Kitabı oku: «W cieniu wiązów», sayfa 7
Księgarz nie wypowiedział swego zdania. Uważał on, że mądry kupiec nie wygłasza własnych sądów w swoim sklepie. Zresztą chodził do teatru tylko z rodziną i nader rzadko. Doktor Fornerol zaś jako lekarz teatralny miał wolny wstęp i nie opuszczał żadnego przedstawienia.
Trupa przejezdna poprzedniego dnia wystawiła Marszałkową z Pauliną Giry w roli głównej.
– Zawsze jeszcze jest doskonała ta Paulina Giry – rzekł doktor.
– Jest to opinia powszechna – powiedział księgarz.
– Zaczyna się starzeć – wtrącił pan de Terremondre przerzucając trzydziesty ósmy tom Historii powszechnej odkryć i podróży.
– Ale gdzie tam! – odrzekł doktor. – Pan wie, że ona wcale nie nazywa się Giry?
– Jej prawdziwe nazwisko jest Girou – odparł z pewnością siebie pan de Terremondre. – Znałem jej matkę, Klementynę Girou. Przed piętnastu laty Paulina Giry była bardzo piękną brunetką.
I wszyscy trzej w kącie księgarni zaczęli dochodzić, ile lat może mieć aktorka. Ale że liczyli według danych niepewnych lub fałszywych, otrzymywali wyniki niezgodne, czasem zupełnie niemożliwe, niezadowalające.
– Zmęczony jestem – rzekł doktor. – Wy po teatrze poszliście spać, a ja o północy wezwany zostałem do Duroc do starego wieśniaka cierpiącego na uwięzłą przepuklinę. Jego parobek mnie objaśnił tak: „Zwymiotował już wszystko, co zwymiotować można, krzyczy okrutnie, pewnie umrze”. Każę zaprzęgać i pędzę do Duroc, het, na sam koniec przedmieścia Tramayes. Zastaję chorego w łóżku, wyjącego z bólu. Twarz trupia, wymiotuje kałem. Świetnie! Jego żona mi mówi: „Złapało go we wnątrzu”.
– Paulina Giry ma lat czterdzieści siedem – rzekł pan de Terremondre.
– Bardzo być może – odpowiedział pan Paillot.
– Co najmniej czterdzieści siedem lat – powtórzył doktor. – Przepuklina była podwójna i wielka. Świetnie! Zaczynam wprowadzać ją przez ucisk. Chociażby się tylko bardzo lekko naciskało ją ręką, po pół godzince tej pracy ma się krzyż i ramiona jak połamane. A dopiero po pięciu godzinach i po dziesięciokrotnym powtórzeniu tego zabiegu udało mi się wprowadzić przepuklinę do wnętrza.
W tym miejscu opowiadania doktora Fornerola księgarz Paillot poszedł usłużyć damom, które żądały zajmujących książek do czytania na wsi. Doktor, zwracając się tylko do pana de Terremondre, ciągnął dalej:
– Byłem wykończony. Mówię memu chłopu: „Trzeba pozostać w łóżku i o ile możności leżeć na wznak, aż bandażysta zrobi wam pas podług moich wskazówek. Trzeba leżeć na wznak, bo inaczej znów uwięźnie! Wiecie teraz, jak to smakuje! Nie mówię już o tym, że któregoś dnia możecie z tego klapnąć. Zrozumieliście?” „Tak jest, panie doktorze!” No, dobrze! Idę na dziedziniec umyć się pod studnią. Pojmuje pan, że po tej czynności musiałem się nieco oczyścić; rozbieram się po pas do naga i przez kwadrans szoruję się szarym mydłem. Potem ubieram się znów. Wychylam kieliszek wina, które przyniesiono mi do ogródka. Przyglądam się, jak wstaje szary dzień, słucham śpiewu skowronka i wracam do pokoju chorego. Ciemno w nim zupełnie. Wołam w kierunku łóżka: „Hę? Zrozumiano? Leżeć nieruchomo, aż przyniosą nowy pas. Ten, który macie, nic nie wart. Słyszycie?” Nikt nie odpowiada. „Śpicie?” Wtem słyszę za sobą głos starej: „Panie doktorze, nie ma go już w domu, pilno mu było iść do winnicy”.
– Poznaję po tym naszych chłopów – rzekł pan de Terremondre.
Zamyślił się i dodał:
– Panie doktorze, Paulina Giry ma teraz czterdzieści dziewięć lat. Debiutowała w 1876 roku w Wodewilu; miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Jestem tego pewny.
– W takim razie miałaby teraz lat czterdzieści trzy, bo mamy rok 1897.
– To niemożliwe – rzekł pan de Terremondre – ma najmniej sześć lat więcej niż Róża Max, która z pewnością przekroczyła czterdziestkę.
– Róża Max! Nie przeczę, ale mimo to jest to jeszcze piękna kobieta – powiedział doktor.
Ziewnął, przeciągnął się i dodał:
– Powróciwszy od chorego o szóstej rano, zastaję w swoim przedpokoju dwóch piekarczyków, którzy oznajmiają mi, że gospodyni ich, piekarka z ulicy des Tintelleries, właśnie ma rodzić.
– Ale – rzeki pan de Terremondre – czyż aż dwóch piekarczyków trzeba było, żeby to panu powiedzieć?
– Przysłano ich po kolei – odrzekł doktor. – Pytam ich, czy wystąpiły już charakterystyczne objawy. Nie odpowiadają, a wtem nadjeżdża trzeci piekarczyk na wózku swego pana. Wsiadam, sadowię się obok niego. Skręcamy i oto pędzę po bruku ulicy des Tintelleries.
– Przypomniałem sobie – zawołał pan de Terremondre – Giry debiutowała w Wodewilu w 69 r., a w 76 mój kuzyn Courtrai znał ją… i często u niej bywał.
– Czy mówi pan o Jakubie de Courtrai, rotmistrzu dragonów?
– Nie, o Agenorze, który umarł w Brazylii… Ma ona syna, który zeszłego roku skończył Saint-Cyr.
Tak przemawiał pan de Terremondre, kiedy pan Bergeret, profesor nadzwyczajny na wydziale humanistycznym, wszedł do sklepu.
Pan Bergeret był jednym z trzech kandydatów do krzeseł akademickich firmy Paillot i najwytrwalszym jej gościem. Przyjacielską ręką przerzucał tam stare i nowe utwory, a chociaż nie kupił nigdy żadnej książki, z obawy, by nie podrapała go żona lub córki, był zawsze życzliwie przyjmowany przez pana Paillot, który wysoce go szanował jako rezerwuar i destylator tego kunsztu literackiego, z którego żyją i bogacą się księgarze. Ten kąt starych ksiąg był jedynym miejscem w mieście, w którym pan Bergeret przebywać mógł z zupełnym zadowoleniem. W domu pani Bergeret przepędzała go z pokoju do pokoju dla różnych powodów gospodarskich; w uniwersytecie dziekan, który go nie znosił, wyznaczył mu na wykład ciemną i niezdrową piwnicę, dokąd niewielu schodziło studentów, a w trzech ośrodkach towarzyskich miasta krzywo patrzono na niego za to, że nazwał Joannę d'Arc maskotą żołnierską.
Pan Bergeret wsunął się do kąta starych ksiąg.
– Dzień dobry panom. Co nowego?
– Tylko dziecko piekarki z ulicy des Tinteileries – rzekł doktor. – Sprowadziłem je na świat przed dwudziestu minutami. Miałem właśnie opowiedzieć to panu de Terremondre. I mogę dodać, że nie poszło to bez trudu.
– To dziecię – rzekł profesor – wahało się, czy się narodzić, czy nie. Nigdy nie zgodziłoby się na to, gdyby było obdarzone rozumem i zdolnością przewidywania i wiedziało o losie człowieka na ziemi, a w szczególności w naszym mieście.
– To ładna dziewczynka – rzekł doktor – ładne małe dziewczątko z malinką pod lewą brodawką.
Rozmowa ciągnęła się dalej między doktorem a panem de Terremondre.
– Ładna dziewczynka z malinką pod lewą brodawką? Powiedzą, że piekarce zachciało się malin, gdy zdejmowała koszulę. Zachcenie matki nie wystarcza, by obraz tego, czego pragnie, odbił się na owocu jej łona. Trzeba jeszcze, żeby pragnąc czegoś, dotknęła się jakiegoś miejsca na ciele. Wówczas obraz ten utworzy się na dziecku w miejscu odpowiadającym temu, którego dotknęła się matka. Czyż nie tak mówią, panie doktorze?
– W to wierzą kumoszki – odrzekł doktor Fornerol. – Ale znałem mężczyzn, nawet lekarzy, którzy byli babami pod tym względem i podzielali łatwowierność nianiek. Co do mnie, doświadczenie nabyte w długiej praktyce, znajomość spostrzeżeń zebranych przez uczonych, a przede wszystkim ogólny pogląd na embriologię nie pozwalają mi dać wiary temu przesądowi ludowemu.
– Zatem wedle pana doktora są to plamy jak każde inne, które tworzą się na skórze bez żadnej znanej przyczyny?
– Za pozwoleniem! Plamy te mają odrębny charakter. Nie zawierają naczyń krwionośnych i nie mogą prężyć się jak narośle, z którymi może je pan mieszasz.
– Pan doktor jednak stwierdza, że stanowią one odrębny rodzaj. Czy nic stąd pan nie wnioskuje o ich pochodzeniu?
– Absolutnie nic.
– Ale jeżeli plamy te istotnie nie są „zachciankami”, jeżeli odmawia się im przyczyny… że tak powiem… psychicznej, to nie pojmuję, jak mogło utrzymać się przekonanie, które znajdujemy w Biblii, a które dziś jeszcze podziela tak znaczna liczba osób. Moja ciotka Pastré była kobietą inteligentną i bynajmniej nie łatwowierną. Umarła zeszłej wiosny mając lat siedemdziesiąt siedem i do zgonu była przekonana, że trzy białe porzeczki, widoczne na ramieniu jej córki Berty, są pochodzenia dostojnego, bo powstały w parku Neuilly, tam bowiem w czasie swej ciąży, w jesieni 1834 roku, przedstawiona została królowej Marii Amelii i przechadzała się z nią po ścieżce obsadzonej krzewami porzeczek.
Doktor Fornerol nic na to nie odpowiedział. Nie miał wielkiej ochoty sprzeciwiać się sądom bogatej klienteli. Ale pan Bergeret, profesor nadzwyczajny na wydziale humanistycznym, przechylił głowę na lewe ramię, spojrzał w dal, co czynił zawsze, ilekroć chciał przemawiać, i rzekł:
– Panowie, faktem jest, że te znaki zwane „zachciankami” ograniczają się do małej liczby typów, które klasyfikować można według barwy i kształtu na poziomki, porzeczki, maliny, plamy z wina i kawy. Należy może dodać do tych typów rodzaj plam żółtych, rozlanych, w których usiłuje się rozpoznawać części tortów i pulpetów. Któż by uwierzył, że kobiety w ciąży mają jedynie chęć pić wino lub kawę z mlekiem, jeść czerwone owoce i, jak powiadają, pulpety? Podobna myśl obraża filozofię przyrody. Pożądanie, które według pewnych filozofów samo tylko stworzyło świat i utrzymuje go, działa u kobiet ciężarnych jak i u wszystkich istot żywych, lecz z większą jeszcze rozmaitością i z większą siłą. Daje im ono tajone zapały, ukryte namiętności, dziwne niepokoje. Nie poszukując nawet wpływu ich wyjątkowego stanu na zachcianki wspólne wszystkiemu, co żyje, nawet roślinom, przyznajemy, że ciąża nie powoduje obojętności, lecz raczej wypacza i potęguje głębsze instynkty. Gdyby niemowlę miało istotnie nosić ślady pożądań matki, widziano by niewątpliwie na jego ciele inne obrazy niż te niewinne poziomki i plamy kawowe, którymi zabawia się głupota kumoszek.
– Rozumiem pana – rzekł pan de Terremondre – kobiety lubią klejnoty, a więc dużo dzieci rodziłoby się z szafirami, szmaragdami i rubinami na palcach, ze złotymi bransoletami na rękach, sznury pereł i brylantów pokrywałyby im szyje i piersi. Dzieci takie mogłyby służyć przynajmniej na pokaz.
– Właśnie tak myślałem – odparł pan Bergeret.
I biorąc trzydziesty ósmy tom Historii powszechnej odkryć i podróży ze stołka, na którym położył go pan de Terremondre, profesor zatopił nos w książce między stronicą 212 a 213. Ta to karta od sześciu lat, gdy księgę otwierał, zawsze nieuchronnie ukazywała się jego oczom jako przykład monotonii, w jakiej upływa życie, jako symbol dni i prac w prowincjonalnym uniwersytecie, dni poprzedzających dzień zgonu i proces rozkładu ciała w trumnie. I tym razem, jak czynił to był tylekroć, pan Bergeret przeczytał w trzydziestym ósmym tomie Historii powszechnej odkryć i podróży pierwsze wiersze stronicy 212:
…znaleźć przejście na północ. – Niepowodzeniu temu – rzekł – zawdzięczamy, że mogliśmy ponownie zwiedzić wyspy Sandwich i wzbogacić naszą podróż odkryciem, które, choć ostatnie, zdaje się pod wieloma względami być najważniejszym, jakiego dokonali Europejczycy na całym obszarze Oceanu Spokojnego. – Pomyślne przepowiednie, zawarte w tych słowach, nie ziściły się, niestety.
I tym razem, jak po tylekroć, odczytanie tych wierszy napełniło pana Bergeret smutkiem. Podczas gdy był w nim pogrążony, pan Paillot, księgarz, wyniośle i lekceważąco odpowiadał młodemu żołnierzykowi, który żądał papieru listowego za jednego sou65.
– Nie sprzedaję papieru listowego na sztuki – oświadczył pan Paillot odwracając się od żołnierza. I począł uskarżać się na Leona, swego subiekta, który ciągle biega za posyłkami, a gdy raz wyjdzie, doczekać się go nie można. Toteż on sam, Paillot, musi przerywać swą pracę, by odpowiadać różnym natrętom. Teraz chcą odeń papieru listowego za sou!
– Pamiętam – rzekł doktor – jak w dzień targowy zaszła do pana poczciwa wieśniaczka żądając synapizmu i jak z wielkim trudem udało się panu powstrzymać ją, by nie podniosła spódnic, bo chciała pokazać miejsce, gdzie plaster trzeba przyłożyć.
Księgarz Paillot na tę anegdotkę odpowiedział wymownym milczeniem, oznaczającym obrażoną godność.
– Nieba! Co za obelga! – wykrzyknął bibliofil, pan de Terremondre. – Magazyn naszego Frobena66, naszego Elzevira67, naszego Debure'a68 wzięto za aptekę Tomasza Biegunki69!
– Zapewne – ciągnął doktor Fornerol – poczciwa wieśniaczka nie miała nic złego na myśli pokazując Paillotowi siedlisko swego cierpienia. Ale nie należy według niej sądzić o chłopkach. Na ogół bardzo niechętnie dają się one badać lekarzowi. Moi koledzy praktykujący na wsi często mi na to zwracali uwagę. Kobiety wiejskie nawet w poważnych chorobach opierają się badaniu lekarza z energią i uporem, czego nie spotyka się wśród mieszczek, zwłaszcza wśród kobiet z towarzystwa. Sam widziałem taką chłopkę w Lacigny: umarła na guz wewnętrzny, a nie dała się zbadać lekarzowi.
Pan de Terremondre jako prezes kilku uczonych stowarzyszeń lokalnych miał z tego tytułu przesądy akademickie i na zasadzie twierdzeń doktora począł oskarżać Zolę o to, że zniesławił chłopów w Ziemi.
Na to oskarżenie pan Bergeret otrząsnął się ze swej smutnej zadumy i rzekł:
– Proszę zważyć, że wśród chłopów nierzadkie jest pijaństwo, ojcobójstwo, kazirodztwo, tak właśnie, jak opisał Zola. Ich wstręt do poddania się badaniu lekarskiemu nie jest dowodem ich wstydliwości i czystości. Dowodzi on jedynie, jak silne są przesądy u istot ograniczonych. Przesądy im prostsze, tym są silniejsze. Przesąd, że źle jest pokazywać swą nagość, tkwi w nich potężnie. Słabnie u ludzi inteligentnych i wytwornych wskutek nawyknień do kąpieli, natrysków, masażu, a także z poczucia estetyki i zamiłowania do wrażeń rozkosznych; ustępuje też łatwo wobec wymagań higieny i zdrowia. Tyle tylko da się wyciągnąć ze spostrzeżeń doktora.
– Zauważyłem – rzekł pan de Terremondre – że kobiety dobrze zbudowane…
– Takich wcale nie ma – rzekł doktor.
– Pan doktor przywodzi mi na myśl mego operatora nagniotków – odrzekł pan de Terremondre. – Mówił on mi któregoś dnia: „Gdyby pan był operatorem nagniotków, nie zawracałby pan sobie głowy kobietami”.
Księgarz Paillot, oparty o ścianę, od dłuższego czasu nasłuchiwał. W końcu rzekł:
– Co to się dzieje w domu królowej Małgorzaty? Słyszę krzyki i odgłos przewracanych mebli.
Znów opanowała go zwykła obawa.
– Ta stara baba podpali kiedyś swój dom i połowa miasta spłonie; tu wszystko jest drewniane.
Nikt nie zwrócił uwagi na te słowa, nikt nie uspokoił tych zlekceważonych obaw. Doktor Fornerol wstał, z trudem rozprostował znużone członki, wyprężył mięśnie ramion i poszedł na miasto odwiedzać chorych. Pan de Terremondre naciągnął rękawiczki i postąpił ku drzwiom. Potem, zauważywszy wysoką, cienką postać, idącą przez plac sztywnym i zamaszystym krokiem, powiedział:
– Oto idzie generał Cartier de Chalmot. Życzę prefektowi, żeby go nie spotkał.
– A to dlaczego? – zapytał pan Bergeret.
– Bo te spotkania nie wypadają pomyślnie dla pana Worms-Clavelin. Zeszłej niedzieli nasz prefekt jadąc na spacer powozem spotkał generała Cartier de Chalmot idącego z żoną i córkami. Rozparty na poduszkach, w kapeluszu na głowie, przesłał staremu wojakowi protekcjonalny ukłon ręką, wołając: „Dzień dobry, dzień dobry generałowi”. Generał poczerwieniał z gniewu. U ludzi nieśmiałych gniew bywa bardzo gwałtowny. Generał Chalmot nie posiadał się ze złości. Był straszny. Wobec wszystkich spacerujących, naśladując poufały gest pana Worms-Clavelin, zawołał piorunującym głosem: „Dzień dobry, dzień dobry prefektowi!”
– Już nic nie słychać w domu królowej Małgorzaty – rzekł pan Paillot.
XIII
Słońce południowe słało swe żary subtelne i jasne. Ani chmurki na niebie, ani powiewu w powietrzu. W ciszy i spokoju sama tylko jasność, jak okiem sięgnąć, wiodła tan płomienny. Na opustoszałym placu zabaw u stóp wiązów padał cień bezwładny i ciężki. Dozorca drogowy spał w rowie, okalającym wały. Ptaki umilkły.
Siedząc na ocienionym końcu ławki, w trzech czwartych oblanej słońcem, pan Bergeret zapominał w miłej samotności pod klasycznymi drzewami o żonie, o swych córkach, o swym ciasnym życiu w ciasnym mieszkaniu; jak Ezop rozkoszował się swobodą swego umysłu i błądził krytyczną wyobraźnią wśród żywych i umarłych.
Tymczasem ksiądz Lantaigne, rektor seminarium, z brewiarzem w ręku przechodził główną aleją. Pan Bergeret wstał, by ofiarować księdzu miejsce na ławce w cieniu. Ksiądz Lantaigne zajął je bez pośpiechu, z tą godnością kapłańską, która nie opuszczała go nigdy i była u niego tylko prostotą. Pan Bergeret usiadł przy nim w miejscu, gdzie przesiane przez gałązki promienie słoneczne kładły na czarny jego surdut złote plamy i zmuszały go do mrużenia powiek dla osłony olśnionych źrenic.
Powitał księdza Lantaigne winszując mu:
– Księże rektorze, mówią wszędzie, że ksiądz będzie powołany na biskupstwo w Tourcoing. „Przyjmuję wróżbę i czekam jej spełnienia”.70 Ale wybór ten zbyt jest trafny, żeby nie miał być wątpliwy. Księdza rektora uważa się za monarchistę, i to mu szkodzi. Czyż ksiądz rektor nie jest republikaninem, jak papież?
Ks. Lantaigne: Jestem republikaninem, jak papież. To znaczy, że jestem z rządem Republiki na stopie pokojowej, a nie wojennej. Ale pokój nie jest miłością. Nie lubię Republiki.
P. Bergeret: Zgaduję przyczynę tych uczuć. Ksiądz zarzuca jej, że jest wroga duchowieństwu i wolnomyślna.
Ks. Lantaigne: Istotnie zarzucam jej, że jest bezbożna i wroga księżom. Ale ta bezbożność i ta niechęć nie są to jej cechy istotne. Winni im republikanie, nie Republika. Zmniejszają się one lub potęgują przy każdej zmianie osób. Są mniejsze dziś, niż były wczoraj. Wzrosną może jutro. Może nadejdzie czas, że tak samo istnieć nie będą, jak nie istniały za panowania marszałka Mac-Mahona lub przynajmniej w zwodniczych początkach tego panowania i za zwodniczego rządu 16 maja. Mają swe źródło w ludziach, nie w istocie rzeczy. Ale gdyby nawet Republika miała szacunek dla religii i jej sług, nienawidziłbym jej również.
P. Bergeret: Dlaczego?
Ks. Lantaigne: Bo jest ona różnorodnością. I w tym jest zasadniczo zła.
P. Bergeret: Nie rozumiem dobrze księdza rektora…
Ks. Lantaigne: Pochodzi to stąd, że nie ma pan umysłu teologicznego. Dawniej nawet laicy nie byli go pozbawieni. Zeszyty szkolne, które zachowywali, przypominały im podstawy filozofii. Jest to prawdziwe, zwłaszcza jeżeli chodzi o mężów siedemnastego stulecia. Wtedy wszyscy ludzie wykształceni literacko, nawet poeci, umieli rozumować. Doktryna z Port-Royal jest podstawą Fedry Racine'a. Ale dzisiaj, kiedy teologia zamyka się w seminariach, nikt już rozumować nie umie, ludzie z najlepszego towarzystwa są prawie tak głupi, jak poeci i uczeni. Nie dalej jak wczoraj pan de Terremondre powiedział mi w najlepszej wierze: „Kościół i Państwo powinny czynić sobie wzajemne ustępstwa”. Nikt już nic nie umie, nie myśli się wcale. Próżne słowa krzyżują się w powietrzu. Jesteśmy na wieży Babel. Pan, panie Bergeret, daleko więcej zajmował się Wolterem niż świętym Tomaszem.
P. Bergeret: To prawda. Ale czyż ksiądz nie powiedział, że Republika jest różnorodnością samą i przez to jest zasadniczo zła? Proszę mi to wytłumaczyć. Może potrafię zrozumieć. Mam więcej pojęcia o teologii, niż ksiądz przypuszcza. Czytałem Baroniusa z piórem w ręku.
Ks. Lantaigne: Baronius jest tylko kronikarzem, chociaż największym ze wszystkich; pewien jestem, że pan zauważył w nim tylko drobnostki historyczne. Gdyby pan był choć trochę teologiem, nie byłby pan ani zdziwiony, ani zbity z tropu tym, co powiedziałem. Różnorodność jest obrzydliwa. Główną cechą zła jest właśnie różnorodność. Cecha ta objawia się w rządzie Republiki, który bardziej niż jakikolwiek inny oddala się od jedności. Prócz tego brak mu niezależności, ciągłości, siły. Brak mu świadomości i można powiedzieć o nim, że nie wie, co robi. Chociaż trwa na naszą udrękę, nie ma w nim trwałości. Bo pojęcie trwałości wymaga tożsamości, a Republika nie jest nigdy tym dziś, czym była wczoraj. Nawet brzydota jej i błędy nie do niej należą. Sam pan widzi, że nic jej nie bezcześci. Hańby i skandale, które zrujnowałyby najpotężniejszą monarchię, po niej spłynęły bez szkody. Nie można jej zniszczyć, ale sama ona jest zniszczeniem. Jest rozsypką, jest nietrwałością, jest różnorodnością, jest złem.
P. Bergeret: Czy ksiądz mówi o republice w ogóle, czy tylko o naszej?
Ks. Lantaigne: Oczywiście, że uwagi moje nie dotyczą ani rzeczypospolitej rzymskiej, ani batawskiej, ani szwajcarskiej, lecz tylko francuskiej. Bo te rządy tylko nazwę mają wspólną, a nie myśli pan chyba, że sądzę je z nazw, którymi się mianują. Nie sądzę nawet z tego, że wszystkie te rządy przeciwstawiają się monarchii: przeciwstawienie to samo w sobie nie jest godne potępienia. Ale republika we Francji jest tylko brakiem panującego i brakiem władzy. A lud ten był za stary w chwili amputacji, żeby można było nie obawiać się, czy wskutek niej nie umrze.
P. Bergeret: Jednakże Francja już o dwadzieścia siedem lat przeżyła Cesarstwo, o czterdzieści osiem – monarchię burżuazyjną, a o sześćdziesiąt sześć lat monarchię legitymistyczną.
Ks. Lantaigne: Powiedz pan raczej, że od stu lat śmiertelnie ranna Francja, na przemian w atakach buntu i apatii, wlecze resztki nędznego żywota. I niech pan nie sądzi, że jestem chwalcą ubiegłych czasów lub że tęsknię, żałuję złudnych obrazów złotego wieku, który nie istniał nigdy. Losy ludów są mi znane. Godziny ich znaczą się niebezpieczeństwami, dnie – nieszczęściami. I słuszne, i potrzebne jest, żeby tak było. Życie ludów, tak jak życie jednostki, gdyby wolne było od prób, byłoby niepojęte. Historia dawnej Francji jest pełna zbrodni i pokuty za zbrodnie. Bóg karcił zawsze naród francuski z gorliwością miłości niewyczerpanej, dobroć Boża za czasów królów nie oszczędziła Francji żadnego cierpienia. Ale że Francja była wtedy chrześcijańska, cierpienia te były dla niej pożyteczne i cenne. Odczuwała w nich dostojność kary. Teraz cierpienia nie mają już dla Francji żadnego znaczenia: nie rozumie ich i nie godzi się na nie. Znosząc próby losu, nie przyjmuje ich. I, szalona, chce być szczęśliwą! Bo tracąc wiarę w Boga, wraz z ideą absolutu traci się zrozumienie rzeczy względnych i nawet samo poczucie historii. Jedynie Bóg spaja logiczny ciąg wydarzeń ludzkich, które bez niego nie układają się w ład dający się pojąć i zrozumiały. Od stu lat historia Francji jest zagadką dla Francuzów. Była jednak i za dni naszych uroczysta chwila oczekiwania i nadziei. Rycerz zjawiający się w chwili przez Boga wyznaczonej, mający na imię czy to Salmanasar czy Nabuchodonozor, Cyrus, Kambyzes, Memmius, Tytus, Alaryk, Attyla, Mahomet II czy też Wilhelm, w płomieniach przebiegł przez Francję. Upokorzona, okrwawiona, okaleczona, wzniosła oczy do nieba. Oby ta chwila była jej policzona. Zdawała się pojmować, odzyskiwać zrozumienie wraz z wiarą, oceniać wartość i pożytek swych mąk niezmiernych, lecz opatrznościowych. Wydała ludzi sprawiedliwych, chrześcijan, żeby utworzyć z nich zgromadzenie najwyższe. Widziano, jak zgromadzenie to wznawiało uroczysty obyczaj i oddawało Francję sercu Jezusowemu. I jak za czasów świętego Ludwika, widziano bazyliki powstające na szczytach gór na wprost grodów pokutujących, widziano najlepszych obywateli przygotowujących odbudowę monarchii.
P. Bergeret(po cichu): 1) Zgromadzenie w Bordeaux71 2) Bazylika Sacré-Coeur na Montmartre, kościół Fourvières w Lyonie, 3) Komisja dziewięciu i misja pana Chesnelong72.
Ks. Lantaigne: Co pan mówi?
P. Bergeret: Nic. Opatruję przypisami tę Rozprawę o historii powszechnej.
Ks. Lantaigne: Niech pan nie szydzi i nie zaprzecza. Po drogach słuchano tętentu białych rumaków wiozących Francji króla. Henryk73 od Boga zesłany powracał, by ustanowić władzę, z której biorą początek obie siły społeczne: rozkaz i posłuszeństwo; przybywał, by wraz z ładem boskim odbudować ład ludzki, duchem religijnym ożywić mądrość polityczną, hierarchię, prawa, ustawy, wolność prawdziwą, jedność. Naród, nawiązując do swych tradycji, odzyskiwał zrozumienie swej misji, tajemnicy swej potęgi i swego zwycięstwa. Nie zechciał tego Bóg. Wielkie te zamysły krzyżowane przez nieprzyjaciela, który zaspokoiwszy swą nienawiść wciąż nas nienawidził, zwalczane przez znaczną liczbę Francuzów, niedostatecznie popierane nawet przez tych, którzy je powzięli, w dzień jeden zniweczono. Granice ojczyzny zamknięto przed Henrykiem zesłanym od Boga i naród popadł w Republikę, to jest, wzgardził swym dziedzictwem, zrzekł się swych praw i obowiązków, aby rządzić się według upodobania i żyć wygodnie w tej wolności, której przeszkadza Bóg i która burzy jego ziemski wizerunek: ład i prawo. Odtąd królem było zło i ono wydawało ustawy i rozporządzenia. Kościół wystawiono na nieustanne szykany, postawiono go chytrze między abdykacją, niemożliwą do przyjęcia, a karygodnym buntem.
P. Bergeret: Do szykan zapewne ksiądz rektor zalicza wypędzenie zakonów?
Ks. Lantaigne: Oczywista, że wypędzenie zakonów wypłynęło z myśli złej i jest wynikiem bezbożnego wyrachowania. Jest rzeczą pewną, że wydalani zakonnicy nie zasługiwali na takie postępowanie. Godząc w nich zamierzano ugodzić w Kościół. Ale cios źle skierowany wzmocnił tylko ciało, którym zachwiać chciano, i przywrócił parafiom władzę i środki poprzednio utracone. Nieprzyjaciele nasi nie znali Kościoła; ówczesny ich przywódca, lepiej uświadomiony, bardziej pragnął przypodobać się swym zwolennikom niźli zniszczyć Kościół; wypowiedział więc nam wojnę udawaną, pozorną. Bo nie sądzę, by wypędzenie zakonów nie zatwierdzonych było skutecznym atakiem. Bez wątpienia, szanuję te ofiary niezręcznego prześladowania, ale uważam, że duchowieństwo świeckie bez pomocy duchowieństwa zakonnego wystarcza Kościołowi Francji do rządów i opieki nad duszami. Niestety! Republika zadała Kościołowi rany głębsze i bardziej ukryte. Zbyt dobrze znane są panu, panie Bergeret, sprawy nauczania, abyś ran tych sam nie widział. Najbardziej jednak jątrzącą ranę zadano wynosząc na biskupów księży o ciasnym umyśle i słabym charakterze… Powiedziałem chyba dosyć. Chrześcijanin pociesza się i nabiera otuchy wiedząc, że Kościół nie zginie. Ale jaka pociecha pozostaje patriocie? Widzi on, że wszystkie członki państwa są zgangrenowane, zgniłe. Co za postęp w rozkładzie w ciągu dwudziestu lat! Głowa państwa!… Jedyną jego cnotą jest niemoc, a staje się on winny zbrodni, gdy tylko się go posądzi, że działa lub choćby myśli. Ministrowie podlegli są nieudolnemu i, jak się powszechnie sądzi, przekupnemu parlamentowi. Członków Izby, z dnia na dzień głupszych, wybierają i naznaczają bezbożne zgromadzenia masonów; mają oni tworzyć zło, do którego nawet nie są zdolni, i jeszcze więcej szkodzą swą niespokojną bezczynnością. Ciągle wzrasta biurokracja niezmierna, chciwa, szkodliwa. W niej Republika zamierza zapewnić sobie popleczników, lecz żywi ich na swoją zgubę. Sędziów dobiera się nie dbając o zasady słuszności; rząd zbyt często żąda od nich usług, aby ich można było nie podejrzewać o stronniczość. Armia, jak i cały naród, przesiąknięta złowrogim duchem niezależności i równości, wyrzuca do wsi i miast cały tłum ludzi zepsutych w koszarach, niezdatnych do sztuk i rzemiosł, niechętnych do jakiejkolwiek pracy. Nauczycielstwo ma za zadanie uczyć ateizmu i niemoralności. Dyplomacji brak czasu i autorytetu, toteż naszą politykę zagraniczną i zawieranie przymierzy pozostawia się szynkarzom, pannom z magazynów i dziennikarzom. Wszystkie władze – prawodawcza i wykonawcza, sądownicza, wojskowa i cywilna – są połączone, pomieszane i niszczone jedne przez drugie. Rząd godny śmiechu w swej niemocy niszczycielskiej dał społeczeństwu dwa najpotężniejsze narzędzia śmierci, jakie bezbożność kiedykolwiek wytworzyła: rozwód i maltuzjanizm74! A wszystkie nieszczęścia, które szybko tu wymieniłem, są nieodłączne od Republiki i z niej logicznie wypływają. Republika jest zasadniczo zła. Jest zła, bo chce wolności, a tej nie chciał Bóg-Władca, który część swej władzy przelał na kapłanów i królów; jest zła, bo chce równości, której Bóg nie chciał, skoro ustanowił hierarchię w niebie i na ziemi; jest zła wprowadzając tolerancję, której Bóg chcieć nie mógł, zła bowiem tolerować nie może; jest zła, bo zasięga zdania ludu, jak gdyby tłum nieuków miał mieć pierwszeństwo przed małą liczbą wybranych stosujących się do woli Boga, a wola ta rozciąga się na rząd i nawet na szczegóły administracji, jako zasada, której skutki w nieskończoność się rozwijają; jest zła wreszcie, bo ogłasza swą obojętność religijną, to jest swą bezbożność, swe niedowiarstwo, swe bluźnierstwa, z których najmniejsze jest śmiertelne; jest zła, bo przyznaje się do różnorodności, która jest złem i śmiercią!
P. Bergeret: Czy ksiądz rektor nie mówił przed chwilą, że będąc republikaninem, tak jak papież, jest zdecydowany żyć w zgodzie z Republiką?
Ks. Lantaigne: Zaiste, będę uległy jej i posłuszny. Buntując się przeciw niej, działałbym zgodnie z jej zasadą, a przeciw mojej. Oporny, podobny byłbym do niej, a niepodobny do siebie. Nie wolno być złym względem złych. Ona włada. Jeśli rządzi źle lub nie rządzi wcale, to jej grzech. Niech na nią spada! Obowiązkiem moim jest słuchać. Spełnię go. Będę posłuszny. Jako ksiądz, a jeśli spodoba się Bogu, jako biskup, nie odmówię Republice nic z tego, co jej się należy ode mnie. Przytomne mam w pamięci to, że święty Augustyn w Hipponie obleganej przez Wandalów umarł jako biskup i obywatel rzymski. Ja, drobny członek znamienitego Kościoła Galii, za przykładem największego z ojców Kościoła będę błagał Boga, by odegnał Wandalów, i umrę we Francji jako ksiądz i obywatel francuski.
Wiązy przesunęły swój cień ku wschodowi. Orzeźwiający powiew zaleciał od dalekiej burzy i wstrząsnął liśćmi. Podczas gdy po rękawie jego surduta spacerowała boża krówka, pan Bergeret uprzejmym tonem odpowiadał księdzu Lantaigne:
– Księże rektorze, z wymową, którą tylko na księdza wargach spotkać jeszcze można, nakreślił ksiądz przed chwilą obraz rządu demokratycznego. Rząd ten mniej więcej jest taki, jak go ksiądz przedstawia. Ale mimo to – ten rząd jest mi jeszcze najmilszy. Wszystkie węzły są w nim rozluźnione; to osłabia państwo, ale sprawia ulgę rządzonym i daje pewną łatwość życia, pewną niezależność, którą, niestety, tępią tyranie lokalne. Bez wątpienia, zepsucie wydaje się większe w republice niż w monarchii. Pochodzi to stąd, że dużo, i to bardzo różnych ludzi jest powołanych do władzy. Ale zepsucie to byłoby mniej widoczne, gdyby tajemnica była lepiej zachowywana. Nieścisłe przestrzeganie tajemnicy i brak ciągłości uniemożliwiają republikanom demokratycznym wszelkie przedsięwzięcia. Ponieważ jednak zamysły rządów monarchistycznych najczęściej tylko rujnowały ludy, nie martwię się tym, że żyję pod rządem niezdolnym do wielkich zamysłów. Najwięcej mnie jednak cieszy to, że nasza Republika ma szczerą chęć niewszczynania wojen w Europie. Chętnie jest militarna, lecz nie wojownicza. Rozważając szanse wojny, inne rządy obawiają się tylko klęski. Nasz rząd zupełnie jednakowo, i słusznie, obawia się zarówno zwycięstwa, jak klęski. Ta zbawienna obawa zapewnia nam pokój, który jest najwyższym dobrem.