prędzej, mój drogi, już dawno mi nikt czegoś takiego nie powiedział.
– Powiedział, że Benedetto, którego uważają za arcymistrza podstępu, jest bardzo podrzędnym łotrzykiem, niezbyt inteligentnym. Nie jest godzien tych badań, które frenolodzy po jego śmierci będą wyprawiać nad jego czaszką.
– E – rzekł Beauchamp – nie najgorzej odgrywał rolę księcia.
– Może dla ciebie, Beauchamp, bo nie cierpisz tych nieszczęśliwych książąt, zdaje ci się, że zazwyczaj mają nieszczególne maniery i jesteś zachwycony, ilekroć uda ci się to zauważyć. Ale mnie to nie zwiedzie, bo ja zwęszę szlachcica na milę.
– To nigdy nie wierzyłeś w jego książęcą mitrę?
– Mitrę mógł mieć… Ale księstwa nie.
– Nieźle powiedziane – uśmiechnął się Debray. – Ale zapewniam cię, że dla wszystkich innych mógł uchodzić za arystokratę… Widywałem go na przyjęciach u ministrów.
– No tak – odparł Château-Renaud – bo ci twoi ministrowie właśnie tak się znają na książętach!
– O, to dobre – parsknął śmiechem Beauchamp. – Zdanko krótkie, ale dobre. Mogę tego użyć w mojej kronice?
– Ależ proszę, mój drogi Beauchamp, bierz, ceny nie będę podwyższał – odrzekł Château-Renaud.
– Ale jeżeli ja – zwrócił się Debray do Beauchampa – rozmawiałem z przewodniczącym, to tobie na pewno udało się pogadać z prokuratorem?
– To nie było możliwe. Pan de Villefort od tygodnia siedzi zamknięty w domu; nic bardziej zrozumiałego: taki ciąg zmartwień, a szczytem wszystkiego była ta dziwna śmierć jego córki…
– Dziwna? Co ty opowiadasz! – wtrącił się Château-Renaud.
– No tak, udawaj, że nic nie wiesz, tylko dlatego, że to wszystko stało się szlachcie urzędniczej – odparł Beauchamp, wtykając sobie monokl w oko i starając się go utrzymać.
– Szanowny pan pozwoli sobie powiedzieć – rzekł Château-Renaud – że w walce na monokle nie wytrzyma z Debray'em. Debray, dajże lekcję panu Beauchamp.
– Chwileczkę – odezwał się Beauchamp. – Ale nie, nie mylę…
– No co?
– To ona.
– Co za ona?
– A mówiono, że wyjechała.
– Panna Eugenia? – zapytał Château-Renaud. – Czyżby wróciła?
– Nie panna Eugenia, ale jej matka.
– Pani Danglars?
– E, to niemożliwe – obruszył się Château-Renaud. – W dziesięć dni po ucieczce córki, trzy dni po bankructwie męża?
Debray zarumienił się lekko i spojrzał tam, gdzie i Beauchamp.
– E, dajże spokój – rzekł. – Jest zawoalowana, to jakaś nieznajoma dama, cudzoziemska księżna, może matka Cavalcantiego. Ale, ale, Beauchamp, mówiłeś, a raczej zaczynałeś mówić coś bardzo ciekawego.
– Ja?
– No tak, mówiłeś coś o dziwnej śmierci panny Valentine.
– A tak, racja. Ale dlaczego nie ma tu pani de Villefort?
– Kochana kobiecina! – rzekł Debray. – Na pewno destyluje melisę dla szpitali albo preparuje jakieś kosmetyki dla siebie i dla przyjaciółek. Wiecie, że ona na tę zabawę wydaje do trzech tysięcy dukatów rocznie? Tak przynajmniej słyszałem. Ale masz rację, czemu nie ma tu pani de Villefort? Spotkałbym się z nią z dużą radością, bardzo lubię tę kobietę.
– A ja nie – rzekł Château-Renaud. – Nie znoszę jej.
– A to czemu?
– Sam nie wiem. Czuję do niej antypatię i już.
– Albo nie znosisz jej instynktownie, jak zwykle.
– Może… Ale wróćmy do tego, co mówił Beauchamp.
– A więc – zaczął Beauchamp – nie ciekawi was, dlaczego u Villefortów pada się takim pokotem?
– Pokotem, hmm… Ładne – zauważył Château-Renaud.
– Mój drogi, zdanko to znaleźć można u Saint-Simona.
– A śmierć u państwa de Villefort, wróćmy do rzeczy.
– Do licha, przyznam się – oznajmił Debray – że z oczu nie tracę tego domu, od trzech miesięcy okrytego żałobą… A nawet przedwczoraj rozmawiałem o śmierci Valentine z panią.
– Co znowu za pani? – zapytał Château-Renaud.
– Do diabła, przecież że ministrowa!
– A, przepraszam. Nie bywam u ministrów, zostawiam ten zaszczyt książętom.
– Baronie, promieniowałeś pięknem, a teraz zaczynasz nas razić gromami jak Jowisz! Ulituj się!
– Już nic nie powiem, ale ulituj się i ty, do diabła, i przestań mi replikować!
– No, Beauchamp, skończmy wreszcie mówić o tym, o czym zaczęliśmy. Powiedziałem, że ministrowa prosiła mnie przedwczoraj o jakieś informacje w tej kwestii. Poinformujcie mnie, a ja poinformuję ją.
– A więc, moi panowie, jeżeli ginie się u państwa de Villefort takim pokotem, to znaczy, że w domu jest jakiś morderca!
Debray i Château-Renaud wzdrygnęli się, nieraz bowiem to samo przychodziło im do głowy.
– A kto miałby nim być? – zapytali jednocześnie.
– Mały Edwardek.
Słuchacze parsknęli śmiechem, ale mówcy bynajmniej nie zbiło to z tropu:
– Tak, moi panowie, Edwardek, nadzwyczajne dziecię, które zabija już jak stary.
– Żartujesz sobie?
– E, skąd. Wczoraj zaangażowałem lokaja, który zrezygnował z pracy u Villefortów, słuchajcie uważnie.
– Słuchamy, słuchamy.
– A zresztą jutro go odprawię, bo żarłok z niego, u Villefortów ze strachu prawie nic nie jadł i teraz to sobie odbija. Otóż ów kochany chłopczyk zawładnął podobno flakonem trucizny i od czasu do czasu sięga po niego, żeby sobie użyć na ludziach, których nie lubi. Najpierw nie spodobali mu się dziadziusiowie de Saint-Méran – potraktował ich trzema kroplami swojej mikstury; trzy krople wystarczą; kolej na poczciwego Barroisa; stary sługa dziadunia Noirtiera gderał czasem na milutkiego urwisa, którego przecież znacie. I milutki urwis wlał mu trzy kropelki mikstury. Tak samo było z tą biedną Valentine – nie gderała, ale był o nią zazdrosny; zaaplikował jej trzy kropelki – i koniec bajki.
– Do licha, co ty nam tu opowiadasz? – zapytał Château-Renaud.
– Prawda, że opowieść nie z tego świata? – zapytał Beauchamp.
– Ależ to absurd – rzekł Debray.
– O, znowu jakieś wymijające odpowiedzi! – obruszył się Beauchamp. – Do diabła, zapytajcie mojego lokaja, a raczej człowieka, który od jutra już nim nie będzie. Wszyscy w tym domu tak mówili.
– Ale co to za mikstura, gdzież ona?
– Diabli wiedzą! Dzieciak chowa ją dobrze.
– Ale skąd ją wziął?
– Z laboratorium swojej mamci.
– To mama miała w laboratorium trucizny?
– Skąd mogę wiedzieć? Zadajesz mi takie pytania, jakbyś był prokuratorem. Powtarzam to, co słyszałem, to wszystko. Podaję ci mojego informatora, więcej zrobić nie mogę. Biedaczek ze strachu już nie mógł jeść.
– Mój drogi, założę się, że nie wierzysz w ani jedno swoje słowo – rzekł Château-Renaud. – Ale nie widzę też hrabiego de Monte Christo. Czemu go nie ma?
– Nudzi go to już – odparł Debray – a poza tym nie będzie się tu przecież pokazywał, w końcu i jego obaj Cavalcanti zrobili w konia. Przedstawili mu fałszywe listy kredytowe – weksle te były na hipotekę księstwa, a opiewały na jakieś sto tysięcy franków.
– O, baronie – zapytał Beauchamp – a jak się miewa pan Morrel?
– Do licha, byłem u niego już trzy razy: ani śladu. Tymczasem jego siostra wcale nie była zaniepokojona, oznajmiła mi z całkowitym spokojem, że nie widziała go od paru dni, ale jest święcie przekonana, że nic złego mu się nie stało.
– O, już wiem! – zawołał Beauchamp. – Hrabia de Monte Christo nie może się tu zjawić.
– A czemuż to?
– Bo jest aktorem w tym dramacie.
– Też kogoś zamordował? – zagadnął Debray.
– Ale gdzie tam, przeciwnie, to jego chciano zamordować. Wiecie przecież, że poczciwy imć Caderousse został zamordowany przez Benedetta w chwili, gdy wychodził z domu hrabiego. Wiecie, że to u hrabiego znaleziono tę sławetną kamizelkę z listem, który przeszkodził w podpisaniu intercyzy. Widzicie? Kamizelka leży, o tam, na stole, cała zakrwawiona. To dowód rzeczowy.
– A, rzeczywiście.
– Cicho, panowie, sąd nadchodzi. Każdy na swoje miejsce!