Kitabı oku: «Poglądy księdza Hieronima Coignarda», sayfa 10

Yazı tipi:

XX. Sprawiedliwość (Ciąg dalszy)

– Niestety – westchnął drogi mistrz mój – nie zdołam przełknąć jednego kęsa i całe śniadanie się zmarnuje! Serce mi się ścisnęło wobec tych ohydnych scen, któreś nam skreślił, szanowny panie woźny, w tak układnych wyrazach, a zarazem zejść mi z oczu nie może ta nieszczęsna pokojówka pani radczyni Josse, którą powieszono, mogąc z nią uczynić coś nierównie lepszego.

– Jak to? – zdziwił się woźny. – Wszakże wspominałem Waszej Wielebności, że dziewczyna ta okradła swą panią! Czyżby więc nie należało, zdaniem księdza dobrodzieja, wieszać złodziei?

– Prawda, że taki już zwyczaj! – westchnął mistrz. – Ponieważ zaś siła nawyku jest niezmożona, przeto nie liczę się z nią w codziennym toku rozumowania. Małą wrażliwością na te rzeczy odznaczał się nawet sam filozof Seneka, z natury skłonny do łagodności, i układał pełne powabu i wykwintu traktaty, podczas gdy w jego oczach w Rzymie krzyżowano niewolników za drobne przewiny, jak mamy przykład na niewolniku Mitrydatesie, który zmarł przybity do krzyża za to jeno, iż śmiał podawać w wątpliwość boskie dostojeństwo pana swego, nikczemnego Trymalchiona.

Jest to już widać cechą ludzkiego umysłu, iż to, co zalicza się do rzeczy zwyczajnych i codziennych, nie rani go ni oburza. Nawyk zużywa, że się tak wyrażę, zarówno nasze oburzenie, jak i zachwyt. Budzę się co rana, nie myśląc wcale, przyznaję to, o tych nieszczęsnych, których powieszą lub połamią kołem w ciągu dnia. Kiedy jednak wyobrażenie męki uczyniło mnie wrażliwszym, serce mi się ścisnęło, i na widok owej ponętnej dziewki wiedzionej na śmierć ścisnęło mi się gardło tak, że nie przejdzie przez nie nawet ta mała rybka.

– Mniejsza o jednę ładną dziewkę. Nie ma ulicy w Paryżu, by co noc nie fabrykowano tuzinami nowych, piękniejszych jeszcze. Któż jej kazał okradać swą panią, radczynię Josse?

– Nie wiem tego – odrzekł mistrz – i pan tego nie wiesz, a sędziowie, którzy ją skazali, również nic nie wiedzą, albowiem nie znane są człowiekowi istotne motywy czynów ludzkich. Są to sprawy niepojęte, a sprężyny poruszające nimi głęboko tkwią ukryte. Uznaję wolność czynów człowieka i jego odpowiedzialność za nie, albowiem tak mi wierzyć każe nasza święta rzymskokatolicka religia i Kościół, matka nasza. Ale poza nauką wiary tak mam mało danych na dowód, że człowiek jest panem swych czynów, iż drżę, ile razy posłyszę o wyroku sądowym, karzącym czyny, których punkt wyjścia, konsekwencje i przyczyny wymykają nam się zupełnie, zaś wola ma często mały w nich udział, bo przeważna ich ilość dzieje się bez żadnej świadomości.

W zasadzie jesteśmy odpowiedzialni za postępki nasze, albowiem święta religia nasza wychodzi z założenia mistycznej jedności wolności człowieka i łaski Bożej. Ale za nadużycie tego dogmatu uważać muszę, jeśli opierając się na tej subtelnej i trudnej do ujęcia koncepcji sprawiedliwość ludzka szafuje na prawo i lewo udręką, torturą i różnymi okropnościami, jakich pełne są kodeksy nasze.

– Z wielkim smutkiem spostrzegam – powiedział czarny człowieczek – że Wasza Wielebność zaliczasz się do zwolenników szalbierzy, a tym samym wrogów państwa!

– Niestety i oni, drogi panie – odparł mistrz – zaliczają się również do cierpiącej i walczącej ludzkości i mają, jak my, udział w świętym dziele odkupienia Pana naszego Jezusa Chrystusa, który umarł pośrodku dwu łotrów. Dostrzegam w ustawodawstwie naszym okrucieństwa, które ocenić potrafią dopiero pokolenia przyszłe, a napełnią je one, ręczę za to, oburzeniem wielkim.

– Nie rozumiem zgoła, co ma na myśli Wasza Wielebność! – oświadczył woźny, pociągnąwszy wina ze szklanki. – Wszakże wszystkie okrucieństwa czasów dawnych zostały usunięte zupełnie z ustaw naszych i obyczajów, a dzisiejsze prawodawstwo odznacza się łagodnością i ludzkością wprost niesłychaną.

Kary są jak najściślej przystosowane do przestępstw i tak widzimy, że złodziei wiesza się, morderców łamie kołem, winnych obrazy majestatu rozdziera końmi, ateuszów, czarowników i sodomitów pali się na stosie, zaś fałszerzy pieniędzy gotuje. Czyż to nie wystarcza, by udowodnić, że praktyka kryminalistyczna odznacza się niezmiernym umiarkowaniem i łagodnością, posuniętą do granic możliwości?

– Drogi panie – zauważył ks. Coignard – wiem z książek, iż sędziowie każdego stulecia uważali się zawsze za zgodliwych, łagodnych i pobłażliwych. W wiekach średnich, za czasów św. Ludwika, a nawet Karola Wielkiego, zachwycali się swą wyrozumiałością, która się nam dzisiaj wydaje dzikością, toteż pewny jestem, że synowie czy wnukowie nasi osądzą, iż należy to i owo zmienić i usunąć w zakresie tortur i kar przez nas stosowanych.

– Wasza Wielebność nie liczy się z koniecznościami urzędowymi! – oświadczył stanowczo staruszek. – Tortura jest niezbędną dla wydobycia zeznania, którego by po dobroci nigdy uzyskać się nie dało, zaś kary są zredukowane do granic takich, jakie są potrzebne dla zabezpieczenia życia i spokoju obywateli.

– Zgadzasz się pan więc – odrzekł mistrz – że sprawiedliwość sądowa nie ma na celu samej sprawiedliwości, ale kieruje się względami praktycznymi i zasadniczo opiera się na interesach i przesądach narodów. W istocie jest to prawda zupełna, toteż występki karane są nie w stosunku do zawartego w nich zła i przewrotności, ale proporcjonalnie do szkód, jakie przynoszą społeczeństwu lub jakie by przynieść mogły. Dlatego fałszerzy monet wrzuca się do kotła z wrzącą wodą, mimo że bicie dukatów nie jest to żadna przewrotność, ale jeno finansiści i ogół obywateli ponoszą przeto dotkliwą stratę w dochodach. Za tę więc stratę mszczą się w sposób okrutny i niemiłosierny. Wieszamy złodziei nie dlatego, by wielka niemoralność mieściła się w zabraniu drugiemu kawałka chleba czy żabotu, gdyż w gruncie złośliwość ta jest małą, ale dlatego, że ludzie są chciwi dóbr ziemskich i przywiązują wielką wagę do dóbr raz pozyskanych. Trzeba tedy uznać za prawdziwe źródło sprawiedliwości ludzkiej interes materialny obywateli i odjąć mu tę całą, rzekomo wzniosłą filozofię, w którą się drapuje z wielkim namaszczeniem, a większą jeszcze obłudą.

– Księże dobrodzieju – ozwał się po chwili czarny człowieczek – nie rozumiem tego, com usłyszał. Zdaje mi się, że sprawiedliwość jest o tyle lepsza, o ile jest użyteczniejsza, a ta właśnie użyteczność, którą ksiądz zdaje się pogardzać, powinna ją w oczach pańskich uczynić tym dostojniejszą i świętszą.

– Nie rozumiemy się tedy wcale! – oświadczył drogi mistrz mój.

– Wasza Wielebność – powiedział woźny. – Widzę za to, że wino stoi nietknięte, a musi ono być dobre, sądząc po kolorze. Czy mógłbym skosztować?

Po raz może pierwszy w życiu drogi mistrz mój zapomniał o trunku w napoczętej ledwo flaszce. Napełnił z całą gotowością szklankę woźnego, a staruszek powiedział, skosztowawszy ostrożnie:

– Za zdrowie Waszej Wielebności. Wino pańskie dobre jest, ale rozumowanie nic warte. Powtarzam, sprawiedliwość ustaw jest tym słuszniejsza, im jest pożyteczniejsza, a owa użyteczność, będąca pańskim zdaniem jej źródłem, powinna przekonać tym bardziej o jej zaletach. Ale musimy zgodzić się jeszcze i na to, że sama istota wymiaru sprawiedliwości jest sprawiedliwa, tak jak to oznacza jego nazwa.

– Szanowny panie – zawołał ksiądz – jeśli powiemy, że piękność jest piękna, prawda prawdziwa, a sprawiedliwość sprawiedliwa, to nie wyjaśnimy tym niczego i lepiej było wcale nie gadać. Wasz Ulpianus, używający ścisłych określeń, napisał, że sprawiedliwość jest to zdecydowana i wiecznotrwała wola przyznawania każdemu tego, co mu się należy, zaś ustawy są wówczas sprawiedliwe, kiedy sankcjonują tę wolę. Cała tylko bieda w tym, że ludziom z natury samej nic się nie należy, a skutkiem tego sprawiedliwe ustawy zabezpieczać im mogą tylko łupy rabunku, odziedziczone lub własne. Są w tym bardzo podobne do owych umów pomiędzy dziećmi grającymi w szlanne60 kulki. Gdy jedna strona wygra, a druga chce odzyskać na powrót kulki, pierwsza powiada: „My już nie chcemy dalej grać!”

Cała mądrość sędziów polega na wyróżnieniu rabunków, które nie wchodzą w grę, od tych, co do których przy zaczęciu partii nastąpiła umowa, a rozróżnianie owo jest jednocześnie bardzo misterne i dziecinne. W każdym zaś razie jest bardzo dowolne.

Dziewczyna, która wisi w tej chwili na szubienicy, jak pan powiadasz, skradła pani radczyni Josse własność jej, żabot koronkowy. Na czym jednak opierasz pan twierdzenie, że ów żabot był własnością pani radczyni Josse? Powiesz pan, że kupiła go za pieniądze albo dostała od rodziców z wyprawą, albo otrzymała od swego kochanka. W ten mniej więcej sposób przychodzi się do koronkowych żabotów. Ale bez względu na sposoby, zawsze posiadała go ona jako jedno z tych dóbr, które pozyskuje się przypadkiem i znowu przypadkiem traci, gdyż do posiadania tego nie miała i mieć nie mogła praw przyrodzonych.

Zresztą przyznaję nawet, że żabot był jej własnością stosownie do reguł owej zabawy w posiadanie, które uprawiają ludzie uspołecznieni, niby biedni ulicznicy, co grają w guziki. Upodobała sobie w tym żabocie i ostatecznie prawa jej do niego nie były zgoła mniejsze od praw innych współgrających. Zgoda. Sprawiedliwość winna była tedy oddać jej żabot, i koniec. Ale z jakiegoż powodu sprawiedliwość owa oceniła kawałek szmatki sfabrykowanej w Alençon tak wysoko, by żądać w zamian życia istoty ludzkiej?

– Księże dobrodzieju! – zawołał żywo staruszek. – Patrzysz pan na sprawiedliwość pod jednym jeno kątem. Nie dość jest wymierzyć ją samej tylko pani radczyni Josse, oddając jej żabot. Koniecznym jest wymierzyć równą sprawiedliwość pokojówce, wieszając ją za szyję na konopnej lince. Sprawiedliwość polega na wymierzeniu każdemu tego, co mu się należy. I to właśnie czyni ją dostojną i świętą.

– Doprawdy, nie wiedziałem dotąd jeszcze, że sprawiedliwość jest tak przeraźnie ohydną! – zawołał drogi mój mistrz. – Ta koncepcja, iż spłaca ona dług kary skazanemu, nie ma sobie równej co do dzikości i szatańskiej przewrotności. Nie ma w niej tedy zgoła nic prócz średniowiecznej, zwierzęcej, barbarzyńskiej zemsty silniejszego nad słabszym.

– Księże dobrodzieju – sprzeciwił się woźny – nie znasz tedy sprawiedliwości. Wymierza ona ciosy bez gniewu i nie czuła nienawiści dla owej dziewczyny, którą powieszono przed kwadransem dopiero.

– Coraz to lepiej! – zawołał drogi mistrz mój. – Wolałbym tysiąc razy, gdyby sędziowie wyznali otwarcie, że karzą winnych z czystej konieczności, dla odstraszającego przykładu innych. W takim razie pełniliby rzecz użyteczną, powolni warunkom swego wieku. Jeśli jednak twierdzą, że odbierając życie winnemu spłacają mu jeno należność, to otwiera się przed nami piekło szaleńczej ułudy, w które pędzi fałszywe rozumowanie onych ludzi, niewinnych w gruncie, gdyż pełnią oni to, co uważają za swój obowiązek. Ta zasada napełnia mnie niewysłowionym wstrętem.

Przypominam sobie teraz, że ustalona została ona przez pewnego zdolnego filozofa, nazwiskiem Menardus. Twierdzi on, że nie karać winowajcy znaczy tyle, co pozbawiać go w sposób przewrotny prawa odpokutowania występku. Powiedział on, że sędziowie ateńscy, każąc wypić kielich cykuty Sokratesowi, przyczynili się walnie do oczyszczenia z grzechów duszy tego mędrca. To są straszliwe, przeraźne mrzonki! Pragnę gorąco, by sprawiedliwość karząca była mniej subtelną i filozoficzną.

Zasada zemsty, stosowana częściej do kar wymierzanych zbrodniarzom, jest mimo swej wnętrznej nikczemności i zła dużo mniej straszna w skutkach od owej szaleńczej cnoty filozofów-morderców. Poznałem w Séez pewnego poczciwca o pogodnym usposobieniu, pełnego jowialności, który wieczorami brał wnuki na kolana i opowiadał im historyjki. Wiódł żywot przykładny, przystępował do świętych sakramentów i dumny był z wypróbowanej uczciwości w handlu zbożem, który prowadził od lat sześćdziesięciu czy dłużej nawet. Przydarzyło się pewnego dnia, że służąca skradła mu kilka dublonów, kilka pięknych dukatonów prosto z mennicy i inne jeszcze złote monety, które trzymał w puzderku na dnie szuflady, radując się ich widokiem. Zauważywszy stratę, wniósł skargę do sądu, po czym służącą przyaresztowano, przesłuchano, osądzono, skazano i powieszono. Poczciwiec, znający zakres swych praw, zażądał skóry złodziejki, a gdy mu ją dano, kazał sobie zrobić rajtuzy. Często bił się prętem po pośladkach i wykrzykiwał: „A ty szelmo! A ty łajdaczko!” Dziewczyna zabrała mu złoto, on jej tedy zabrał skórę i zemścił się po prostu, bez filozofii, z całą prostotą i uczciwością dzikiego zwierzęcia. Nie sądził, iż spełnia obowiązek szczytny, waląc się radośnie po bokach, obciągniętych ludzką skórą.

Należałoby zgodzić się, że wieszając winowajcę spełnia się akt ostrożności, służący za postrach innym, a porzucić raz na zawsze zbrodniczą formułę wymierzania każdemu, co mu się należy. Prawdziwa filozofia poucza, że prócz życia nic się nie należy nikomu. Dzikim i szatańskim mistycyzmem nazwać trzeba teorię ekspiacji, przysługującej winnemu, gorszym zaprawdę od otwartego gwałtu lub zwyczajnego gniewu. Karanie złodziei ma swe źródło w przemocy, nie zaś w filozofii, gdyż ona poucza nas, wprost przeciwnie, że wszystko, co posiadamy, zostało zagarnięte gwałtem lub podstępem.

Nierzadko zdarza się też, że sprawiedliwość i sędziowanie pochwalają rabunek dokonany na obywatelach, o ile tylko rozbójnik jest potężny. Nie ma na przykład nic przeciw temu prawo, by król zabierał nam naczynia srebrne i ozdoby, gdy mu przyjdzie ochota wojować.

Za Ludwika XIV, nazywanego Wielkim, rekwizycje doprowadzono do tego stopnia, że odpruwano sznury od firanek łóżka, by wysnuć z nich nić złotą, wmieszaną w tkaninę. Król ten zagarniał mienie osób prywatnych i skarby Kościoła. Za czasów, kiedy przebywałem w celach duchownego doskonalenia się w kościele Matki Boskiej Radosnej w Pikardii, uskarżał się przede mną gorzko pewien stary zakrystian, iż nieboszczyk król zrabował i stopił wszystkie złote i srebrne naczynia kościelne, a nie uszanował nawet złotych piersi księżny Palatynatu, złożonych jako wotum po cudownym uleczeniu z raka. Sprawiedliwość dzielnie sekundowała wówczas królowi w rekwizycjach i karała surowo tych, którzy ukryli po kilka sztuk złota przed pazurami królewskich komisarzy. Widocznie prawo nie uważało wówczas własności prywatnej za taką przynależność obywateli, by niemożliwym i niesprawiedliwym było pozbawianie ich tejże.

– Przezacny księże – powiedział woźny – komisarze działali imieniem Króla Jegomości, który jest właścicielem wszelakich dóbr w państwie i może dysponować nimi wedle woli, używając ich na wojnę, stawianie gmachów lub cokolwiek bądź innego.

– To prawda – odparł mój mistrz – zapomniałem, że i to także włączone zostało do reguł gry. Sędziowie przestrzegają reguł gry w „gąskę”, patrząc na to, co jest napisane na tabliczce. Zapisane tam są prawa króla, zostające pod strażą najemnych szwajcarów i wszelakiego innego żołdactwa. Niestety, biedna powieszona złodziejka nie miała jeno gwardii szwajcarskiej, która by zapisała na tabliczce, iż przysługuje jej prawo noszenia koronkowego żabotu pani radczyni Josse. Masz pan zupełną rację.

– Ależ, księże dobrodzieju – zawołał zdumiony staruszek – czyż chcesz pan przyrównywać Ludwika Wielkiego, największego z władców Francji, który zabrał złoto obywatelom na cele wojenne, na opłatę wojsk, z ową nędzną kreaturą, która skradła żabot, by się w niego wystroić?

– Szlachetny przyjacielu! – odrzekł mój zacny mistrz. – Mniej niewinną jest rzeczą toczyć krwawe wojny niż iść na bal do Ramponneau w koronkowym żabocie. Niestety, sprawiedliwość wymierza każdemu, co mu się należy, wedle zasad przyjętych w onej towarzyskiej grze, którą zaliczam do najhazardowniejszych, najgłupszych i najnudniejszych spośród znanych mi do tej pory, ale – również niestety – wszyscy obywatele państwa muszą w niej po niewoli brać udział.

– To jest konieczne! – zapewnił staruszek.

– Doszliśmy więc do wniosku, że prawa są pożyteczne, ale nie są sprawiedliwe i być nie mogą, albowiem sędzia przyznaje obywatelom korzystanie z tego, co im się należy, nie wchodząc zgoła w rozróżnianie prawdziwych i pozornych dóbr. Tego rozróżniania nie zapisuje się na tabliczce gry w „gąskę” i nie wchodzi ono w zakres jego reguł. Widnieje ono jeno w księdze sprawiedliwości Bożej, której odczytać nikt nie zdołał jeszcze.

Czy znasz pan historię o aniele i pustelniku? Anioł zstąpił pewnego dnia z nieba, przybrawszy postać ludzką i strój pątnika. Wędrując po Egipcie, zapukał pewnego wieczoru do drzwi chatki dobrego pustelnika, który, biorąc go za zwykłego pątnika, nakarmił go i nalał w złotą czarę wina. Potem położył go na własnym łożu, sam zaś legł na ziemi, podłożywszy sobie pod głowę garść słomy ryżowej.

Kiedy zasnął, niebiański gość jego wstał, wziął czarę, z której pił wino, ukrył ją pod płaszczem i uciekł. Postąpił w ten sposób nie dlatego, by poszkodować dobrego pustelnika, ale przeciwnie, uczynił to dla dobra gospodarza swego, który go przyjął tak gościnnie. Wiedział on, że czara ta o zgubę przyprawiłaby świętego męża, bowiem przylgnął do niej sercem, a Bóg chce, by go kochać wyłącznie, i nie pozwala przywiązywać się do dóbr ziemskich wybrańcom swoim.

Anioł ten, partycypując w nieskończonej mądrości Bożej, umiał odróżniać dobra istotne od pozornych. Sędziowie jednak dokazać tego nie zdołają nigdy. Nie wiadomo zgoła, czy pani radczyni Josse nie zatraciła duszy swojej w chwili otrzymania z powrotem z rąk sędziów skradzionego jej przez pokojówkę koronkowego żabotu?

– W każdym razie – zakończył woźny zacierając ręce – jedna łajdaczka mniej wałęsa się po tym świecie!

Strzepnął okruchy z ubrania i, skłoniwszy się nam uprzejmie, odszedł lekkim, żwawym kroczkiem.

XXI. Sprawiedliwość (Ciąg dalszy)

Drogi mistrz zwrócił się ku mnie i zaczął w te słowa:

– Przytoczyłem historię o aniele i pustelniku po to jeno, by unaocznić przepaść dzielącą doczesność od świata duchowego. Sprawiedliwość ludzka działa na terytorium doczesności, a jest to niż wielki i zapadły, gdzie nie można stosować zasad podniosłych. Największa to chyba obraza dla Pana naszego Jezusa Chrystusa, gdy zawieszają obraz jego w trybunałach, gdzie sędziowie uniewinniają faryzeuszów, a potępiają i krzyżują Magdaleny, które podniósł z upadku własnymi boskimi rękami swymi.

Cóż ma wspólnego Sprawiedliwy z ludźmi, którzy by nie mogli w czyn wprowadzić sprawiedliwości nawet wówczas, gdyby tego zapragnęli, albowiem jest ich smutnym obowiązkiem patrzeć na czyny podobnych sobie nie pod kątem ich istotnego znaczenia, ale tylko pod kątem interesu społecznego, to znaczy taksować je wedle miary egoizmu, zachłanności, pomyłek i nieporozumień oraz nadużyć, jakie razem wzięte stanowią państwo oddane im w opiekę, którego są ślepymi stróżami i konserwatorami.

Odważając na tej wadze występek, dorzucają jeszcze nieco strachu czy złości, jaką tenże napełnił nikczemną i bezrozumną opinię publiczną. Wszystko to zapisane jest w ich księgach, tak że odwieczny tekst i martwa litera zastępują im rozum, serce i żywą duszę. A wszystkie te przepisy, sięgające nieraz haniebnych czasów bizantyńskiej Teodory, godzą się w jednym punkcie, mianowicie, że należy zachować wszystkie cnoty i zbrodnie świata, który nie chce ruszyć naprzód.

Wina sama w pojęciu prawa jest drobiazgiem bez znaczenia, wszystkim zaś są okoliczności zewnętrzne, tak że czyn w pewnych razach niezbyt lub zgoła nie naganny staje się w innym wypadku zbrodnią nieprzebaczalną zgoła. Weźmy na przykład policzek, który wymierza jeden człowiek drugiemu. Jeśli spadł na twarz mieszczanina, to uważa się go za skutek popędliwości i bagatelizuje, ale dla żołnierza staje się zbrodnią, karaną śmiercią. To barbarzyństwo w czasach naszych grasujące stanie się przedmiotem wzgardy wieków przyszłych.

Nie zwracamy dziś na to uwagi, ale kiedyś zadadzą sobie ludzie pytanie, jak mogliśmy być takimi dzikusami, by karać najokrutniej to, co jest przejawem gorącej krwi młodego człowieka, wystawionego przez przymus prawny na niebezpieczeństwa wojny i koszarowe nudy. Nie ulega kwestii, że gdyby istniała sprawiedliwość, mielibyśmy jeden jeno kodeks, nie zaś dwa, wojskowy i cywilny. Ten wymiar sprawiedliwości wojskowej, którego skutki co dzień oglądamy, odznacza się niepojętym okrucieństwem, a ludzie pokoleń następnych, jeśli w ogóle zechcą dalej żyć w policyjnych ustrojach państwowych, nie zechcą po prostu wierzyć, że mogły istnieć ongiś w czasie pokoju wojenne sądy, mszczące śmiercią prostą obrazę sierżanta czy kaprala.

Nie zechce również wierzyć nikt, że takie mnóstwo nieszczęśników stracono za dezercję w obliczu wroga, i to za wyprawy wojennej, w której rząd francuski nie uznawał wcale przeciwnika za beligerenta równego sobie. Ale najdziwniejsza rzecz to to, że tego rodzaju zbrodnie z urzędu dzieją się w społeczeństwach chrześcijańskich, czczących świętego Sebastiana, zbuntowanego żołnierza, oraz męczenników legionu tebańskiego, których sława na tym polega, że padali ongiś ofiarą sądu wojennego, nie chcąc bić się z Bogodami61!

Dajmy zresztą pokój sprawiedliwości owych ludzi miecza, którzy poginą od miecza kiedyś wedle słów Chrystusa Pana, i wróćmy do urzędników cywilnych.

Sędziowie nie sondują zgoła duszy i nie czytają w sercu, toteż najsprawiedliwsza ich sprawiedliwość jest zwierzęca i powierzchowna zarazem. I dobrze jeszcze, jeśli trzymają się ściśle przynajmniej tej grubej zewnętrznej kory słuszności, na której spisane są kodeksy świata. Jest to nawet znakomicie! Sędziowie są ludźmi, przeto istotami słabymi, poddającymi się łatwo wpływom, uniżeni są wobec potężnych, a nieubłagani dla bezbronnych. Sankcjonują też nieraz wyrokami swymi najjaskrawsze krzywdy społeczne i trudno odróżnić, ile jest w tej stronniczości osobistego łajdactwa, a ile niesprawiedliwości narzuconej przez zawód i obowiązek, polegający w gruncie rzeczy na tym, by zachować państwo razem z jego błędami i zaletami, by czuwać nad obyczajnością publiczną, złą czy dobrą – mniejsza z tym, i uzgodnić z prawami obywateli tyrańską wolę panującego. Pomijam tutaj świadomie całe mnóstwo śmiesznych przesądów, brutalnych nawyczek i zwyczajów, i tym podobnych świństw i głupstw, które mają nietykalny, odwieczny azyl pod cieniem kwitnącej lilii instytucji sądowych całego świata.

Najsurowszy i najnieskazitelniejszy urzędnik może przez samą właśnie uczciwość i ścisłość swoją wydawać wyroki równie oburzające, a może jeszcze bardziej nieludzkie – od urzędnika przekupnego, i co do mnie, nie wiem, którego z nich bałbym się więcej. Nie wiem, który gorszy, czy ten, którego dusza przemieniła się w literę prawa, czy ten, który używa resztek uczuć ludzkich na jego przekręcanie. Drugi może mnie poświęcić swej namiętności albo interesowi, pierwszy zabije mnie z zimną krwią głazem pisanego tekstu.

Zważyć jeszcze trzeba, że urzędnik jest obrońcą zawodowym nie tych nowych przesądów i zabobonów, którym podlegamy mniej więcej wszyscy, ale zabobonów i urojeń starych, przechowanych w prawie, mimo że wygasły już dawno w duszach i obyczajach naszych. Nie ma chyba umysłu jako tako bodaj uzdolnionego do logicznego myślenia i niezależnego, który by nie wyczuwał całego gotycyzmu prawodawstwa. Tymczasem sędziemu nie przysługuje prawo krytyki ani dowolnego wyboru.

Mówię tak, jak gdyby te wszystkie barbarzyńskie i pełne niedomagań prawa były przynajmniej jasne i ścisłe. Niestety, dużo je dzieli rzeczy od onego ideału. Bazgroty czarownika i jego wywijasy diabelskie nierównie łatwiej zrozumieć niż najważniejsze i codziennie stosowane paragrafy kodeksów naszych.

Owe trudności interpretacji spowodowały ustanowienie rozlicznych instancji, czyli stopni jurydycznych, w tej nadziei, że czego odcyfrować nie zdoła małomiejski podsędek, to wyjaśnią niezawodnie i wyklarują panowie członkowie parlamentu. Niesłychane to zaiste zaufanie do onych pięciu mężów w czerwonych togach i graniastych biretach, którzy nawet gdy wyrecytują przed sesją Veni Creator, nie osiągają zgoła odrobiny nieomylności ani też zdrowego, niezależnego rozsądku.

Trzeba przypuścić z konieczności, że najwyższa jurydykcja wydaje wyroki bezapelacyjne z tego jednego i jedynego powodu, iż przed zwróceniem się do niej wyczerpano bez skutku zasób mądrości wszystkich niższych. Takie musi mieć przynajmniej zapatrywanie panujący, bo kpi sobie z wyroków parlamentu i nie podlega im wcale.

60.szlanne – tak w źródle; być może: szklanne (daw.), tj. szklane. W oryg. fr. des billes (bez przymiotnika): kulki (do gry), bile; bile wyrabiano ze szkła, z marmuru, z agatu lub z gliny. [przypis edytorski]
61.Bogodzi, właśc. Bagaudowie – byli to galiccy chłopi, zbuntowani przeciw Maksymilianowi, wyrżnięci potem przez Rzymian w roku 280 w miejscu, gdzie łączy się Marna z Sekwaną. [przypis tłumacza]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
170 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu