Kitabı oku: «Lalka, tom pierwszy», sayfa 24

Yazı tipi:

XIX. Pierwsze ostrzeżenie

Była pierwsza w południe, kiedy pan Ignacy zbliżał się do sklepu, zawstydzony i niespokojny. Jak można zmarnować tyle czasu… w porze największego ruchu interesantów?… A nuż w dodatku stało się jakie nieszczęście?… I co za satysfakcja włóczyć się po ulicach w upał, wśród kurzu i zapachu prażonych asfaltów!…

Istotnie, dzień był wyjątkowo gorący i jaskrawy: chodniki i kamienie ziały żarem, blaszanych szyldów ani latarniowych słupów nie można było dotknąć ręką, a z nadmiaru światła panu Ignacemu zachodziły łzami oczy i czarne płatki zasłaniały mu pole widzenia.

„Gdybym był Panem Bogiem – myślał – połowę lipcowych upałów zachowałbym na grudzień…”

Nagle spojrzał na wystawę sklepową (właśnie mijał okna) i osłupiał. Wystawa już drugi tydzień nie odnowiona!… Te same brązy, majoliki, wachlarze, te same neseserki, rękawiczki, parasole i zabawki!… Czy widział kto podobne zgorszenie?

„Ależ ja jestem podły człowiek! – mruknął do siebie. – Onegdaj spiłem się, dziś włóczę się… Diabli wezmą budę, jak amen w pacierzu…”

Ledwie wszedł do sklepu, niepewny, co mu więcej cięży: serce czy nogi? – gdy w tej chwili porwał go Mraczewski. Już był ostrzyżony na sposób warszawski, uczesany i uperfumowany jak dawniej i przez amatorstwo obsługiwał przychodzących gości, sam będąc gościem, jeszcze z tak dalekich okolic. Miejscowi panowie nie mogli wyjść z podziwu.

– A bój się pan Boga, panie Ignacy – zawołał – trzy godziny czekam na pana! Wyście tu wszyscy głowy potracili…

Wziął go pod ramię i nie zważając na paru obecnych gości, którzy ze zdumieniem patrzyli na nich, pędem zaciągnął Rzeckiego do gabinetu, gdzie stała kasa.

Tu osiwiałego w swoim zawodzie subiekta pchnął na twardy fotel i stanąwszy przed nim z załamanymi rękoma, jak zrozpaczony Germont przed Violettą530, rzekł:

– Wiesz pan co… Wiedziałem, że po moim wyjeździe stąd interes się rozprzęgnie; alem nie przypuszczał, że tak prędko… No, bo że pan nie siedzisz w sklepie, mniejsza: dziury nie będzie. Ale jakie tam stary głupstwa wyrabia, to przecie skandal!…

Zdawało się, że panu Ignacemu brwi posuną się ze zdziwienia na wierzch czoła.

– Przepraszam!… – zawołał podnosząc się z fotelu.

Ale Mraczewski zmusił go do siedzenia.

– Przepra…

– Już tylko niech się pan nie odzywa! – przerwał mu pachnący młody człowiek. – Pan wie, co się dzieje?… Suzin dziś na noc jedzie do Berlina zobaczyć Bismarcka, a potem – do Paryża na wystawę. Koniecznie, słyszy pan?… koniecznie namawia Wokulskiego, ażeby z nim jechał. I ten dur…

– Panie Mraczewski!… Kto pana ośmielił…

– Ja już z natury jestem śmiały, a Wokulski wariat!… Dziś dopiero dowiedziałem się prawdy… Pan wie, ile stary mógłby zarobić na tym interesie w Paryżu z Suzinem?… Nie dziesięć, ale pięćdziesiąt tysięcy… rubli, panie Rzecki!… I ten osioł nie tylko że nie chce dziś jechać, ale jeszcze mówi, że – nie wie, kiedy pojedzie. On nie wie, a Suzin może czekać z tą sprawą najwyżej kilka dni.

– Cóż Suzin?… – cicho spytał naprawdę zmieszany pan Ignacy.

– Suzin?… Jest zły, a co gorsza – rozżalony. Mówi, że Stanisław Piotrowicz już nie ten, co był, że gardzi nim… słowem, awantura!… Pięćdziesiąt tysięcy rubli zysku i darmo podróż. No, niech pan sam powie, czy w tych warunkach nawet święty Stanisław Kostka nie pojechałby do Paryża?…

– Z pewnością! – mruknął pan Ignacy. – Gdzież Stach… to jest pan Wokulski? – dodał podnosząc się z fotelu.

– Jest w pańskim mieszkaniu i pisze tam rachunki dla Suzina. Zobaczysz pan, co stracicie przez ten figiel.

Drzwi gabinetu uchyliły się i stanął w nich Klejn z listem w ręku.

– Przyniósł lokaj Łęckich do starego – rzekł. Może pan mu odda, bo dziś, bestia, czegoś taki zły…

Pan Ignacy wziął do rąk bladoniebieską kopertę ozdobioną wizerunkiem niezapominajek, lecz wahał się, czy ma iść. Tymczasem Mraczewski spojrzał mu przez ramię na adres.

– List od Belci! – zawołał – jestem w domu!… – I śmiejąc się wybiegł z gabinetu.

„Do diabła! – mruknął pan Ignacy – czyżby te wszystkie plotki miały być prawdą?… Więc on dla niej wydaje na kupno kamienicy dziewięćdziesiąt tysięcy i traci na Suzinie pięćdziesiąt?… Razem sto czterdzieści tysięcy rubli!… A ten powóz, a te wyścigi, a te ofiary na cele dobroczynne?… A… a ten Rossi, któremu tak gorąco przypatruje się panna Łęcka jak Żyd dziesięciorgu przykazaniom?… Ehe!… schowam ja do kieszeni ceremonie…”

Zapiął marynarkę na guzik pod szyją, wyprostował się i poszedł z listem do swego mieszkania. W tej chwili dopiero zauważył, że mu trochę skrzypią buty, i poczuł niejaką ulgę.

W mieszkaniu pana Ignacego nad stosem papierów siedział Wokulski bez surduta i kamizelki i pisał.

– Aha!… – zawołał podnosząc głowę na widok Rzeckiego. Nie gniewasz się, że ci tu gospodaruję jak u siebie?

– Pryncypał robi ceremonie!… – odezwał się z przekąsem pan Ignacy. – Jest tu list od… tych… od Łęckich.

Wokulski spojrzał na adres, gorączkowo rozerwał kopertę i czytał… czytał… Raz, drugi i trzeci przeczytał list. Rzecki coś przewracał w swoim biurku, a spostrzegłszy, że jego przyjaciel skończył już czytanie i zamyślony oparł głowę na ręku, rzekł suchym tonem:

– Jedziesz dziś do Paryża z Suzinem?

– Ani myślę.

– Słyszałem, że to jakiś wielki interes… Pięćdziesiąt tysięcy rubli…

Wokulski milczał.

– Więc jedziesz jutro albo pojutrze, bo podobno Suzin ma na twój przyjazd zaczekać parę dni?

– Nie wiem jeszcze, kiedy pojadę.

– To źle, Stachu. Pięćdziesiąt tysięcy rubli to majątek; szkoda go stracić… Jeżeli dowiedzą się, że wypuściłeś z rąk taką sposobność…

– Powiedzą, żem zwariował – przerwał mu Wokulski.

Znowu zamilkł i nagle odezwał się:

– A gdybym miał do spełnienia ważniejszy obowiązek aniżeli zyskanie pięćdziesięciu tysięcy?…

– Polityczny? – spytał cicho Rzecki z trwogą w oczach, ale i z uśmiechem na ustach.

Wokulski podał mu list.

– Czytaj – rzekł. – Przekonasz się, że są rzeczy lepsze od polityki.

Pan Ignacy z niejakim wahaniem wziął list do ręki, lecz na powtórny rozkaz Wokulskiego przeczytał:

„Wieniec jest prześliczny i już z góry w imieniu Rossiego dziękuję panu za ten podarunek. Nieporównane jest to dyskretne rozmieszczenie szmaragdów między złotymi listkami. Musi Pan koniecznie przyjechać do nas jutro na obiad, ażebyśmy się naradzili nad pożegnaniem Rossiego, a także nad naszą podróżą do Paryża. Wczoraj papo powiedział mi, że jedziemy najdalej za tydzień. Naturalnie jedziemy razem, gdyż bez miłego Pańskiego towarzystwa podróż straciłaby dla mnie połowę wartości. A więc do widzenia.

Izabela Łęcka”

– Nie rozumiem – rzekł pan Ignacy, obojętnie rzucając list na stół. – Dla przyjemności podróżowania z panną Łęcką, a choćby radzenia nad prezentami dla… dla jej ulubieńców nie rzuca się w błoto pięćdziesięciu tysięcy… jeżeli nie więcej…

Wokulski powstał z kanapy i oparłszy się obu rękoma na stole, zapytał:

– A gdyby mi się podobało rzucić dla niej cały majątek w błoto, to co?…

Żyły nabrzmiały mu na czole, gors koszuli gorączkowo falował na piersiach. W oczach zapalały mu się i gasły te same iskry, jakie już widział Rzecki w chwili pojedynku z baronem.

– To co?… – powtórzył Wokulski.

– To nic – odpowiedział spokojnie Rzecki. – Przyznałbym tylko, że omyliłem się, nie wiem już który raz w życiu…

– Na czym?

– Dziś na tobie. Myślałem, że człowiek, który naraża się na śmierć i… na plotki dla zdobycia majątku, ma jakieś ogólniejsze cele…

– A dajcież mi raz spokój z tym waszym ogółem!… – wykrzyknął Wokulski uderzając pięścią w stół. – Co ja robiłem dla niego, o tym wiem, ale… cóż on zrobił dla mnie!… Więc nigdy nie skończą się wymagania ofiar, które mi nie dały żadnych praw?… – Chcę nareszcie raz coś zrobić dla samego siebie… Uszami wylewają mi się frazesy, których nikt nie wypełnia… Własne szczęście – to dziś mój obowiązek… inaczej… w łeb bym sobie palnął, gdybym już nic nie widział dla siebie, oprócz jakichś fantastycznych ciężarów. Tysiące próżnują, a jeden względem nich ma obowiązki!… Czy słyszano coś potworniejszego?…

– A owacje dla Rossiego to nie ciężar? – spytał pan Ignacy.

– Nie robię ich dla Rossiego…

– Tylko dla dogodzenia kobiecie… wiem… Ze wszystkich kas oszczędności ta jest najmniej pewną – odparł Rzecki.

– Jesteś nieostrożny!… – syknął Wokulski.

– Powiedz – byłem… Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś miłość. Znam i ja ją, bah!… Przez kilka lat kochałem się jak półgłówek, a tymczasem moja Heloiza531 romansowała z innymi. Boże mój!… ile mnie kosztowała każda wymiana spojrzeń, które chwytałem w przelocie… W końcu w moich oczach wymieniano nawet uściski… Wierz mi, Stachu, ja nie jestem tak naiwny, jak myślą. Wiele w życiu widziałem i doszedłem do wniosku, że my wkładamy zbyt dużo serca w zabawę nazywaną miłością!

– Mówisz tak, bo jej nie znasz – wtrącił pochmurnie Wokulski.

– Każda jest wyjątkową, dopóki nam karku nie nadkręci. Prawda, że nie znam tej, ale znam inne. Ażeby nad kobietami odnosić wielkie zwycięstwa, trzeba być w miarę impertynentem i w miarę bezczelnym: dwie zalety, których ty nie posiadasz. I dlatego ostrzegam cię: niedużo ryzykuj, bo zostaniesz zdystansowany, jeżeli już nie zostałeś. Nigdym do ciebie o tych rzeczach nie mówił, prawda? nawet nie wyglądam na podobną filozofię… Ale czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo, więc powtarzam: strzeż się! i w podłej zabawie nie angażuj serca, bo ci je w asystencji lada chłystka oplują. A w tym wypadku, mówię ci, człowiek doznaje tak przykrych wrażeń, że… Bodajbyś ich lepiej nie… doczekał!…

Wokulski siedząc na kanapie zaciskał pięści, ale milczał. W tej chwili zapukano do drzwi i ukazał się Lisiecki.

– Pan Łęcki chce się z panem widzieć. Może tu wejść? – zapytał subiekt.

– Niech pan poprosi… – odparł Wokulski, spiesznie wciągając kamizelkę i surdut.

Rzecki wstał z krzesła, smutno pokiwał głową i opuścił swoje mieszkanie.

„Myślałem, że jest źle – mruknął będąc już w sieni. – Alem nie myślał, że jest aż tak źle…”

Ledwie Wokulski zdążył jako tako ogarnąć się, wszedł pan Łęcki, a za nim woźny sklepowy. Pan Tomasz miał oczy krwią nabiegłe i sine plamy na policzkach. Rzucił się na fotel i oparłszy głowę na tylnej krawędzi, ciężko dyszał. Woźny stał w progu z zakłopotaną miną i przebierając palcami po metalowych guzikach swojej liberii czekał na rozkazy.

– Wybacz, panie Stanisławie, ale… proszę cię wody z cytryną… – wyszeptał pan Tomasz.

– Sodowej wody, cytryny i cukru… Biegnij! – rzekł Wokulski do woźnego.

Woźny wyszedł zawadzając wielkimi guzami532 o drzwi pokoju.

– To nic – mówił pan Tomasz z uśmiechem. – Krótka szyja, upał i irytacja… Chwilę odpocznę…

Zatrwożony Wokulski zdjął mu krawat i rozpiął koszulę. Potem zlał ręcznik wodą kolońską, którą znalazł na biurku Rzeckiego, i z synowską troskliwością wytarł choremu kark, twarz i głowę.

Pan Tomasz uścisnął mu rękę.

– Już mi lepiej… Bóg zapłać… – a potem dodał półgłosem: – Podobasz mi się w tej roli siostry miłosierdzia. Bela nie potrafiłaby zrobić delikatniej… No, ona stworzona do tego, ażeby jej usługiwano…

Woźny przyniósł syfon i cytryny. Wokulski przyrządził limoniadę i napoił pana Tomasza, któremu stopniowo poczęły znikać sine plamy z policzków.

– Idź do mego mieszkania – rzekł Wokulski do woźnego – i każ zaprząc konie. Niech zajedzie przed sklep.

– Kochany… kochany jesteś… – mówił pan Tomasz, mocno ściskając go za rękę i z wdzięcznością spoglądając na niego zaczerwienionymi oczyma. – Nie przywykłem do podobnej troskliwości, ponieważ Belcia nie zna się na tych rzeczach.

Nieumiejętność panny Izabeli w opiekowaniu się chorymi w przykry sposób uderzyła Wokulskiego. Ale tylko na chwilę.

Powoli pan Tomasz zupełnie odzyskał siły. Obfity pot wystąpił mu na czoło, głos wzmocnił się i tylko sieć czerwonych żyłek na oczach świadczyła jeszcze o minionym ataku. Przeszedł się nawet po pokoju, przeciągnął się i zaczął:

– A… nie masz pojęcia, panie Stanisławie, jak się dziś zirytowałem. Czy dasz wiarę? dom mój sprzedano za dziewięćdziesiąt tysięcy!…

Wokulski drgnął.

– Byłem pewny – mówił pan Łęcki – że wezmę choć ze sto dziesięć tysięcy… Już na sali słyszałem dokoła siebie głosy, że kamienica warta sto dwadzieścia… Ale cóż – zapragnął kupić ją Żyd, podły lichwiarz, ten Szlangbaum… Porozumiał się z konkurentami, a kto wie, czy i nie z moim adwokatem, i – straciłem dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy…

Teraz Wokulski wyglądał na apoplektyka, ale milczał.

– A tak rachowałem – prawił pan Łęcki – że od pięćdziesięciu tysięcy dasz mi z dziesięć tysięcy rocznie. Na utrzymanie domu wychodzi mi sześć do ośmiu tysięcy, więc za resztę moglibyśmy z Belą co roku wyjeżdżać za granicę. Obiecałem nawet dziecku, że za tydzień pojedziemy do Paryża… Akurat!… Sześć tysięcy rubli ledwie wystarczą na nędzne istnienie, a o podróżach ani myśleć… Nikczemny Żyd… Nikczemne społeczeństwo, które tak ulega lichwiarzom, że nie śmie z nimi walczyć nawet przy licytacji… A co mnie najwięcej boli, powiem ci, to okoliczność, że za tym nędznym Szlangbaumem może ukrywa się jaki chrześcijanin, nawet arystokrata…

Głos znowu zaczął mu się stłumiać i znowu na twarz wystąpiło sinawe zabarwienie. Usiadł i napił się wody.

– Podli!… podli!… – szeptał.

– Niech się pan uspokoi – rzekł Wokulski. – Ile mi pan da gotówką?

– Prosiłem adwokata naszego księcia (bo mój adwokat to łajdak), ażeby odebrał należną mi sumę i tobie doręczył ją, panie Stanisławie… Razem trzydzieści tysięcy. A że obiecujesz mi od nich dwadzieścia procent, więc mam sześć tysięcy rubli rocznie na całe utrzymanie. Nędza… ruina!…

– Sumę pańską – odpowiedział Wokulski – mogę umieścić w lepszym interesie. Będzie pan miał dziesięć tysięcy rocznie…

– Co mówisz?…

– Tak. Trafia mi się wyjątkowa okazja…

Pan Tomasz zerwał się z fotelu.

– Zbawco… dobrodzieju!… – mówił wzruszonym głosem. – Jesteś najszlachetniejszym z ludzi… Ale – dodał cofając się i rozkładając ręce – czy tylko ty nie stracisz?…

– Ja?… Przecież jestem kupcem.

– Kupiec!… Także mi mów!… – zawołał pan Tomasz. – Dzięki tobie przekonałem się, że wyraz kupiec jest dziś synonimem wielkoduszności, delikatności, bohaterstwa… Zacny!…

I rzucił mu się na szyję, omal nie płacząc.

Wokulski po raz trzeci usadowił go na fotelu, a w tej chwili zapukano do drzwi.

– Proszę.

Wszedł Henryk Szlangbaum, blady, z błyskawicami w oczach. Stanął przed panem Tomaszem i kłaniając mu się rzekł:

– Panie – ja jestem Szlangbaum, właśnie syn tego „podłego” lichwiarza, na którego pan tyle wymyślał w sklepie przy moich kolegach i gościach…

– Panie… nie wiedziałem… wszelką satysfakcję jestem gotów… a najpierwej – przepraszam… Byłem bardzo zirytowany… – mówił wzruszony pan Tomasz.

Szlangbaum uspokoił się.

– Proszę pana – odparł – zamiast dawać mi satysfakcję, niech pan posłucha, co powiem. Dlaczego mój ojciec kupił pański dom? o to na dziś mniejsza. Że zaś pana nie oszukał – dam stanowczy dowód. Ojciec natychmiast odstąpi panu ten dom za dziewięćdziesiąt tysięcy… Więcej powiem – wybuchnął – nabywca odda go panu za siedemdziesiąt…

– Henryku!… – wtrącił Wokulski.

– Już skończyłem. Żegnam pana – odpowiedział Szlangbaum i nisko ukłoniwszy się panu Tomaszowi wyszedł z pokoju.

– Co za przykra farsa! – odezwał się po chwili pan Tomasz. – Istotnie, wypowiedziałem w sklepie parę gorzkich wyrazów o starym Szlangbaumie, ale pod słowem, nie wiedziałem, że jego syn tu jest… Zwróci mi dom za siedemdziesiąt tysięcy, za który dał dziewięćdziesiąt… Paradny!… Cóż ty na to, panie Stanisławie?…

– Może dom naprawdę wart tylko dziewięćdziesiąt… – nieśmiało odpowiedział Wokulski.

Pan Tomasz zaczął zapinać na sobie odzież i krawat.

– Dziękuję ci, panie Stanisławie – mówił – i za pomoc, i za zajęcie się moimi interesami… Co za farsa z tym Szlangbaumem!… Ale… ale… Belcia prosi cię jutro na obiad… Pieniądze odbierz od adwokata naszego księcia, a co do procentu, który będziesz łaskaw…

– Wypłacę go natychmiast z góry za pół roku.

– Bardzo ci wdzięczny jestem – ciągnął pan Tomasz całując go w oba policzki. – No, do widzenia zatem, do jutra… A nie zapomnij o obiedzie…

Wokulski wyprowadził go przez podwórze do bramy, gdzie już czekał powóz.

– Straszny upał! – mówił pan Tomasz, z trudnością przy pomocy Wokulskiego siadając do powozu. – Cóż znowu za farsa z tymi Żydami?… Dał dziewięćdziesiąt tysięcy, a gotów odstąpić za siedemdziesiąt… Pocieszne… słowo honoru!…

Konie ruszyły w stronę Alei Ujazdowskiej.

W drodze do domu pan Tomasz był odurzony. Nie czuł upału, tylko ogólne osłabienie i szum w uszach. Chwilami zdawało mu się, że każdym okiem widzi inaczej albo że obydwoma widzi gorzej. Oparł się w rogu powozu chwiejąc się za każdym silniejszym ruchem jak pijany.

Myśli i uczucia plątały mu się w dziwny sposób. Czasem wyobrażał sobie, że jest otoczony siecią intryg, z której wydobyć go może tylko Wokulski. To znowu, że jest ciężko chory i że tylko Wokulski pielęgnować by go potrafił. To znowu, że umrze zostawiając zubożałą i od wszystkich opuszczoną córkę, którą zaopiekować by się mógł tylko Wokulski. A nareszcie pomyślał, że dobrze jest mieć własny powóz, tak lekko niosący jak ten, którym jedzie – i – że gdyby poprosił Wokulskiego, on zrobiłby mu z niego prezent.

„Straszny upał!” – mruknął pan Tomasz.

Konie stanęły przed domem, pan Tomasz wysiadł i nawet nie kiwnąwszy głową stangretowi poszedł na górę. Ledwie wlókł ociężałe nogi, a gdy znalazł się w swym gabinecie, padł na fotel w kapeluszu i tak siedział parę minut ku najwyższemu zdumieniu służącego, który uznał za stosowne poprosić panienkę.

– Musiał dobrze pójść interes – rzekł do panny Izabeli – bo jaśnie pan coś… jakby trochę tego…

Panna Izabela, która mimo pozornego chłodu z największą niecierpliwością oczekiwała na powrót ojca i rezultat licytacji domu, poszła do gabinetu o tyle szybko, o ile można to było pogodzić z zasadami przyzwoitości. Zawsze bowiem pamiętała, że pannie z jej nazwiskiem nie wolno zdradzać żywszych uczuć, nawet wobec bankructwa. Pomimo przecież jej panowania nad sobą Mikołaj poznał (z silnych wypieków na twarzy), że jest wzruszona, i jeszcze raz dodał półgłosem:

– O! dobrze musiał pójść interes, bo jaśnie pan… tego…

Panna Izabela zmarszczyła piękne czoło i zatrzasnęła za sobą drzwi gabinetu. Jej ojciec wciąż siedział w kapeluszu na głowie.

– Cóż, ojcze? – spytała z odcieniem niesmaku, patrząc w jego czerwone oczy.

– Nieszczęście… ruina!… – odparł pan Tomasz z trudnością zdejmując kapelusz. – Straciłem trzydzieści tysięcy rubli…

Panna Izabela pobladła i usiadła na skórzanym szezlongu.

– Podły Żyd, lichwiarz, odstraszył konkurentów, przekupił adwokata i…

– Więc już nic nie mamy?… – szepnęła.

– Jak to nic?… Mamy trzydzieści tysięcy rubli, a od nich dziesięć tysięcy rubli procentu… Zacny ten Wokulski!… Nie miałem pojęcia o podobnej szlachetności… A gdybyś wiedziała, jak on mnie dziś pielęgnował…

– Dlaczego pielęgnował?…

– Miałem mały atak z gorąca i irytacji…

– Jaki atak?…

– Krew uderzyła mi do głowy… ale to już przeszło… Podły Żyd… no, ale Wokulski – powiadam ci, że to coś nadludzkiego…

Zaczął płakać.

– Papo, co tobie?… Ja poszlę po doktora… – zawołała panna Izabela klękając przed fotelem.

– Nic, nic… uspokój się… Pomyślałem tylko, że gdybym umarł, Wokulski jest jedynym człowiekiem, któremu mogłabyś zaufać…

– Nie rozumiem…

– Chciałaś powiedzieć: nie poznajesz mnie, prawda?… Dziwi cię to, że twój los mógłbym powierzyć kupcowi?… Ale widzisz… kiedy w nieszczęściu jedni sprzysięgli się przeciw nam, inni opuścili nas, on pospieszył z pomocą, a może mi nawet życie uratował… My, apoplektycy, niekiedy bardzo blisko ocieramy się o śmierć… Więc gdy mnie cucił, pomyślałem, kto by się tobą uczciwie zaopiekował? Bo nie Joasia ani Hortensja, ani nikt… Tylko majętne sieroty znajdują opiekunów…

Panna Izabela spostrzegłszy, że ojciec stopniowo odzyskuje siły i władzę nad sobą, powstała z klęczek i usiadła na szezlongu.

– Zatem, ojcze, jakąż rolę przeznaczasz temu panu? – spytała chłodno.

– Rolę?… – powtórzył przypatrując się jej uważnie. – Rolę… doradcy… przyjaciela domu… opiekuna… Opiekuna tego mająteczku, jaki by ci pozostał…

– O, pod tym względem ja go już dawniej oceniłam. Jest to człowiek energiczny i przywiązany do nas… Zresztą mniejsza z tym – dodała po chwili. – Jakże papo skończył z kamienicą?

– Mówię ci jak. Łotr Żyd dał dziewięćdziesiąt tysięcy, więc nam zostało trzydzieści. A że poczciwy Wokulski będzie mi płacił od tej sumy dziesięć tysięcy… Trzydzieści trzy procent, wyobraź sobie.

– Jak to trzydzieści trzy? – przerwała panna Izabela. – Dziesięć tysięcy to dziesięć procent…

– Ale gdzież znowu! Dziesięć od trzydziestu to znaczy trzydzieści trzy procent. Wszakże procent znaczy: pro centum – „za sto”, rozumiesz?

– Nie rozumiem – odpowiedziała panna Izabela potrząsając głową. – Rozumiem, że dziesięć to znaczy dziesięć; ale jeżeli w języku kupieckim dziesięć nazywa się trzydzieści trzy, to niech i tak będzie.

– Widzisz, że nie rozumiesz. Zaraz wyjaśniłbym ci to, ale – takim znużony, że się trochę prześpię…

– Może posłać po doktora? – spytała panna Izabela podnosząc się z siedzenia.

– Boże uchowaj!… – zawołał pan Tomasz i zatrząsł rękoma. – Niechbym się tylko wdał w doktorów, a z pewnością bym nie żył…

Panna Izabela nie nalegała dłużej; ucałowała ojca w rękę i w czoło i poszła do swego buduaru, głęboko zadumana.

Niepokój trapiący ją od kilku dni: jak się skończy licytacja? opuścił ją tak, że śladu nie zostało po nim. Więc mają jeszcze dziesięć tysięcy rubli rocznie i trzydzieści tysięcy rubli gotówką?… Zatem pojadą na wystawę paryską, potem może do Szwajcarii, a na zimę znowu do Paryża. Nie!… Na zimę wrócą do Warszawy, ażeby znowu otworzyć dom. I jeżeli znajdzie się jaki majętny człowiek, niestary i niebrzydki (jak na przykład baron albo marszałek… br!…), wreszcie nie parweniusz i niegłupi… (No, głupi może sobie być; w ich towarzystwie mądrym jest tylko Ochocki, a i to dziwak!) Jeżeli znajdzie się taki epuzer533 – panna Izabela zdecyduje się ostatecznie…

„Wyborny jest papa z tym Wokulskim!” – myślała panna Izabela chodząc tam i na powrót po swoim gabinecie.

„Wokulski moim opiekunem!… Wokulski może być bardzo dobrym doradcą, plenipotentem, zresztą opiekunem majątku… Ale tytuł opiekuna może nosić tylko książę, zresztą nasz kuzyn i dawny przyjaciel rodziny!…”

Wciąż chodziła po pokoju tam i na powrót ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i nagle przyszło jej na myśl: skąd ojciec tak dziś rozczulił się nad Wokulskim?… Jaką czarodziejską siłą ten człowiek pozyskawszy całe jej otoczenie obecnie zdobył już ostatnią pozycję, ojca!… Ojciec, pan Tomasz Łęcki, płakał… On, z którego oczu od śmierci matki nie stoczyła się ani jedna łza…

„Muszę jednak przyznać, że jest to bardzo dobry człowiek – rzekła w sobie. – Rossi nie byłby tak zadowolony z Warszawy, gdyby nie troskliwość Wokulskiego. No, ależ moim opiekunem, nawet w razie nieszczęścia, nie będzie… Co do majątku, owszem, niech nim rządzi; ale opiekunem!… Ojciec musi być ogromnie osłabiony, jeżeli wpadł na podobną kombinację…”

Około szóstej wieczorem panna Izabela będąc w salonie usłyszała dzwonek w przedpokoju, a potem niecierpliwy głos Mikołaja:

– Mówiłem: jutro przyjść, bo dziś pan chory.

– Co ja zrobię, kiedy pan jak ma pieniądze, to jest chory, a jak jest zdrów, to nie ma pieniędzy?… – odpowiedział inny głos, nieco zacinający z żydowska.

W tej chwili rozległ się w przedpokoju szelest kobiecej sukni i wbiegła panna Florentyna mówiąc:

– Cicho!… na Boga, cicho!… Niech pan Szpigelman przyjdzie jutro… Przecież pan Szpigelman wie, że są pieniądze…

– Właśnie ja dlatego dzisiaj przychodzę już trzeci raz. A jutro przyjdą inni i ja znów będę czekał…

Krew uderzyła do głowy pannie Izabeli, która nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, nagle weszła do przedpokoju.

– Co to jest?… – zapytała panny Florentyny.

Mikołaj wzruszył ramionami i na palcach wyszedł do kuchni.

– To ja jestem, panno hrabianko… Dawid Szpigelman – odpowiedział niewielki człowiek z czarnym zarostem i w czarnych okularach. – Ja do pana hrabiego przyszedłem na mały interes…

– Kochana Belu… – odezwała się panna Florentyna chcąc wyprowadzić kuzynkę.

Ale panna Izabela wyrwała się jej z rąk i zobaczywszy, że gabinet ojca jest wolny, kazała tam wejść Szpigelmanowi.

– Zastanów się, Belu, co robisz?… – upominała ją panna Florentyna.

– Chcę raz dowiedzieć się prawdy – rzekła panna Izabela. Zamknęła drzwi gabinetu, siadła na fotelu i patrząc w okulary Szpigelmanowi zapytała:

– Jaki interes ma pan do mego ojca?

– Przepraszam pannę hrabiankę – odpowiedział przybysz kłaniając się – to jest bardzo mały interes. Ja tylko chcę odebrać moje pieniądze…

– Ile?

– Zbierze się może z osiemset rubli…

– Dostanie pan jutro.

– Przepraszam pannę hrabiankę, ale ja już od pół roku co tydzień dostaję same tylko jutro, a nie widzę ani procentu, ani kapitału.

Panna Izabela poczuła brak oddechu i ściskanie serca. Wnet jednakże zapanowała nad sobą.

– Pan wiesz, że ojciec mój odbiera trzydzieści tysięcy rubli… Prócz tego (mówiła, sama nie wiedząc dlaczego!) będziemy mieli dziesięć tysięcy rocznie… Pańska sumka przepaść nie może, chyba pan rozumie…

– Skąd dziesięć?… – spytał Żyd i zuchwale podniósł głowę.

– Jak to skąd? – odparła oburzona. – Procent od naszego majątku…

– Od trzydziestu tysięcy?… – wtrącił Żyd z uśmiechem, myśląc, że go chcą wyprowadzić w pole.

– Tak.

– Przepraszam pannę hrabiankę – ironicznie odparł Szpigelman – ja dawno robię pieniędzmi, ale takiego procentu nigdy nie widziałem. Od trzydziestu tysięcy pan hrabia może mieć trzy tysiące, i jeszcze na bardzo niepewnej hipotece. Ale co mnie do tego… Mój interes jest, żebym ja odebrał moje pieniądze. Bo jak jutro przyjdą inni, to oni znowu będą lepsi od Dawida Szpigelmana, a jak pan hrabia resztę odda na procent, to ja będę musiał czekać rok…

Panna Izabela zerwała się z fotelu.

– Więc ja pana zapewniam, że jutro dostaniesz pieniądze! – zawołała patrząc na niego z pogardą.

– Słowo? – spytał Żyd delektując się w duszy jej pięknością.

– Słowo daję, że jutro będziecie wszyscy spłaceni… Wszyscy, i to co do grosza!…

Żyd ukłonił się do ziemi i cofając się tyłem, opuścił gabinet.

– Zobaczę, jak panna hrabianka dotrzyma słowa… – rzekł na odchodnym.

Stary Mikołaj znowu był w przedpokoju i z taką gracją otworzył drzwi Szpigelmanowi, że ten już z sieni zawołał:

– Co się pan tak rozbijasz, panie kamerdyner?…

Blada z gniewu panna Izabela biegła do sypialni ojca. Zastąpiła jej drogę panna Florentyna.

– Dajże spokój, Belciu – mówiła składając ręce – ojciec taki chory…

– Zapewniłam tego człowieka, że wszystkie długi będą spłacone, i muszą być spłacone… Choćbyśmy mieli nie jechać do Paryża…

Właśnie pan Tomasz w pantoflach i bez surduta z wolna przechadzał się po sypialni, kiedy weszła córka. Spostrzegła, że ojciec wygląda bardzo mizernie, że ma obwisłe ramiona, obwisłe siwe wąsy, obwisłe powieki i jest pochylony jak starzec; ale uwagi te powstrzymały ją tylko od wybuchu, nie zaś od załatwienia interesu.

– Przepraszam cię, Belu, że mnie widzisz w takim negliżu… Cóż się stało?…

– Nic, ojcze – odparła hamując się. – Był tu jakiś Żyd…

– Ach, pewnie ten Szpigelman… Dokuczliwa bestia jak komary w lesie!… – zawołał pan Tomasz chwytając się za głowę. – Niech jutro przyjdzie…

– Właśnie przyjdzie, on i… inni…

– Dobrze… bardzo dobrze… Dawno już myślałem załatwić ich… No, chwała Bogu, że ochłodziło się chociaż trochę…

Panna Izabela była zdumiona spokojem ojca i jego złym wyglądem. Zdawało się, że od południa przybyło mu kilka lat wieku. Usiadła na krześle i oglądając się po sypialni spytała jakby od niechcenia:

– Dużo im papo winien?

– Niewiele… drobiazg… parę tysięcy rubli…

– To są te pieniądze, o których mówiła ciotka, że je ktoś w marcu wykupił?…

Pan Łęcki stanął na środku pokoju i strzeliwszy palcami zawołał:

– A bodajże cię!… O tamtych na śmierć zapomniałem…

– Zatem mamy więcej długów niż parę tysięcy?…

– Tak… tak… Trochę więcej… Myślę, że pięć do sześciu tysięcy… Poproszę poczciwego Wokulskiego, to mi to załatwi…

Panna Izabela mimo woli wstrząsnęła się.

– Szpigelman mówił – rzekła po chwili – że od naszej sumy nie można mieć dziesięciu tysięcy rubli procentu. Najwyżej trzy tysiące, i to na niepewnej hipotece…

– Ma rację – na hipotece, ale przecież handel to nie hipoteka… Handel może dać trzydzieści od trzydziestu… Ale… a skąd Szpigelman wie o naszym procencie? – spytał pan Tomasz zamyśliwszy się nieco.

– Ja mu powiedziałam niechcący… – tłumaczyła się zarumieniona panna Izabela.

– Szkoda, żeś mu to powiedziała… wielka szkoda!… o takich rzeczach lepiej nie mówić…

– Czy to co złego? – szepnęła.

– Złego?… No, nic złego, mój Boże… Ale zawsze lepiej, gdy ludzie nie znają ani wysokości, ani źródła dochodów… Baron, wreszcie sam marszałek nie mieliby reputacji milionerów i filantropów, gdyby znano wszystkie ich sekreta…

– Dlaczegóż to, ojcze?…

– Dziecko jeszcze jesteś – mówił nieco zakłopotany pan Tomasz – jesteś idealistka, więc… mogłoby cię to zrazić do nich… Ale masz przecie rozum. Baron, widzisz, utrzymuje jakąś spółkę z lichwiarzami, a fortuna marszałka urosła głównie ze szczęśliwych pogorzeli, no… i trochę z handlu bydłem w czasie wojny sewastopolskiej…

– Więc tacy są moi konkurenci?… – szepnęła panna Izabela.

– To nic nie znaczy, Belu!… Mają pieniądze i duży kredyt, a to główna rzecz – uspakajał ją pan Tomasz.

Panna Izabela potrząsnęła głową, jakby chcąc odpędzić przykre myśli.

– Więc my, papo, już nie pojedziemy do Paryża…

– Dlaczego, moje dziecko, dlaczego?…

– Jeżeli papo zapłaci pięć albo sześć tysięcy tym Żydom…

– O to się nie lękaj. Poproszę Wokulskiego, ażeby wystarał mi się o taką sumę na sześć albo na siedem procent, i będziemy płacili na jej rzecz jakieś czterysta rubli rocznie. No, a mamy przecie dziesięć tysięcy.

Panna Izabela zwiesiła głowę i cicho przebierając palcami, po stole, dumała.

– Czy ty, ojcze – rzekła po namyśle – nie obawiasz się Wokulskiego?…

– Ja?… – krzyknął pan Tomasz i pięściami uderzył się w piersi. – Ja obawiam się Joasi, Hortensji, nawet naszego księcia i zresztą ich wszystkich razem, ale nie Wokulskiego. Gdybyś widziała, jak on dziś obcierał mnie wodą kolońską… A z jaką trwogą patrzył na mnie!… To najszlachetniejszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu… On nie dba o pieniądze, interesów na mnie robić nie może, ale dba o moją przyjaźń… Bóg mi go zesłał, i jeszcze w chwili, w której… w której zaczynam czuć starość, a może… śmierć…

530.jak zrozpaczony Germont przed Violettą… – bohaterzy opery Verdiego (1813–1901) Violetta (1853), znanej dziś pod nazwą Traviata. Była to częsta pozycja w ówczesnym repertuarze operowym. [przypis redakcyjny]
531.Heloiza – nieszczęśliwa kochanka francuskiego uczonego średniowiecznego Abelarda. Imię spopularyzowane przez sentymentalną powieść J.J. Rousseau Julia, czyli nowa Heloiza (1761). [przypis redakcyjny]
532.guzami – guz w dawnym użyciu może to być ozdobny guzik ze złota lub srebra. [przypis edytorski]
533.epuzer – (z fr.) dawniej epuzerem nazywano kandydata do małżeństwa. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
540 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu