Kitabı oku: «Poglądy księdza Hieronima Coignarda», sayfa 9

Yazı tipi:

XVII. Pan Nicodème

Drogi mistrz mój siedział właśnie na szczycie drabiny w księgarni „Pod Obrazem Św. Katarzyny”, czytając z uczuciem niesłychanej rozkoszy Kasjodora, gdy w sklepie pojawił się nagle starzec o minie obrażonej niewinności i surowym spojrzeniu i zwrócił się do pana Blaizota, uśmiechającego się doń spoza kantorka.

– Panie – powiedział doń – jesteś pan osiadłym i płacącym podatki księgarzem, przeto suponować by można, iż jesteś człowiekiem przyzwoitym. Tymczasem na wystawie pańskiej widzę tom dzieł Ronsarda, otwarty na karcie tytułowej, wyobrażającej nagą kobietę, co takim wstrętem przejmuje, iż nie można po prostu patrzeć na ów bezwstyd ohydny.

– Przepraszam pana najmocniej – odparł łagodnie pan Blaizot. – Tę kartę tytułową rytował Leonard Gautier, uchodzący za bardzo zdolnego artystę w swoim czasie.

– Głupstwo! – obruszył się przybyły. – Nie idzie wcale o to, czy rytownik był artystą, czy nie, faktem jest, iż przedstawił nagą kobietę, która za cały strój posiada jeno włosy. Toteż dotknęło mnie to boleśnie, iż człowiek w pewnych latach, jak pan, rozumny, jak widzę, wystawia na pokaz młodzieży, snującej się po ulicy Św. Jakuba, taki gorszący rysunek.

Powinien byś go pan spalić, idąc za przykładem ojca Garasse'a, który poświęcił majątek na skupywanie i rzucanie w ogień dzieł obrażających obyczajność publiczną i zakon ojców jezuitów. Radziłbym panu szczerze, panie Blaizot, zdjąć to przynajmniej z wystawy i schować w najciemniejszym kątku sklepu, który, jak się obawiam, mieści sporą ilość książek tak pod względem rysunku, jak i tekstu podniecających dusze czytelników do występku przeciw czystości, wszeteczeństwa i porubstwa najgorszego gatunku.

Pan Blaizot zaczerwienił się po uszy i oświadczył, że podejrzenie tego rodzaju jest zgoła nieuzasadnione, a martwi go tym więcej, iż padło z ust człowieka uczciwego.

– Winienem powiedzieć panu, kto jestem! – powiedział przybyły. – Otóż jestem Nicodème, prezydent Ligi Obyczajności Publicznej, a celem mym jest odrodzić wstydliwość i obyczajność wedle regulaminu represji moralno-obyczajowych królewskich władz policyjnych. Współdziała ze mną dwunastu radców parlamentu oraz dwustu wikariuszów największych parafii i staramy się usuwać nagości wystawiane po miejscach publicznych, więc placach, bulwarach, ulicach, uliczkach, skwerach, zaułkach i ogrodach.

Nie poprzestając na wprowadzeniu skromności drogą akcji publicznej, staram się przywrócić ją również w salonach, gabinetach i sypialniach, dokąd niestety nazbyt często nie ma dzisiaj dostępu. Dowiedz się pan, że towarzystwo przeze mnie założone sporządza wyprawy dla młodych mężatek, a w szczególności długie i szerokie koszule, posiadające mały, owalny otwór, który pozwala małżonkowi spełnić przykazanie boże dotyczące wzrostu i rozmnożenia rasy ludzkiej bez obrażania obyczajności i nieskromnego sycenia zmysłów nagością ciała.

Celem otoczenia pewnym, że tak rzekę, wdziękiem owej daleko posuniętej surowości, otwory te posiadają wokół haft zdobny i powabny. W ten sposób, zdaje mi się, osiągnąłem ideał bielizny, który każde młode małżeństwo upodobni do Sary i Tobiasza i oczyści św. sakrament małżeństwa z wyuzdania i sprośności, jakimi splamiony jest niestety w czasach dzisiejszych.

Drogi mistrz mój słuchał przemowy tej z nosem utkwionym w Kasjodorze i nagle z wysokości drabiny zabrał głos, pochwalając w zupełnie poważnych słowach genialny wynalazek imć pana Nicodème. Dodał jednak zaraz, iż przyszedł mu na myśl wynalazek inny, doskonalszy może jeszcze.

– Należy, zdaniem moim, pociągać młodych małżonków przed aktem kopulacji od stóp do głowy pastą czarną i glancować szczotkami. W ten sposób skóra ich uczyni się podobną do buta, co owionie ponurą żałobą rozkosz zmysłową, podniecaną do tej pory bielą ciała i zaróżowieniem pewnych jego miejsc. Będzie to zarazem ogromną przeszkodą pieszczotom, pocałunkom i niektórym formom wyuzdania, w którym biorą udział usta, a tak często niestety praktykowanym przez kochanków w łożu miłosnym.

Na te słowa pan Nicodème podniósł głowę, zobaczył na szczycie drabiny drogiego mistrza mego, a z miny jego wywnioskował, iż stroi żarty.

– Księże dobrodzieju! – zawołał ze smutkiem i oburzeniem jednocześnie. – Przebaczyłbym panu, gdybyś mnie samego jeno miał zamiar okryć śmiesznością. Niestety, natrząsasz się jednocześnie ze mnie i obyczajności publicznej i poniżasz moralność. Jest to wielka zbrodnia, zaiste. Wbrew tym żarcikom, stowarzyszenie założone przeze mnie dokonało już wielkiego i zbożnego dzieła. Drwij dalej, księże! Zatknęliśmy dotąd sześćset listków figowych i winogradowych na posągach i figurach królewskich ogrodów.

– Podziwiam! Podziwiam! – odrzekł drogi mistrz mój, poprawiając okulary. – Jeśli tak dalej pójdzie, to figury owe niebawem pokryją się całe liśćmi i gałęziami. Tylko (zważywszy, że przedmioty mają dla nas o tyle jeno znaczenie, o ile budzą pewne idee) pokrywając figury liśćmi figi i winorośli, przenosicie panowie ową cechę sprośności i porubstwa na też właśnie liście. Niedługo, ktokolwiek spojrzy na winnicę lub drzewo figowe, mimo woli przepoi myśl wszetecznymi obrazami, a od myśli do czynu krok tylko jeden, i to niewielki. Dzięki tedy zabiegom pańskiej ligi każda winnica zmienić się może w szaleńczy lupanar sub jove. Zaiste, wielka to zbrodnia i diabelstwo wprowadzać w czystą naturę roślin żar ludzkich namiętności.

Nie koniec na tym! Bardzo niebezpieczną jest rzeczą zwracać nieustanną baczność, jak pan to czynisz, na wszystko, co może być źródłem podniety płciowej. Nie liczysz się pan ze skutkami. Strasząc duszę ogółu obywateli sprośnymi obrazami, zwracasz uwagę każdego ze swych zwolenników na to, że przecież sam jest żywym obrazem, wcieleniem owej sprośności i pod suknią własną nosi nagość zupełną. Tego rodzaju nastrój, zapanowawszy pośród ludzi młodych czy nawet starszych, spowodować może wybryki bardzo nieobyczajne, a wolnym od nich będzie chyba jeno rzezaniec, istota, o której pomyśleć bez wstrętu nie sposób.

– Księże! – zakrzyknął starzec, zaperzony mocno. – Słowa pańskie świadczą, iż jesteś libertyn i rozpustnik wielki!

– Szanowny panie – odparł spokojnie mistrz – jestem katolik tylko, zaś o życiu rozpustnym marzyć nawet nie mogę, zmuszonym będąc pracować na chleb codzienny, wino i tabakę. Mówię szczerze, drogi panie, jedyną orgią, na jaką sobie pozwolić mogę, jest upojenie cichej medytacji, a jedyny bankiet, do którego każdego dnia zasiadam, to sympozjon Muz. Sądzę jednak, jako człowiek mądry i pobożny, iż zła to rzecz chcieć rozumem swym sięgać poza przepisy świętej wiary naszej, która na punkcie skromności jest bardzo wolnomyślną i chętnie stosuje się do zwyczajów, obyczajów, a nawet przesądów poszczególnych ludów i narodowości.

Mam dużo danych do posądzenia pana o skłonność ku kalwinizmowi oraz pewność niemal, iż zaliczasz się pan do zwolenników straszliwej herezji ikonoklastów. Widząc pański fanatyzm, nie wiem, czy nie posuniesz się wraz ze swą hordą do palenia i darcia wyobrażeń Pana naszego oraz jego świętych pod wpływem nienawiści do wszystkiego, co w nich przejawia naturę człowieczą.

Owo gadanie o skromności, obyczajności, przyzwoitości itd., które słyszę ciągle, nie jest oparte o żadne ścisłe pojęcie i żadnej myśli przewodniej nie posiada. Rozstrzygają w tych sprawach same jeno zwyczaje, obyczaje i uczucia danego wieku i narodu, i to stanowi całą ich prawdę. Za jedynych arbitrów w zakresie tych subtelności uznaję jeno poetów, artystów oraz piękne kobiety. Cóż za kaduczny, heretycki pomysł oddawać sąd o uroku i rozkoszy w ręce hordy prokuratorów i posiepaków kryminału!

– Ależ, księże… ależ, panie – błagał pan Nicodème – nie sięgajmy tak wysoko, nie tykajmy Olimpu ani też wyobrażeń Boga i jego świętych. Widzę, że ksiądz zamierzasz wciągnąć mnie w spór fatalny. Jesteśmy ludzie uczciwi, chcemy tylko usunąć sprzed oczu młodzieży naszej wyobrażenia rzeczy nieprzyzwoitych. A wszakże co do znaczenia tego pojęcia nie ma dwu sprzecznych zdań. Czyż chcesz ksiądz, by młodzież płci obojga, przechodząc ulicą, narażoną była na niebezpieczne pokusy?

– Przezacny Katonie! – powiedział ks. Coignard spokojnym, poważnym tonem. – Pokusa dobrą jest dla człowieka. Jest to zresztą przeznaczeniem prawdziwego chrześcijanina-katolika na tej łez dolinie. Zważ przy tym, że najstraszniejsze pokusy płyną z wnętrza, nie z zewnątrz. Zapewniam pana, że nie uganiałbyś się z taką furią za nagimi kobietami, wyobrażonymi na rysunkach wystaw księgarskich, gdybyś, jak ja, zgłębiał żywoty i dzieła świętych pustelników, żyjących w bezludnych pustyniach, oraz pisma ojców Kościoła. Przekonałbyś się, tropicielu pokus, że anachoreci przebywający w odosobnieniu zupełnym, nie widzący nigdy żadnej nagiej postaci rzeźbionej czy malowanej, znękani postami i włosiennicą, wyczerpani umartwieniami, poranieni od biczów, wijący się na łożach zasłanych cierniami, doznają straszliwych ukłuć żądzy zmysłowej, przenikających aż do szpiku kości. Widywali oni w wilgotnych grotach swoich czy szałasach leśnych obrazy tysiąc razy wszeteczniejsze i bardziej wyuzdane zarówno w rysunku, kolorycie czy ruchu od owej nikłej alegorii w oknie pana Blaizota, która doprowadza pana do szału.

Diabeł (libertyni zwą go również naturą) jest lepszym nierównie malarzem porubstwa od samego Juliusza Romain. Przewyższa wszystkich, zaprawdę, mistrzów Italii czy Flandrii w kompozycji, ruchu i nasyceniu barwnym. Niestety, bezsilnym pan jesteś wobec jego uwodzicielskiej sztuki. Czymże są oburzające pana bazgroty? Wierzaj mi, możesz je pozostawić czułej pieczy policji, a nawet rozsądniej by było poprzestać na jej staraniach około obyczajności, gdyż liczy się ona po trochu z upodobaniami obywateli.

Niewinna naiwność pańska dziwi mnie bardzo! Nie masz, widzę, wyobrażenia o tym, czym jest człowiek, czym społeczeństwo, i nie zdajesz sobie sprawy z wrzenia żądzy w zbiorowisku ciał, jakim jest wielkie miasto. Jesteście ludzie naiwni, pan i pańscy zwolennicy, skoro zatopieni w nurcie pożądań nowego Babilonu, gdzie co chwila podnosi się firanka ukazując ramiona i piersi dziewki publicznej, gdzie po placach i skwerach trą się o siebie z namiętnym pośpiechem ciała zgrzane, rozpłomienione, gdy, powiadam, w takich warunkach biegniecie aż do parlamentu królewskiego, żaląc się i lamentując, iż w jakimś sklepiku księgarza wisi w oknie rysuneczek wyobrażający gołą dziewczynę, albo wyrywacie sobie włosy z głowy, gdy na balu danserka pokaże swemu danserowi łydkę, będącą dlań rzeczą najzwyczajniejszą, na którą patrzy codziennie bez najmniejszego wrażenia, gdyż widywał rzeczy inne.

Tak przemawiał drogi mistrz mój siedząc, niby bocian na dachu, na szczycie drabiny księgarza, zaś pan Nicodème zatykał sobie uszy i wymyślał mu od cyników.

– O Boże! – lamentował starzec. – Cóż to za okropność patrzyć na gołe dziewki! Cóż za wstyd słuchać sofisterii takiego księdza, wchodzącego w pakty ze zgorszeniem publicznym i niemoralnością, która podkopuje byt każdego narodu i powoduje jego ruinę! Wszakże państwa stoją jeno czystością obyczajów obywateli!

– To prawda! – zgodził się drogi mistrz mój. – Siła ludów polega na ich obyczajności, ale pojęcie to ujmujesz pan zbyt ciasno. Odnosi się ono do całokształtu zasad, uczuć i namiętności oraz pewnego obowiązującego wszystkich, a dobrowolnego posłuszeństwa prawom i instytucjom, nie zaś drobiazgów czy obrazków, co pana wtrąca w otchłań rozpaczy. Pamiętaj pan, że gdy skromność zatraca urok ponęty zmysłowej, staje się głupotą i śmiesznością. Ponura tedy czystość pańskiego świątobliwego oburzenia jest w wysokim stopniu komiczna, a nawet, powtarzam raz jeszcze, mocno nieprzyzwoita i w skutkach wprost niemoralna.

Tak zakończył, ale pana Nicodème dawno już nie było w księgarni.

XVIII. Sprawiedliwość

Ksiądz Hieronim Coignard, zasługujący w pełni na to, by go wdzięczna republika żywiła na koszt państwa, zarabiał na życie pisaniem pokojówkom listów w nędznej spelunce tuż przy dawnym cmentarzu Św. Innocentego. Pewnego razu przydarzyło mu się służyć za sekretarza pewnej damie portugalskiej, podróżującej po Francji wraz z małym służącym, Murzynkiem. Zapłaciła liarda za list do męża, zaś dukata sześcioliwrowego za list do kochanka. Była to pierwsza złota moneta, jaka zabłądziła od Świętego Jana56 do kieszeni mego drogiego mistrza.

Z natury hojny i wspaniałomyślny, zaprosił mnie zaraz do garkuchni „Pod Złotym Jabłkiem” przy Quai de Grève, niedaleko ratusza, gdzie podawano wyśmienite kiełbaski i niefałszowane wino. Schodzili się tam bogaci kupcy po ukończeniu na targu du Mail obrotów handlowych, a więc około południa. Była właśnie wiosna, ciepło i przyjemnie. Drogi mistrz kazał nakryć stolik na werandzie, tak że spożywając dary Boże przysłuchiwaliśmy się jednocześnie pluskowi wioseł łodzi i galarów, sunących po rzece. Ogarnęło nas uczucie swobody, radzi byliśmy z życia i z tego, iż siedzieć możemy w słońcu, przy zastawionym stole. Zajadaliśmy właśnie ze smakiem smażone kiełbiki57, gdy nagle doleciał nas tętent kopyt końskich, szczęk oręża i turkot wozu. Odgłosy te zwróciły naszą uwagę.

Domyślając się, że jesteśmy zaciekawieni przyczyną owego łomotu, zwrócił się ku nam jakiś staruszek czarno ubrany, biesiadujący przy stoliku sąsiednim, i rzekł uprzejmym tonem:

– To nic wielkiego, proszę panów, wiozą tylko pod szubienicę pewną służącą, która skradła swej pani żabot koronkowy.

W chwili gdy mówił, ujrzeliśmy rzeczywiście przystojną dziewczynę, siedzącą na niewielkim wózku, otoczonym konnymi policjantami. Zdawała się zdziwioną niesłychanie. Ręce miała skrępowane na plecach, przez co jędrne, wydatne piersi wystąpiły naprzód. Jezdni i wózek znikli po małej chwili na zakręcie, ale nie zapomnę chyba nigdy tej bladej jak ściana twarzy i spojrzenia wytrzeszczonych oczu, nie rozróżniających już niczego wokół.

– Tak – powiedział czarny staruszek – to pokojówka pani radczyni Josse. Chcąc zachwycić swego kochanka na zabawie u Ramponneau, skradła swej pani żabot z prawdziwych koronek alansońskich, a popełniwszy tę zbrodnię, uciekła. Schwytano ją w mieszkaniu kochanka, przy Pont-au-Change, i przyznała się niezwłocznie. Dlategoż poddano ją torturom najwyżej jedno- lub dwugodzinnym. Mówię prawdę, szanowni panowie, albowiem jestem woźnym departamentu sądowego parlamentu, gdzie rozpatrywano tę sprawę.

Czarny starowina nadkroił z lubością kiełbaskę i jadł żywo, by nie ostygła. Połknąwszy ostatni kąsek, podjął na nowo:

– W tej chwili łotrzyca ta stoi zapewne u szczytu drabiny, a za jakichś pięć minut mniej więcej wyda ostatnie tchnienie. Różni zdarzają się wisielcy. Jedni umierają spokojnie natychmiast po założeniu stryczka na szyję. Ale inni sprawiają dużo ambarasu katowi. Żyją bardzo długo, co stwierdziłem na własne oczy, żyją, że tak rzekę, do późnej starości, wyrabiając awantury niesłychane i szarpiąc się zajadle. Najwścieklejszym szelmą spośród wszystkich wisielców, jakich mi się oglądać przydarzyło, był pewien ksiądz, skazany na śmierć w zeszłym roku za to, iż podrabiał podpis królewski na biletach loteryjnych. Żył przez jakichś dwadzieścia minut i tańczył na sznurze niby karp na patelni.

He he – zaśmiał się urągliwie czarny człowieczek. – Ten księżulek był nader skromny i nie sięgał po honor biskupa polowego, stojącego wśród gradu kul. Widziałem, jak płakał, gdy go zdjęto z wózka. Płakał i lamentował, tak że kat musiał zwrócić mu uwagę, by nie beczał jak małe dziecko na widok ciemnego pokoju. Co najciekawsze, to to, że kat wziął go zrazu za kapelana i spowiednika drugiego skazańca, który miał być jednocześnie powieszony, a profos niemało się nabiedził, nim zdołał przekonać wykonawcę wyroku o pomyłce. Prawda, że to zabawne, szanowni panowie?

– Nie! – powiedział mój drogi mistrz upuszczając na talerz rybkę, którą przez chwilę trzymał na widelcu tuż przy ustach. – Nie bawi mnie to wcale! Przeciwnie, myśl, że biedna dziewczyna wydaje może właśnie ostatnie tchnienie, odebrała mi cały apetyt, obrzydziła te wyśmienite kiełbiki, piękny, słoneczny dzień i wszystko, co mnie radowało przed chwilą.

– Ksiądz dobrodziej, widzę, bardzo drażliwy na tym punkcie! – zauważył czarny staruszek. – Pewnie by też Wasza Wielebność nie mógł patrzeć na to, co widział na własne oczy ojciec mój w dziecięcych swych latach w Dijon, skąd pochodził.

– Zapewne… zapewne! – powiedział mój mistrz przezacny.

– W takim razie pozwolę sobie powtórzyć opowiadanie ojca mego, które słyszałem nieskończoną ilość razy. Jest niezmiernie interesujące.

Napił się wina, otarł usta rożkiem serwety i opowiedział poniż przytoczoną historię.

XIX. Opowieść woźnego

W październiku roku Pańskiego 1624 żyła w Bourgen-Bresse, w domu swych rodziców, dwudziestodwuletnia Helena Gillet, córka kasztelana królewskiego, mająca kilku braci jeszcze w chłopięcym wieku. Owa Helena Gillet zaszła w ciążę i oznaki te stały się rychło tak widocznymi, że przestały się z nią zadawać córki właściciela zamku i wszystkie inne panny w mieście. Za czas jakiś zauważono, że Helena stała się na nowo szczupłą jak przedtem i posypały się najrozmaitsze przypuszczenia i plotki. Doszło do tego, iż sędzia kryminalny powziął podejrzenie i kazał zbadać sprawę fachowo. Położne stwierdziły, iż rozwiązanie nastąpiło przed dwoma tygodniami, a Helena Gillet zamknięta została do więzienia i przesłuchana przez trybunał prezydialny. Wówczas to złożyła następujące zeznanie:

„Przez kilka miesięcy uczęszczał do domu rodziców moich pewien młodzieniec z sąsiedztwa w celu nauczenia młodszych mych braci pisania i czytania. Miał ze mną jeden raz tylko stosunek. Pozyskał sobie służącą, która zamknęła mnie razem z nim w pokoju, i tam mnie zgwałcił”.

Sędzia spytał, czemu nie wzywała ratunku, a dziewczyna odrzekła, że tak była zaskoczona i zdziwiona, iż głos jej uwiązł w gardle. Pod naporem pytań dodała, że skutkiem tego zgwałcenia zaszła w ciążę i poroniła przed czasem. Zaręczała, że nie tylko nie przyczyniła się do spędzenia płodu, ale nawet nie wiedziała, co to wszystko znaczy, i dopiero służąca musiała ją uświadamiać.

Nie zaspokojeni jej zeznaniem prawnicy nie wiedzieli, co począć z całą sprawą, gdy nagłe niespodziane zgoła świadectwo dostarczyło oskarżeniu dowodów niezbitych. Pewien żołnierz, przechadzając się wzdłuż ogrodzenia parku imć pana Piotra Gillet, kasztelana królewskiego, a ojca oskarżonej, zobaczył w rowie, pod murem, kruka szarpiącego dziobem kawałek bielizny. Zbliżył się chcąc zobaczyć, co to takiego; znalazł martwego noworodka i niezwłocznie doniósł władzom o swym odkryciu.

Dziecko zawinięte było w koszulę znaczoną na kołnierzu literami H. G. Stwierdzono, że było donoszone, a Helena Gillet, po udowodnieniu jej dzieciobójstwa, została wedle zwyczaju i przepisów ustawy skazana na karę śmierci. Z uwagi na wysoki urząd królewski piastowany przez ojca, dopuszczono ją do korzystania z przywileju przysługującego szlachcie i wyrok brzmiał, jako że ma zostać ściętą toporem.

Ponieważ od wyroku wniesiona została apelacja do parlamentu w Dijon, przeto odstawiono ją do stolicy Burgundii pod eskortą dwu łuczników i osadzono w więzieniu pałacowym. Towarzysząca skazanej matka zamieszkała w klasztorze panien bernardynek. Sprawa została zbadana przez członków parlamentu na ostatniej audiencji, dnia 12 maja, przed samymi Zielonymi Świętami. Sędziowie po wysłuchaniu sprawozdania prokuratora Jacob zatwierdzili wyrok trybunału prezydialnego w Bourg, zarządzając, by skazana zaprowadzoną została na miejsce stracenia ze stryczkiem na szyi.

Publiczność szemrała po trochu, gdyż owo hańbiące obostrzenie stało w sprzeczności z honorowym rodzajem śmierci, przyznanej zbrodniarce. Uznano ogólnie surowość ową za niezgodną z formami zwyczajowymi i za zbyt daleko posuniętą. Ale wyrok nie podlegał dalszej apelacji i musiano go wykonać niezwłocznie.

Tego samego jeszcze dnia o pół do czwartej z południa Helena Gillet została zaprowadzona na szafot przy dźwięku dzwonów, a przed orszakiem jechali trębacze i dęli z taką mocą w surmy, iż mieszkańcy, słysząc po domach swych owe wrzaski, padali na kolana i zanosili do Boga modły za duszę tej, która za chwilę umrzeć miała. Za trębaczami jechał konno zastępca prokuratora królewskiego w otoczeniu służby. Za nim jechała na czarnym wózku skazana, ze stryczkiem na szyi, jak chciał wyrok parlamentu. Towarzyszyło jej dwu ojców jezuitów i dwu ojców kapucynów, pocieszając ją i pokazując Chrystusa umierającego na krzyżu. W pobliżu znajdował się kat z toporem i jego żona z nożyczkami. Oddział łuczników otaczał wózek skazanej, a z tyłu cisnął się, kto mógł, i wielki hałas czynił ten tłum, złożony z drobnomieszczan, piekarzy, rzeźników i mularzy oraz hord dzieci obojga płci.

Orszak zatrzymał się na placu, zwanym Morimont58, nie dlatego jednak, że tutaj odbywały się egzekucje zbrodniarzy, ale z powodu, że stał tu dawnymi czasy pałac dostojnika Kościoła tegoż nazwiska, posiadającego brylantowy krzyż i mitrę książęcą. Szafot z belek zbudowany był na kamiennych schodach, przytykających do małej kapliczki, gdzie zazwyczaj zakonnicy odprawiali modły za duszę skazańca.

Helena Gillet wstąpiła na szafot po schodach w towarzystwie czterech zakonników, kata i jego żony, kacicy, która, zdjąwszy ze szyi skazanej stryczek, obcięła jej włosy nożyczkami na dwie stopy co najmniej długimi, a potem jej zawiązała oczy. Zakonnicy zaczęli odmawiać modlitwy. Kata jednak ogarnęła nagle drżączka i pobladł jak ściana. Zwał się Szymon Długijaś, a mimo to wzrost miał niewielki i był o tyle trwożliwy i łagodny, o ile żona jego, kacica, wydawała się dzika i zajadła. Tegoż ranka przyjął w kaplicy więziennej komunię świętą, a mimo to był zmieszany i nie miał odwagi uśmiercić młodej dziewczyny.

– Przebaczcie mi wszyscy – rzekł zwracając się do tłumu – jeśli źle dokonam tego, co jest moim obowiązkiem. Od trzech miesięcy trzęsie mnie febra i trapi gorączka na przemian!

Potem, słaniając się na nogach, załamując ręce i wznosząc w niebo oczy, upadł na kolana przed Heleną Gillet, błagając ją dwukrotnie o przebaczenie. Poprosił jeszcze o błogosławieństwo zakonników i gdy kacica ulokowała głowę delikwentki na pniaku, podniósł topór w górę.

– Jezus! Maria! – krzyknęli zakonnicy, a ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi tłumu. Ale cios, mający przeciąć kark skazanej, zwinął się w uderzeniu i rozciął jej głęboko lewe ramię, a nieszczęsna dziewczyna upadła na prawy bok.

Szymon Długijaś zwrócił się do tłumu i powiedział:

– Zabijcie raczej mnie!

Podniosły się wrzaski i padło kilka kamieni na szafot, gdzie kacica umieszczała głowę skazanej ponownie na pieńku.

Mąż podniósł znowu topór i za drugim ciosem nadrąbał dość głęboko kark skazanej, ale puścił topór, a dziewczyna upadła nań z jękiem.

Ryk nieludzki podniósł się z piersi tłumu, grad kamieni posypał się na szafot, a Szymon, dwaj jezuici i dwaj kapucyni skoczyli na dół i, co prędzej ukrywszy się w kapliczce, zamknęli się w niej szczelnie. Kacica, pozostała sama z ofiarą na szafocie, zaczęła szukać topora. Nie znalazłszy go jednak, gdyż leżał pod Heleną, chwyciła stryczek, związała w pętlę, zarzuciła go jej na szyję i zaczęła dusić co sił, opierając się stopami o jej piersi. Ale Helena chwyciła również oburącz stryczek i, zalana krwią, broniła się rozpacznie. Wówczas kacica ściągnęła ją z szafotu głową na dół po schodach, porwała nożyce i jęła przecinać jej krtań.

Pracowała z wysiłkiem, ale za chwilę rzeźnicy i mularze, poprzewracawszy na ziemię pachołków i łuczników, zamknęli dostęp do szafotu i kapliczki. Kilkanaście silnych ramion podjęło Helenę Gillet, i zaniesioną została do sklepu mistrza Jacquin, chirurga i bandażysty.

Tłum napierający na drzwi kapliczki byłby je wyłamał na pewne59, ale zakonnicy, bojąc się skutków, otwarli je sami i, trzymając przed sobą wzniesione w górę krzyże, utorowali sobie z trudem drogę przez wzburzone fale ludu.

Kat i żona jego legli trupem pod kamieniami i pałkami, a ciała ich wleczono w triumfie po ulicach. Tymczasem Helena Gillet odzyskała przytomność w sklepie chirurga i zażądała wody. Potem podczas bandażowania spytała:

– Jak to, tylko tyle mam ran?

Okazało się, że otrzymała jeszcze dwa pchnięcia szpadą w brzuch, sześć głębokich sztychów nożyczkami w piersi, usta i gardło, że biodra pokaleczyło ostrze topora, z którym kacica wlokła ją po ziemi, chcąc zadusić, i że wreszcie całe ciało pokryte było tłuczonymi ranami od kamieni, którymi tłum zasypał szafot.

Przyszła jednak do zdrowia i rany pogoiły się. Przez czas długi mieszkała u chirurga pod strażą jednego z woźnych i ciągle pytała:

– Czy to jeszcze nie koniec? Czy mam umierać drugi raz?

Chirurg i litościwe osoby, mające o niej staranie, pocieszali ją, jak mogli, ale sam jeno król mógł jej darować życie. Adwokat Favret napisał prośbę, wyjednał podpisy notablów diżońskich i złożył ją u stóp tronu. W tym właśnie czasie odbywały się huczne zabawy na dworze z racji małżeństwa Henryki Marii Francuskiej z królem Anglii. Z tego to powodu Ludwik Sprawiedliwy przychylił się do prośby i darował karę w zupełności, będąc, jak powiada akt łaski, tego zdania, że odcierpiała ona już karę równą, a nawet przewyższającą karę śmierci.

Helena Gillet odzyskawszy zdrowie ukryła się w klasztorze w la Bresse i pędziła do śmierci żywot nabożny i bogobojny.

Taką jest – zakończył mały staruszek – historia Heleny Gillet, dotąd każdemu znana w Dijon. Czyż nie jest ona, zdaniem Waszej Wielebności, zajmująca i ucieszna?

56.od Świętego Jana – tj. od dnia św. Jana; najbardziej popularny dzień św. Jana przypada 24 czerwca. [przypis edytorski]
57.kiełbik (zdr.), kiełb – ryba słodkowodna z rodziny karpiowatych. [przypis edytorski]
58.Morimont (fr.) – dosłownie: „Góra śmierci”. [przypis tłumacza]
59.na pewne – dziś: na pewno. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
170 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu