Kitabı oku: «W cieniu wiązów», sayfa 8
Najgorszą wadą obecnego systemu rządowego jest to, że drogo kosztuje. Nie bawi się w reprezentacje, nie ma w nim przepychu. Nie wydaje ani na konie, ani na kobiety. Ale mimo skromnych pozorów i zaniedbanej powierzchowności jest rozrzutny. Ma za dużo ubogich krewnych, przyjaciół, którym trzeba pomóc. Jest marnotrawny. A najbardziej przykre jest to, że żyje z dochodów kraju wyczerpanego, którego siły opadają i który się już nie bogaci. A rząd bardzo potrzebuje pieniędzy. Zaczyna pojmować trudności, ale jego trudności finansowe są większe, niż sam sądzi. I jeszcze wzrosną. To zło nie jest nowe; od niego zginął dawny porządek. Powiem teraz księdzu rektorowi wielką prawdę: dopóki państwo zadowala się dochodami, których dostarczają mu ubodzy, póki wystarczają mu podatki, które z mechaniczną regularnością zapewniają mu warstwy żyjące z pracy rąk, póty państwo jest szczęśliwe, spokojne, szanowane. Ekonomiści i finansiści zgodnie głoszą jego uczciwość. Ale niech tylko to nieszczęśliwe państwo, przyciśnięte potrzebą, spróbuje zażądać pieniędzy od tych, którzy pieniądze mają, i zechce nałożyć choćby małą kontrybucję na bogatych, natychmiast dają mu uczuć, że popełnia nikczemny zamach, gwałci wszelkie prawa, nie szanuje rzeczy świętej, rujnuje handel i przemysł, że ubożąc bogatych gnębi biednych. Nie tai się przed takim państwem, że się zniesławia. Popada ono w pogardę u zacnych obywateli. Tymczasem ruina zbliża się powoli i nieuchronnie. Republika dobiera się do renty. Wtedy już jest zgubiona.
Nasi ministrowie kpią z nas mówiąc o niebezpieczeństwie klerykalnym lub socjalistycznym. Jest tylko jedno niebezpieczeństwo: niebezpieczeństwo finansowe. Republika zaczyna to spostrzegać. Ubolewam nad nią, będę jej żałował. Za Cesarstwa wychowano mnie w uwielbieniu dla Republiki. „Jest ona sprawiedliwością” – mawiał mój ojciec, profesor retoryki w liceum w Saint-Omer. Nie znał jej. Nie jest ona sprawiedliwością, jest natomiast łatwością życia. Gdyby ksiądz rektor miał duszę mniej wzniosłą, mniej poważną, a dostępniejszą myślom radosnym, zwierzyłbym się, że Republika obecna, Republika roku 1897, podoba mi się i wzrusza mnie swą skromnością. Zgadza się na to, żeby jej nie podziwiano. Nie wymaga wielkiej czci i zrzeka się nawet szacunku. Wystarcza jej, że żyje. To jedyne jej pragnienie, zaiste uprawnione. Najnędzniejszym istotom zależy na życiu. Jak drwal z bajki, jak aptekarz z Mantui75, który tak zadziwił tego szaleńca Romea, i ona lęka się śmierci; to jej jedyna trwoga. Nie dowierza książętom i generałom. W niebezpieczeństwie utraty życia stałaby się okrutna. Strach wytrąciłby ją z równowagi i uczynił dziką. Szkoda by było. Ale dopóki nie godzą w jej życie, a tylko w jej honor, dopóty jest dobrotliwa. Rząd taki podoba mi się, budzi we mnie spokój. Tyle było rządów bezlitosnych dla ambicji! Tyle innych okrucieństwami zapewniło sobie słuszność, wielkość i rozkwit! Tyle innych krew przelewało dla swych przywilejów i swego majestatu! Republika nie ma ambicji, nie ma majestatu. Szczęśliwa to wada, która ją czyni nieszkodliwą. Byle tylko żyła, jest zadowolona. Rządzi mało. Mam ochotę chwalić ją za to więcej niż za wszystko inne. A ponieważ rządzi mało, wybaczam jej, że rządzi źle. Przypuszczam, że ludzie zawsze, we wszystkich czasach przesadzali w podkreślaniu konieczności rządów i dobrodziejstw silnej władzy. Bez wątpienia, silna władza daje narodowi wielkość i rozkwit. Ale ludy w ciągu wieków tyle wycierpiały dla swej wielkości i rozkwitu, że pojąć łacno, iż chętnie się ich zrzekają. Sława kosztuje zbyt drogo, toteż winniśmy wdzięczność naszym obecnym rządom, że dostarczają nam tylko sławy… kolonialnej. Gdyby kiedyś przekonać się miano o bezużyteczności jakiegokolwiek rządu, nieocenione to odkrycie doprawdy byłoby przygotowane przez Republikę pana Carnot. I za to należałaby się pewna wdzięczność. Wszystko to rozważywszy, jestem szczerze przywiązany do naszych instytucji.
Tak mówił pan Bergeret, profesor nadzwyczajny na wydziale humanistycznym.
Ksiądz Lantaigne wstał, wyjął z kieszeni chustkę w niebieską kratkę, przesunął nią po ustach, włożył na powrót do kieszeni, uśmiechnął się wbrew swemu zwyczajowi, poprawił brewiarz pod pachą i rzekł:
– Przyjemnie pana słuchać, panie Bergeret. Tak niegdyś przemawiali retorzy w Rzymie, gdy Alaryk wkraczał ze swymi Wizygotami. Jednakże retorzy w V wieku w cieniu cyprysów na Eskwilinie wygłaszali myśli mniej czcze, bo Rzym wtedy był chrześcijański, a pan już nie jest chrześcijaninem.
– Księże rektorze – odrzekł profesor – niech sobie ksiądz zostanie biskupem, tylko niech ksiądz nie będzie rektorem uniwersytetu.
– To prawda, panie Bergeret – powiedział ksiądz z głośnym śmiechem – że gdybym był rektorem uniwersytetu, zabroniłbym panu nauczania młodzieży.
– I wyświadczyłby mi ksiądz przysługę. Bo wtedy pisywałbym do dzienników jak pan Jules Lemaître76 i kto wie, czy jak on…
– He, he, czułby się pan świetnie między tymi wytwornisiami. Akademia Francuska ma słabość do libertynów.
Po tych słowach oddalił się krokiem równym, stanowczym i ciężkim. Pan Bergeret został sam na ławce, już w trzech czwartych okrytej cieniem. Boża krówka na jego ramieniu poruszała już od pewnego czasu skrzydełkami i w końcu odleciała. Pan Bergeret zadumał się. Nie był szczęśliwy. Miał umysł subtelny i ostry, którego nie wszystkie kolce zwrócone były na zewnątrz; bardzo często sam ranił się żądłami swej krytyki. Anemiczny śledziennik, miał żołądek bardzo delikatny i zmysły osłabione; sprawiały mu one więcej wstrętów i cierpień niż zadowolenia i radości. Był nieostrożny w słowach, a niezręczność ta tak zawsze była niezmienna i nieomylna, jak u innych najlepiej wyćwiczony spryt. Z subtelnym kunsztem korzystał z każdej sposobności, żeby sobie szkodzić. Wzbudzał we wszystkich naturalną odrazę i cierpiał z tego powodu, bo był sam usposobienia towarzyskiego i lubił obcować z ludźmi. Nigdy nie udało mu się wykształcić uczniów; literaturę łacińską wykładał w ciemnej, wilgotnej i pustej piwnicy, dokąd zepchnęła go zapalczywa nieprzychylność dziekana. Wszakże budynek uniwersytecki był obszerny. Wzniesiony w 1894 r. „nowy ten gmach – jak się wyraził na inauguracji pan prefekt Worms-Clavelin – świadczył, jak rząd Republiki dba o krzewienie wiedzy!” Była tam sala amfiteatralna ozdobiona przez Leona Glaize malowidłem alegorycznym, przedstawiającym Nauki i Literaturę; pan Compagnon wykładał tam swój oklaskiwany kurs matematyki. Inni profesorowie, czy to żółtej, czy czerwonej togi, wykładali różne nauki w pięknych, jasnych salach. Jeden tylko pan Bergeret pod szyderczym spojrzeniem woźnego schodził z trzema słuchaczami do ciemnej piwnicy. Tam, w ciężkim, dusznym powietrzu, z francuską finezją a niemiecką wiedzą tłumaczył Eneidę; tam swoim moralnym i literackim pesymizmem głęboko zasmucał pana Roux z Bordeaux, swego najlepszego ucznia; tam otwierał nowe widnokręgi, które jego samego przerażały; tam wyrzekł pewnego wieczora owe pamiętne słowa, które stały się sławne, a które powinny były raczej być zduszone w ciemnej piwnicy: „Urywki rozmaitego pochodzenia, niezgrabnie zlepione, złożyły się na Iliadę i Odyseję. Takie to wzory kompozycji naśladowali Wergiliusz, Fénelon i w ogóle autorowie epiccy wierszem lub prozą w literaturach klasycznych”.
Pan Bergeret nie był szczęśliwy. Nie otrzymał żadnego odznaczenia naukowego. Prawda, że gardził zaszczytami, ale czuł, że piękniej byłoby gardzić nimi otrzymując je. Ze swych prac literackich był w mieście mniej znany niż pan de Terremondre, autor Przewodnika dla turystów, niż generał Milher, ceniony w departamencie poligraf, mniej nawet niż uczeń jego, Albert Roux z Bordeaux, autor Nireidy77, poematu białym wierszem. Gardził sławą literacką wiedząc, że sława Wergiliusza w Europie polega na dwu sprzecznościach, jednym nonsensie i jednym nieporozumieniu. To prawda. Ale cierpiał nad tym, że nie miał stosunków z pisarzami takimi, jak Faguet, Doumic lub Pellissier78, którzy, jak mu się zdawało, odpowiadali jego umysłowi. Chciałby ich znać, żyć z nimi w Paryżu, jak oni pisywać w dziennikach, polemizować z nimi, dorównać im, może nawet ich prześcignąć. Czuł w sobie znaczną bystrość umysłu i napisał niejedną stronicę, którą uważał za udaną.
Nie był szczęśliwy. Był ubogi, żył z żoną i córkami w ciasnym mieszkaniu, w którym do syta zaznał niewygód wspólnego pożycia; często na biurku znajdował papiloty i często zasmucał go widok rękopisów popalonych rurkami do fryzowania włosów. Nigdzie nie miał spokojnego i przyjemnego schronienia prócz ławki w parku pod cieniem starego wiązu i kąta ze starymi książkami w sklepie Paillota.
Podumał chwilę nad swym smutnym losem, po czym wstał z ławki i poszedł drogą wiodącą do księgarni.
XIV
Gdy pan Bergeret wchodził do sklepu, księgarz Paillot z ołówkiem za uchem zajęty był zbieraniem „zwrotów”. Układał tomy, których żółte okładki, długo na słońce wystawione, ściemniały i popstrzone były przez muchy. Były to egzemplarze wzgardzone, które odsyłał wydawcom. Pan Bergeret dostrzegł wśród „zwrotów” utwory, które lubił. Nie zmartwił się tym jednak; miał zbyt wiele smaku, by ulubionym swoim autorom życzyć powodzenia u przeciętnych umysłów.
Pogrążył się, jak to miał w zwyczaju, w kąt pełen książek i z przyzwyczajenia wziął do ręki trzydziesty ósmy tom Historii powszechnej odkryć i podróży. Książka w zieloną skórę oprawiona otworzyła się sama na stronicy 212 i pan Bergeret raz jeszcze przeczytał nieuniknione słowa:
…znaleźć przejście na północ. – Niepowodzeniu temu – rzekł – zawdzięczamy, że mogliśmy ponownie zwiedzić wyspy Sandwich…
I pan Bergeret popadł w zadumę.
Pan Mazure, archiwista departamentalny, i pan de Terremondre, prezes Towarzystwa Rolniczego i Archeologicznego, obaj stali bywalcy w kącie starych ksiąg, przyłączyli się bardzo w porę do profesora literatury. Pan Mazure był zasłużonym paleografem, ale jego obyczaje nie były wytworne. Poślubił służącą archiwisty, swego poprzednika; na ulicy pokazywał się w połamanym słomianym kapeluszu. Był radykałem i napisał źródłową historię stolicy departamentu w czasie rewolucji. Z przyjemnością wymyślał rojalistom w swoim departamencie; ale ponieważ zażądał palm akademickich i nie otrzymał ich, zaczął ostatnio z takąż przyjemnością wymyślać swym przyjaciołom politycznym, a szczególnie panu prefektowi Worms-Clavelin. Z natury był skłonny do gniewu, a zawodowa wprawa w wyjaśnianiu tajemnic pchała go tym bardziej do plotek i obmowy. Mimo to był miły w obcowaniu, zwłaszcza przy stole, kiedy śpiewał wesołe piosenki.
– Wiecie co, panowie – rzekł do pana de Terremondre i pana Bergeret – prefekt miewa schadzki z kobietami w domu Rondonneau młodszego. Zdybano go na tym. Ksiądz Guitrel też tam uczęszcza. I właśnie ten dom w katastrze z roku 1783 nazwany jest „domem dwóch satyrów”.
– Ależ – odrzekł pan de Terremondre – w domu Rondonneau młodszego nie ma kobiet lekkiego prowadzenia.
– Każe je sprowadzać – odparł archiwista Mazure.
– Cóż to, kochany panie Bergeret – rzekł pan de Terremondre – słyszałem, że w pogawędkach w parku gorszy pan mego starego przyjaciela, księdza Lantaigne, cynicznie przyznając się do niemoralności politycznej i społecznej. Powiadają, że nie zna pan kresu ani miary…
– Mylą się – odparł pan Bergeret.
– …że jest pan obojętny na formę rządu.
– Bynajmniej! Ale prawdę powiedziawszy, nie przywiązuję zbytniej wagi do formy rządu. Zmiany rządu prawie nie zmieniają położenia rządzonych. Nie jesteśmy zależni od konstytucji i ustaw, lecz od instynktów i obyczajów. Na nic się nie przyda zmieniać nazwę konieczności powszechnych, toteż tylko głupcy lub pożerani ambicją próbują dokonywać przewrotów.
– Nie więcej nad dziesięć lat temu – rzekł pan Mazure – dałbym się zabić za Republikę. Dziś, gdybym widział, że wywraca koziołka, założyłbym ręce i śmiałbym się. Lekceważy się dziś starych republikanów. Łaski mają tylko świeżo nawróceni. Nie mówię tego do pana, panie de Terremondre. Ale zbrzydło mi to. Zaczynam podzielać zdanie pana Bergeret. Wszystkie rządy są niewdzięczne.
– Wszystkie są bezsilne – rzekł pan Bergeret. – Mam tu właśnie w kieszeni nowelę, którą chciałbym panom przeczytać. Źródłem jej była anegdota, którą kilkakrotnie opowiadał mi ojciec. Wynika z niej, że władza absolutna jest najbardziej bezsilna. Chciałbym zasięgnąć zdania panów o tej drobnostce. Jeżeli się panom spodoba, poślę ją do „Revue de Paris”.
Pan de Terremondre i pan Mazure przysunęli swe krzesła do krzesła pana Bergeret, który wyciągnął zeszyt z kieszeni i zaczął czytać głosem cichym, lecz wyraźnym:
NOMINACJA
Ministrowie zebrali się…
– Pozwól mi pan posłuchać – rzekł księgarz Paillot. – Czekam na Leona, który nie wraca. Gdy go posłać za interesami, doczekać go się nie można. Muszę pilnować sklepu i obsłużyć klientów. Ale choć trochę posłucham czytania. Lubię się kształcić.
– Bardzo dobrze, panie Paillot – odrzekł pan Bergeret.
I zaczął na nowo:
NOMINACJA
Ministrowie zebrali się na radzie pod przewodnictwem cesarza w jednej z sal Tuileries. Napoleon III milcząc kreślił ołówkiem znaki na jakimś planie dzielnicy dla robotników. Długa, blada jego twarz dziwna się wydawała w swej smutnej zadumie, wśród tępych głów i rumianych twarzy tych ludzi praktycznych i czynnych. Cesarz podniósł spuszczone powieki i powiódłszy naokoło owalnego stołu swym łagodnym i zamglonym spojrzeniem, zapytał:
– Panowie, czy innych spraw nie ma już na porządku dziennym?
Głos jego przytłumiony gęstymi wąsami brzmiał głucho, zdawało się, że dochodzi z daleka.
W tej chwili minister sprawiedliwości koledze swemu, ministrowi spraw wewnętrznych, dał znak, którego tenże zdawał się nie zauważać.
Ministrem sprawiedliwości był wtedy pan Delarbre. Z rodu prawników, na wysokich urzędach sądowniczych okazał był przyzwoitą giętkość, niekiedy jednak przybierał nagle surową powagę zawodową, której nic ugiąć nie zdołało. Mówiono, że odkąd został mężem zaufania cesarzowej i klerykałów, jansenizm wielkich adwokatów, jego przodków, często nie dawał mu spokoju. Ale ci, którzy go bliżej poznawali, uważali, że był tylko drobiazgowy, trochę fantasta. Nie interesował się wielkimi sprawami, bo ich nie pojmował, był uparty w drobiazgach, które właśnie odpowiadały jego ciasnemu umysłowi intryganta.
Cesarz, z obiema rękami wspartymi na złoconych poręczach fotela, już miał powstać. Delarbre, widząc, że minister spraw wewnętrznych z nosem zatopionym w swoje papiery unika jego wzroku, wprost go zainterpelował:
– Wybacz mi, szanowny kolego, że podnoszę sprawę, która choć należy do waszego resortu, tym niemniej interesuje i mój. Sam pan przecie poinformował mnie o zamiarze przedstawienia na Radzie niezmiernie trudnego położenia, w jakim się znalazł jeden z prokuratorów na skutek postępowania prefekta jednego z departamentów zachodnich.
Minister spraw wewnętrznych wzruszył szerokimi ramionami i spojrzał na pana Delarbre z pewnym zniecierpliwieniem. Miał minę zarazem rubaszną i szorstką, właściwą ludziom rozkazującym licznej falandze podwładnych.
– To są obłudne, śmieszne plotki, które wstydziłbym się powtarzać Jego Cesarskiej Mości, gdyby mój kolega ze Sprawiedliwości nie widział w nich czegoś interesującego, czego ja bynajmniej w nich dopatrzeć się nie mogę.
Napoleon znów zaczął kreślić ołówkiem.
– Idzie tu o prefekta Dolnej Loary – ciągnął dalej minister. – Urzędnik ten ma w swoim departamencie sławę zdobywcy serc. I ta reputacja, wraz z jego dobrze znaną uprzejmością i poświęceniem dla rządu, niemało przyczyniła się do popularności, jaką cieszy się w okolicy. Zauważono i tłumaczono złośliwie jego nadskakiwanie pani Méreau, żonie prokuratora generalnego. Przyznaję, że prefekt Pélisson dał powód do wzbogacenia kroniki skandalów w Nantes i że surowo osądzono go w burżuazyjnych kółkach miasta, głównie w tych, do których uczęszcza sądownictwo. Bez wątpienia, zachowanie się pana Pélisson względem pani Méreau, której stanowisko powinno by ją bronić przeciwko wszelkim dwuznacznym zamysłom, byłoby pożałowania godne, gdyby miało trwać dłużej. Ale zasięgnąłem wiadomości i mogę twierdzić stanowczo, że pani Méreau właściwie nie jest skompromitowana i że nie trzeba się obawiać skandalu. Dość będzie zachować trochę przezorności i ostrożności, a cała ta sprawa nie będzie miała niepożądanych skutków.
Minister spraw wewnętrznych skończył i zamknąwszy swą tekę rozparł się w fotelu.
Cesarz milczał.
– Za pozwoleniem, kochany kolego – rzekł sucho minister sprawiedliwości. – Żona generalnego prokuratora sądu apelacyjnego w Nantes jest kochanką prefekta Dolnej Loary; ta sytuacja, znana w całym mieście, może szkodzić powadze sądownictwa. Na ten stan rzeczy należy zwrócić uwagę Jego Cesarskiej Mości.
– Bez wątpienia – odparł minister spraw wewnętrznych z oczami zwróconymi na alegoryczne malowidła na suficie – bez wątpienia, fakty takie są godne pożałowania, nie trzeba jednak przesadzać. Możliwe, że prefekt Dolnej Loary był trochę nieostrożny, a pani Méreau nieco lekkomyślna, ale…
Minister resztę swych myśli przesłał figurom mitologicznym unoszącym się na malowanym niebie. Nastała chwila milczenia, w której słychać było bezczelny szczebiot wróbli na gałęziach drzew w ogrodzie i na gzymsach pałacu.
Pan Delarbre przygryzał wąskie wargi i skubał swe poważne, a jednak eleganckie faworyty.
– Wybaczcie, że nalegam dalej – odrzekł – ale tajne raporty, które otrzymałem, nie pozostawiają żadnej wątpliwości co do stosunków łączących pana Pélisson z panią Méreau. Stosunki te trwają już dwa lata. We wrześniu 18…. prefekt Dolnej Loary kazał zaprosić prokuratora generalnego na polowanie do hrabiego de Morainville, deputowanego z trzeciego okręgu tego departamentu, i podczas nieobecności prokuratora dostał się do pokoju pani Méreau. Wszedł przez ogród warzywny. Nazajutrz ogrodnik spostrzegł ślady włamania i zawiadomił władze sądowe. Czyniono poszukiwania, zaaresztowano nawet jakiegoś włóczęgę, który nie mogąc wykazać swej niewinności siedział kilka miesięcy pod śledztwem. Był to zresztą osobnik źle notowany i mało interesujący. Dziś jeszcze pan prokurator generalny, mając za sobą drobną cząstkę opinii publicznej, utrzymuje, że włóczęga ów winien był włamaniu. Sytuacja mimo to jest przykra i szkodzi, powtarzam to, powadze sądownictwa.
Minister spraw wewnętrznych, według swego zwyczaju, rzucił na to kilka zdań potężnych, które przecinały dyskusję i przytłaczały ją swym ciężarem. Trzyma przecież swych prefektów w garści i potrafi pana Pélisson zmusić do należytej oceny położenia; nie trzeba się jednak uciekać do surowych środków względem urzędnika inteligentnego i gorliwego, bardzo użytecznego w swym departamencie i cennego zwłaszcza ze względu na wybory. Minister dodał, że nikt więcej odeń nie dba o utrzymanie dobrych stosunków między władzą administracyjną a sądownictwem.
Cesarz, jak zwykle w takich razach, milczał. Zdawało się, że jest pogrążony w marzeniach. Myślał zapewne o rzeczach odległych, bo nagle rzekł:
– Znałem ojca tego pana Pélisson. Nazywał się Anacharsis Pélisson. Był synem republikanina z r. 1792, sam też był republikaninem i za monarchii lipcowej pisywał w dziennikach opozycyjnych. Kiedy byłem więziony w twierdzy Ham, napisał do mnie przyjazny list. Nie możecie sobie wystawić, jaką przyjemność sprawia więźniowi choćby najmniejsza oznaka sympatii. Później kroczyliśmy odmiennymi drogami. Nie spotkaliśmy się więcej. Umarł już.
Cesarz zapalił papierosa i chwilę jeszcze dumał. Potem wstając rzekł:
– Panowie, nie zatrzymuję was dłużej.
Niezgrabnym ruchem chodzącego wielkoskrzydłego ptaka udał się do swoich prywatnych apartamentów. Ministrowie wyszli jeden po drugim przez długi rząd salonów, pod ponurym wzrokiem woźnych. Marszałek, minister wojny, podał ministrowi sprawiedliwości swą papierośnicę:
– Panie Delarbre, przejdziemy się trochę? Muszę rozprostować członki.
Szli ulicą Rivoli wzdłuż żelaznych sztachet okalających taras na ulicy Feuillants.
– Jeśli chodzi o cygara, lubię tylko te, które kosztują jednego sou i są mocne – rzekł marszałek. – Inne robią na mnie wrażenie konfitur. Pojmuje pan?…
Ocknąwszy się z zamyślenia, dodał:
– Ten Pélisson, o którym pan mówił na Radzie, czy nie jest to człowiek niski, suchy, czarny, który przed pięciu laty był podprefektem w Saint-Dié?
Delarbre odrzekł, że istotnie Pélisson był przedtem podprefektem w Wogezach.
– Toteż mówiłem sobie: znam Pélissona. I pamiętam bardzo dobrze panią Pélisson. Siedziałem przy niej w czasie obiadu w Saint-Dié, dokąd udałem się na odsłonięcie jakiegoś pomnika. Pojmuje pan?
– Co to za kobieta? – zapytał Delarbre.
– Mała, czarna, szczupła. Pozornie chuda. Z rana w sukni pod szyję – nic szczególnego. Wieczorem, przy stole, w sukni wyciętej, z kwiatami przy gorsie – bardzo powabna.
– Ale moralnie, panie marszałku?
– Moralnie?… Nie jestem głupcem, nieprawdaż, lecz przyznaję się, że nigdy nie mogłem zrozumieć moralności kobiet. Mogę tylko powiedzieć, że pani Pélisson uchodziła za osobę sentymentalną. Mówiono, że lubi przystojnych mężczyzn.
– Pozwoliła panu tego się domyślić, kochany panie marszałku?
– Ależ bynajmniej, bynajmniej. Powiedziała mi przy deserze: „Przepadam za krasomówstwem. Szlachetna przemowa mnie porywa”. Nie mogłem oświadczenia tego wziąć do siebie. Prawda, że tegoż rana miałem krótką przemowę, ale kazałem ją ułożyć memu adiutantowi, oficerowi artylerii. Był on, niestety, krótkowidzem; napisał tekst tak drobnym pismem, że nic porządnie odczytać nie mogłem… Pojmuje pan?
Doszli do placu Vendôme. Delarbre podał marszałkowi swą małą, chudą rękę i wśliznął się pod sklepioną bramę ministerstwa.
*
W następnym tygodniu, ku końcowi posiedzenia, gdy ministrowie już zaczynali się rozchodzić, cesarz kładąc rękę na ramieniu ministra sprawiedliwości rzekł:
– Mój drogi panie Delarbre, dowiedziałem się przypadkowo – w moim położeniu o wszystkim tylko przypadkiem dowiedzieć się można – że wakuje posada podprokuratora sądu apelacyjnego w Nantes. Proszę pana, abyś na to miejsce pomyślał o młodym, bardzo zasługującym na to doktorze praw, który napisał doskonałą pracę o związkach zawodowych. Nazywa się Chanot. To siostrzeniec pani Ramel. Ma pana prosić o audiencję jeszcze dziś. Jeżeli mi pan przedłoży jego nominację, podpiszę ją z przyjemnością.
Cesarz z tkliwością wymówił nazwisko swej mlecznej siostry, której nie przestał kochać, podczas gdy ona, republikanka z krwi i kości, odrzucała jego względy. Choć wdowa i uboga, nie przyjmowała nigdy pomocy, którą jej ofiarowywał, i na swym poddaszu nie przestawała się oburzać na zamach stanu. Ale po piętnastu latach, ulegając nareszcie wytrwałej życzliwości Napoleona III, przyszła na znak pojednania prosić cesarza o protekcję – nie dla siebie, lecz dla swego siostrzeńca, młodego Chanot, doktora praw, chluby wydziału prawnego, jak mówili jego profesorowie. Względy, o które pani Ramel prosiła swego brata mlecznego, były zresztą zupełnie słuszne. Przyjęcie młodego Chanot do sądownictwa nie mogło uchodzić za łaskę niezasłużoną. Ale pani Ramel bardzo pragnęła, żeby jej siostrzeńca umieszczono w departamencie Dolnej Loary, gdzie miał rodziców. Okoliczność tę przypomniał sobie Napoleon i powiadomił o tym ministra sprawiedliwości.
– Byłoby bardzo pożądane, aby kandydat został mianowany w Nantes, skąd pochodzi i gdzie ma rodziców. Jest to okoliczność niezmiernie ważna dla młodego człowieka niezamożnego i lubiącego życie rodzinne.
– Chanot… pracowity, zasłużony i niezamożny… – szeptał minister.
Dodał, że postara się postąpić zgodnie z życzeniem Jego Cesarskiej Mości. Obawiał się tylko, czy prokurator generalny nie przedstawił mu już listy kandydatów na ten urząd, listy, na której, oczywiście, nie ma nazwiska Chanot. Tym generalnym prokuratorem był właśnie pan Méreau, o którym była mowa na poprzednim posiedzeniu Rady. Ministrowi sprawiedliwości zależało na tym, aby względem niego postąpić jak najuprzejmiej. Ale postara się sprawą pokierować zgodnie z życzeniem wyrażonym przez Jego Cesarską Mość.
Skłonił się i wyszedł. Był to jego dzień audiencji. Wszedłszy do gabinetu zapytał sekretarza Labarthe, czy dużo interesantów czeka. Czekało na posłuchanie dwóch prezesów sądu apelacyjnego, radca sądu kasacyjnego, kardynał arcybiskup Nikomedii, mnóstwo sędziów, adwokatów i księży. Minister zapytał, czy nie ma niejakiego Chanot. Labarthe przerzucił bilety wizytowe leżące na srebrnej tacy i wśród mnóstwa innych odnalazł wreszcie bilet pana Chanot, doktora praw, laureata paryskiego wydziału prawnego. Minister kazał go wezwać przed wszystkimi, polecił wszakże wprowadzić go bocznymi korytarzami, aby nie obrazić sądowników i kleru.
Minister zasiadł przy stole szepcząc sam do siebie: „Sentymentalna, powiedział marszałek, lubi przystojnych i wymownych mężczyzn…”
Woźny wprowadził do gabinetu młodzieńca wysokiego, zgarbionego, w okularach, z czaszką spiczastą. Cała jego niezgrabna postać tchnęła jednocześnie nieśmiałością samotnika i zuchwałością myśliciela.
Minister sprawiedliwości zmierzył go od stóp do głów, dostrzegł, że ma twarz dziecka i wątłe ramiona. Skinieniem ręki wskazał mu krzesło. Petent przysiadł na brzeżku fotela, przymknął oczy i zaczął ze swadą:
– Ekscelencjo, przychodzę prosić, aby w swej wysokiej życzliwości Jego Ekscelencja raczył ułatwić mi dostęp do sądownictwa. Może Jego Ekscelencja zechce uznać, że dobre stopnie, jakie uzyskałem na różnych egzaminach, i nagroda, którą otrzymałem za pracę o związkach zawodowych, są dostatecznymi do tego tytułami i że siostrzeniec pani Ramel, siostry mlecznej cesarza, nie jest zupełnie niegodny…
Minister sprawiedliwości przerwał ten potok wymowy ruchem swej małej, żółtej ręki.
– Bez wątpienia, panie Chanot, bez wątpienia, ma pan za sobą protekcję najwyższą, która nie mogłaby przypaść w udziale osobie niegodnej. Wiem, że cesarz interesuje się panem. Pragnie pan miejsca podprokuratora, panie Chanot?
– Jego Ekscelencja spełniłby me najgorętsze życzenia mianując mnie podprokuratorem w Nantes, gdzie mam rodzinę.
Delarbre utkwił w Chanocie ołowiane źrenice i rzekł sucho:
– Nie ma wakansu w sądzie w Nantes.
– Niech Jego Ekscelencja raczy wybaczyć, myślałem…
Minister wstał.
– Nie ma wakansu.
I podczas gdy Chanot niezgrabnie kierował się ku drzwiom i wśród ukłonów szukał przejścia między białymi skrzydłami drzwi, minister sprawiedliwości rzekł tonem przekonywającym, prawie poufnym:
– Wierz mi, panie Chanot, poradź swej ciotce, aby zaniechała dalszych starań i próśb, które mogłyby tylko szkodzić panu, zamiast mu przynieść korzyść. Wiedz pan, że cesarz interesuje się panem, i licz pan na mnie.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, minister zawołał swego sekretarza.
– Labarthe – rzekł – przyprowadź swego kandydata.
*
Tego wieczora o ósmej Labarthe wszedł do jednego z domów przy ulicy Jacob, wbiegł aż na poddasze i zawołał ze schodów:
– Gotów jesteś, Leopoldzie?
Otwarły się drzwi małego poddasza. Było tam na półce kilka dzieł prawniczych i parę podartych romansów; nad łóżkiem – czarna aksamitna maska z brodą z koronek, zaschły bukiet fiołków i para floretów. Na ścianie wisiał kiepski drzeworyt, portret Mirabeau. Na środku pokoju wysoki brunet zawzięcie ćwiczył hantlami. Miał włosy kędzierzawe, czoło niskie, oczy piwne, nadzwyczaj miłe i wesołe, nos drgający jak nozdrza konia, a w ustach na pół otwartych wilcze zęby.
– Czekałem na ciebie – rzekł.
Labarthe naglił go, żeby się ubrał. Jeść mu się chciało. O którejże godzinie będą jedli kolację?
Lespardat położył hantle na podłodze, zdjął kaftan: odsłonił kark herkulesowy, łączący okrągłą głowę z szerokimi barami.
„Wygląda co najmniej na dwadzieścia sześć lat” – pomyślał Labarthe.
Gdy Lespardat wdział surdut, pod którego cienkim suknem uwydatniała się silna i gibka gra mięśni, Labarthe wypchnął go na schody.
– Za parę minut będziemy u Magny, mam powóz ministra.
W restauracji kazali sobie dać oddzielny gabinet, chcieli rozmawiać swobodnie.
Po rybie i delikatnym pieczystym Labarthe jasno sformułował kwestię:
– Słuchaj mnie uważnie, Lespardat. Jutro zobaczysz się z ministrem, nominację twoją prokurator generalny z Nantes przedłoży w czwartek, w poniedziałek podadzą ją cesarzowi do podpisu. Podsunie mu się ją znienacka, w chwili gdy z Alfredem Maury zajęty będzie badaniem, gdzie leżała Alesia. Gdy cesarz studiuje topografię Galii za Cezara, podpisuje zwykle wszystko, co kto zechce. Ale pamiętaj, czego wymaga się od ciebie. Musisz podobać się pani prefektowej, musisz podobać się jej do końca. Tylko wtedy, rozumiesz, sądownictwo będzie pomszczone.
Lespardat pożerał i słuchał zadowolony, uśmiechnięty w swej naiwnej próżności.
– Ale – rzekł – cóż to za myśl powstała w głowie Delarbre'a? Myślałem, że to człowiek surowych obyczajów.
Labarthe wstrzymał go podnosząc nóż.
– Przede wszystkim, mój kochany, proszę cię, nie kompromituj ministra, którego nie należy mieszać w to, o czym tu mówimy. Ale skoro go wspomniałeś, powiem ci, że jego surowość jest surowością jansenisty. Jest on w trzecim pokoleniu siostrzeńcem diakona Pâris79. Jego dziadkiem po matce był ów pan Carré de Montgeron, który przed parlamentem bronił epileptyków od Świętego Medarda. Otóż janseniści chętnie stosują swą surowość do spraw alkowy, natomiast są wyrozumiali dla szelmostw dyplomatyczno-kanonicznych. To wynika z ich doskonałej czystości. Poza tym czytają Biblię. Stary Testament jest pełen przygód w rodzaju twojej, Lespardat.
Lespardat nie słuchał. Pławił się w naiwnej radości. Myśląc o rodzicach, niezamożnych sklepikarzach w Agen, mówił sobie: „Co powie ojciec? Co powie matka?” – i początek swych powodzeń jednoczył ze sławą Mirabeau, swego ulubionego bohatera. Od ławy szkolnej marzył o karierze zdobywcy kobiet i wielkiego mówcy.
Labarthe jednak dalej nakłaniał przyjaciela do uwagi.
– Powinieneś wiedzieć, panie podprokuratorze, że możesz być usunięty. Jeśli w normalnym przeciągu czasu nie potrafisz spodobać się pani Pélisson, ale to spodobać się zupełnie, popadasz w niełaskę.
– Ale – zapytał naiwnie Lespardat – ile czasu dajesz mi na to, aby spodobać się pani Pélisson ostatecznie?
– Aż do wakacji – odrzekł poważnie sekretarz ministra. – Dajemy ci prócz tego rozmaite ułatwienia, misje tajemne, urlopy etc. Wszystko ci dajemy, prócz pieniędzy. Jesteśmy przede wszystkim rządem uczciwym. Nie wierzą temu, ale przekonają się później, że nie byliśmy szachrajami. Taki na przykład Delarbre ma ręce czyste. Zresztą fundusze dyskrecjonalne są w ministerstwie spraw wewnętrznych, po stronie męża. Aby uwieść panią Pélisson, musisz liczyć na twą dzielną minę i na twoje dwa tysiące czterysta franków pensji.
– Czy ładna jest moja prefektowa? – zapytał Lespardat.
Pytanie to zadał niedbale, nie przykładając do niego wielkiej wagi, spokojny jak człowiek bardzo młody, dla którego wszystkie kobiety są piękne. Zamiast odpowiedzi Labarthe rzucił na stół fotografię damy chudej, w okrągłym kapeluszu, z włosami na dwie strony rozczesanymi i spadającymi na śniadą szyję.
– Oto – rzekł – fotografia pani Pélisson. Ministerstwo zażądało jej w prefekturze policji, która wysłała ją przyłożywszy, jak widzisz, swą pieczęć.
Lespardat żwawo pochwycił fotografię w swe grube palce.
– Jest piękna – rzekł.
– Czy masz jakiś plan? – zapytał Labarthe. – Masz jakiś wyrozumowany system uwodzenia?
– Nie – odrzekł prosto Lespardat.
Labarthe jako intelektualista zauważył, że trzeba by jednak przewidzieć, kombinować, nie dać zaskoczyć się znienacka przez okoliczności.
– Zapewne będziesz zapraszany na bale prefektury i będziesz tańczył z panią Pélisson. Tańczyć umiesz? Pokaż, jak tańczysz.
Lespardat wstał i trzymając swe krzesło w objęciach zatańczył walca z miną mizdrzącego się niedźwiedzia.
Labarthe poważnie przypatrywał mu się przez binokle.
– Ciężki jesteś, niezręczny, nie masz tego nieodpartego subtelnego uroku, który…
– Mirabeau także źle tańczył – rzekł Lespardat.
– Zresztą – rzekł Labarthe – może przyczyna tkwi w tym, że krzesło nie budzi w tobie zapału.
Gdy znaleźli się obaj na wilgotnym trotuarze wąskiej uliczki Contrescarpe, spotkali dziewczyny uliczne snujące się od placyku Buci do winiarni na ulicy Dauphine. Jedna z nich, ciężka, gruba, w smutnej czarnej sukni, zmęczonym krokiem przechodziła właśnie koło latarni. Lespardat chwycił ją nagle wpół, uniósł i zanim się spostrzegła, na śliskim bruku ulicy wykręcił z nią kilka obrotów walca. Oprzytomniawszy ze zdziwienia, dziewczyna najordynarniejszymi wymysłami obrzuciła tancerza, który unosił ją dalej w niepohamowanym wirze. Sam był orkiestrą; przyśpiewując ciepłym i pełnym jak wojskowa orkiestra barytonem, wirował z dziewką tak wściekle, że obryzgani wodą i błotem ulicznym uderzali o pudła snujących się dorożek i czuli oddech koni na swych karkach. Potańczywszy czas jakiś, bez złości już, opuściwszy głowę na pierś studenta, szepnęła mu do ucha:
– Jesteś jednak ładny chłopak, wiesz? Muszą być szczęśliwe z tobą dziewczyny z Bullier80, hę?
– Dość, dość, mój kochany – zawołał Labarthe. – Nie dostań się teraz do kozy. Chodź, pomścisz sądownictwo!
*
Cztery miesiące później w piękny, pogodny dzień wrześniowy pan minister sprawiedliwości i wyznań przechodząc ze swym sekretarzem pod arkadami ulicy Rivoli ujrzał pana Lespardat, podprokuratora sądu apelacyjnego w Nantes; młody ten sądownik właśnie śpiesznie wchodził do Luwru.
– Labarthe – zapytał minister – czy wiedziałeś, że twój protegowany jest w Paryżu? Czyż go nic nie zatrzymuje w Nantes? Zdaje mi się, że już od dłuższego czasu nie donosisz mi o nim nic poufnego. Pierwsze jego kroki interesowały mnie, ale nie wiem jeszcze, czy odpowiada on w zupełności pochlebnej opinii, jaką o nim powziąłeś.
Labarthe wziął podprokuratora w obronę; przypomniał ministrowi, że Lespardat jest na urlopie, że w Nantes umiał szybko pozyskać zaufanie swych przełożonych w hierarchii sądowniczej, że jednocześnie zjednał sobie życzliwość i względy prefekta.
– Pan Pélisson – dodał – nie może się już obejść bez niego, bo Lespardat organizuje koncerty w prefekturze.
Tak rozmawiając minister ze swym sekretarzem szli dalej ku ulicy de la Paix wzdłuż arkad, zatrzymując się tu i ówdzie przed wystawami sklepów z fotografiami.
– Za dużo nagości wystawiają teraz – rzekł minister. – Należałoby ukrócić trochę tę swobodę wystaw sklepowych. Cudzoziemcy sądzą nas z pozoru, a takie obrazki szkodzić mogą reputacji kraju i rządu.
Nagle, na rogu ulicy de l'Echelle, Labarthe uprzedził ministra, by przyjrzał się gęsto zawoalowanej damie, która szybko szła naprzeciw nich. Delarbre przypatrzywszy się zauważył, że jest pospolita, za drobna, nieelegancka.
– Ma brzydkie obuwie – rzekł – to ktoś z prowincji.
Gdy ich minęła, Labarthe rzekł:
– Wasza Ekscelencja się nie myli. To pani Pélisson.
Na to nazwisko zaciekawiony minister szybko zawrócił. Przez niejasne poczucie swej godności nie śmiał iść za nią. Ale ciekawość przebijała w jego oczach.
Labarthe zachęcał go:
– Założę się, Ekscelencjo, że niedaleko idzie.
Obaj przyśpieszyli kroku i widzieli, jak pani Pélisson szła wzdłuż arkad, potem minęła plac Palais-Royal, wreszcie rzucając na prawo i lewo niespokojne spojrzenia zniknęła szybko w bramie Luwru.
Minister zaczął się śmiać cichym śmiechem. Jego małe, szare źrenice zapłonęły. I przez ściśnięte zęby wyrzekł słowa, których sekretarz raczej domyślił się, niż usłyszał:
– Sądownictwo jest pomszczone!
*
Tego samego dnia cesarz w swej rezydencji w Fontainebleau palił papierosy w bibliotece pałacowej. Stał nieruchomo z miną melancholijnego ptaka morskiego, wsparty o szafę, w której przechowywano misiurkę81 Monaldeschiego82. Dwaj jego powiernicy, Viollet-le-Duc83 i Mérimée84, byli z nim razem.
Napoleon zapytał:
– Panie Mérimée, dlaczego podobają się panu dzieła Brantôme'a85?
– Wasza Cesarska Mość – odrzekł Mérimée – odnajduję w nich rasę francuską z jej zaletami i wadami. Najgorsza jest ona wtedy, gdy nie ma wodza, który by jej wskazał cel szlachetny.
– Doprawdy – rzekł cesarz – widać to u Brantôme'a?
– Widać tam również – dodał Mérimée – wpływ kobiet na sprawy państwowe.
W tej chwili do sali weszła pani Ramel. Napoleon dał rozkaz, aby wpuszczono ją natychmiast, gdy tylko przyjdzie. Ujrzawszy swą siostrę mleczną okazał tyle radości, ile tylko wyrazić mogło jego oblicze smutne i milczące.
– Kochana pani Ramel, jak powodzi się siostrzeńcowi pani w Nantes? Czy zadowolony?
– Ależ, Wasza Cesarska Mość – odpowiedziała pani Ramel – wcale go tam nie posłano. Kto inny został mianowany na to miejsce.
– To dziwne – szepnął monarcha, zamyślony.
Potem kładąc rękę na ramieniu Prospera Mérimée rzekł:
– Kochany panie Mérimée, ludzie myślą, że kieruję losami Francji, Europy, świata. A ja nie mogę kazać zamianować podprokuratora szóstej rangi z pensją dwóch tysięcy czterystu franków rocznie!