Kitabı oku: «Dawid Copperfield», sayfa 16

Yazı tipi:

– Zawsze z przyjemnością służyć będę pani.

– Więc mogę?

– Najpewniej.

– Zatem umowa zawarta! – zawołała triumfująco stara i uderzywszy jeszcze parę razy wachlarzem po ramieniu doktora, którego przedtem uściskała, wróciła na swe miejsce.

Weszło kilka osób: nauczyciele nasi i Adams; rozmowa stała się ogólna i naturalnie obracała się wokół osoby pana Jacka Maldona i jego bliskiej podróży, krainy, do której się udawał, planów i nadziei na przyszłość. Odjechać miał tejże samej nocy, po wieczerzy, pocztą do Gravesend, gdzie stał mający go zabrać okręt. W Indiach zamierzał spędzić kilka lat, chyba że zdrowie, lub coś podobnego, przyśpieszyć mogło powrót. Wszyscy stwierdzili jednogłośnie, że Indie są raczej niedocenioną krainą, której zarzucić można chyba zbytecznych kilka tygrysów i grzechotników, a i nieco wysoką temperaturę w południowych godzinach dnia. Co do mnie, pan Jack Maldon wydawał mi się współczesnym Sindbadem189. Wyobrażałem go już sobie żyjącego w przyjaźni ze wszystkimi radżami190 Wschodu, siedzącego pod baldachimem ze złoconą, a może i szczerozłotą fajką długości całej mili.

Pani Strong posiadała ładny głos. Wiedziałem o tym, gdyż niejednokrotnie słyszałem ją śpiewającą, lecz czy to dlatego, że nie lubiła śpiewać w towarzystwie, czy że nie była przy głosie, wieczoru tego śpiewanie nie szło jej. Próbowała sama, zaczęła dobrze, lecz wkrótce głos się urwał, pochyliła się blada i drżąca nad klawiszami. Doktor zauważył, że musi być nieco słaba, i zaproponował ogólną grę w karty, o których miał tyle wyobrażenia, co o grze na piszczałce. Porwała go sobie za partnera Herod-baba i tak dobrze uczyła, że wygrała wszystkie drobne pieniądze, jakie posiadał przy sobie. Graliśmy wesoło. Pomyłki doktora bawiły nas nieskończenie. Popełniał je ustawicznie pod baczną strażą motyli drżących na bukietach sztucznych kwiatów zdobiących czepek pani Markleham. Pani Strong wymówiła się od gry, jak również jej kuzyn, pod pretekstem, że miał jeszcze rzeczy do ułożenia. Załatwił się z tym prędko i wróciwszy usiadł obok niej na kanapie, rozmawiając z cicha. Wstawała czasem z miejsca i, zaglądając w karty męża, udzielała mu rad i wskazówek. Blada była bardzo i zdawało mi się, że palce, którymi dotykała kart, drżały, lecz doktor nie widział tego, uszczęśliwiony, gdy się do niego zbliżała.

Wieczerza mniej już była wesoła. Nastrój warzył pewien chłód zwykły przy pożegnaniach. Jack Maldon usiłował wprawdzie być rozmowny i swobodny, lecz mu to jakoś nie szło. Wszystko do reszty psuła Herod-baba, przypominająca ciągle jakieś epizody z najwcześniejszej młodości odjeżdżającego tak daleko kuzynka. Sam tylko doktor, w najlepszym humorze, zdawał się nie dostrzegać wcale ciążącego na obecnych przymusu.

– Annie, duszko – ozwał się, spoglądając na zegarek – pora odjeżdżać twemu kuzynowi, nie zatrzymujmy go, bo może się spóźnić. Daleka czeka pana droga, panie Maldon, obca, nieznana kraina. Niejeden jednak wrócił stamtąd szczęśliwy i bardziej zasłużony, niż odjeżdżał. Wiatry, które tam uniosą wkrótce pana, unosiły tysiące dziesiątki tysięcy innych. Wracali tysiącami, dziesiątkami tysięcy, syci sławy i fortuny.

– Smutno jednak – zauważyła pani Markleham. – Bardzo smutno widzieć odjeżdżającego na drugi koniec świata, porzucającego wszystko i niewiedzącego, co go tam czeka, młodzieńca. Młodość – dodała, spoglądając znacząco na doktora – potrzebuje podparcia i kierownictwa i zasługuje na takowe, skoro się zdobywa na tak wielką ofiarę.

– Czas spłynie panu szybko, panie Maldon – ciągnął doktor – mija on szybko nam wszystkim i nie wszyscy tu obecni doczekamy zapewne pańskiego powrotu. Miejmy jednak nadzieję. Co do mnie, ta mi już tylko pozostaje. Nie będę nużył pana dobrymi radami. Jedno powiem, masz przykład w kuzynce swej Annie, naśladuj, o ile możesz, jej cnoty.

Pani Markleham wachlowała się i kiwała głową.

– Żegnam pana – kończył doktor, powstając i podnosząc kielich, a wszyscyśmy poszli191 za jego przykładem. – Żegnam! Bądź nam zdrów, szczęśliwy i wracaj zadowolony.

Wychyliliśmy kieliszki, uściskaliśmy dłonie odjeżdżającemu. Żegnał się potem z damami i wybiegł na ganek, gdzie go spotkały okrzyki zebranych umyślnie w tym celu uczniów doktora Stronga. Biegnąc wraz z nimi, przeprowadziłem go do samej bryczki i zachowałem w pośpiechu i gwarze chwili wrażenie, że był wzruszony, bardzo drżący i miął w dłoni coś, co miało wiśniową barwę.

Zawoławszy raz jeszcze „hurra!” na cześć doktora, a drugi, równie głośno, na cześć doktorowej, towarzysze moi odeszli, ja zaś wróciłem do salonu. Wszyscy, gromadząc się wokół gospodarza domu, rozprawiali o podróżnym i podróży. Po chwili dopiero pani Markleham zawołała:

– Gdzież jest Annie?

Nie było jej pomiędzy nami. Nie odpowiadała na wołanie. Wszyscyśmy wybiegli192 do sieni. Tu zastaliśmy ją leżącą bez życia na ziemi. Powstał popłoch. Uspokoiliśmy się nieco, widząc, że to zwykłe zemdlenie, ustępujące przy użyciu zwykłych w podobnych wypadkach środków. Doktor, podtrzymując głowę żony i odgarniając jej z czoła włosy, mówił:

– Biedna Annie! Czułe ma, wierne serce i trudno jej było rozstać się z kuzynem, towarzyszem lat dziecięcych, z przyjacielem! Martwi mnie to, bardzo martwi.

Gdy otworzyła oczy, ujrzała nas wszystkich dokoła siebie, przypomniała sobie, gdzie się znajduje, i skryła twarz na ramieniu męża. Zostawiliśmy ich samych, lecz niebawem, zapewniając, że czuje się lepiej, wróciła do salonu i blada jeszcze, chwiejąc się na nogach, osunęła się na kanapę.

– Annie, kochanko – zauważyła jej matka, poprawiając ubranie – zgubiłaś kokardę, patrz. Czy kto nie znalazł wstążki wiśniowego koloru?

U stanika doktorowej brakowało istotnie węzła wiśniowej barwy. Wszyscyśmy się oglądali193 po meblach i podłodze, ja na równi z innymi.

– Czy nie pamiętasz, gdzie zgubiłaś? – nalegała matka.

Nie była blada, lecz pąsowa, gdy odrzekła, że schowała gdzieś wstążkę i nie warto więcej się tym zajmować.

Gdy po chwili popatrzyłem na nią, znów była blada, śmiertelnie blada. Utrzymywała jednak, że to nic, że to przejdzie, przechodzi, przeszło. Pożegnaliśmy niebawem gospodarzy.

Pomału wracaliśmy do domu, Agnieszka i ja podziwiając księżyc w pełni, pan Wickfield milczący z utkwionym w ziemię wzrokiem. Przy samej bramie Agnieszka spostrzegła, że zostawiła u doktora koszyczek od roboty. Uszczęśliwiony nadarzającą się sposobnością usłużenia jej, zawróciłem.

W stołowym, pustym teraz pokoju, ciemno już było i tylko promień światła wpadał przez uchylone drzwi od gabinetu doktora. Wszedłem tam prosto, by powiedzieć, po com wrócił, i zapalić świecę.

Przy kominku siedział doktor w fotelu, a u nóg jego na stołeczku siedziała młoda jego żona. Ze zwykłym sobie łagodnym uśmiechem doktor czytał głośno wyjątki ze swego słownika, ona zaś spoglądała na niego. Nie zapomnę nigdy jej twarzy. Piękne jej rysy śmiertelna pokrywała bladość, nadając im wyraz rozdzierający jakiś, marzący i przerażony zarazem. Oczy miała szeroko rozwarte. Na ramiona i białą suknię spływały pasma kasztanowatych, bujnych włosów. Chociaż pamiętam ją doskonale, w tej chwili jeszcze nie umiałbym określić wyrazu jej twarzy. Był tam i żal, i pokora, i wstyd, i duma, i tkliwość, i ufność, a pomiędzy tym owo jakieś niedające się ująć przerażenie.

Na głos mój i wejście podniosła się. Gdym odnosił świecę, doktor głaskał po ojcowsku jej włosy, mówiąc, że jest egoistą i nie ma serca, czytając jej, gdy tak bardzo potrzebuje spoczynku.

Krótkim, urywanym głosem prosiła go, aby pozwolił jej wieczoru tego pozostać dłużej przy sobie. A gdym się obejrzał, drzwi za sobą zamykając, widziałem, jak mu objęła kolana i błagający wzrok zwróciła na niego. Wyglądała na nieco spokojniejszą. Doktor czytał dalej.

Wywarło to na mnie silne wrażenie i przypomniało się potem. Kiedy? Powiem to we właściwym czasie.

Rozdział XVII. Ktoś znów się pojawia

Nie zdarzyło mi się od czasu mej ucieczki wspominać Peggotty. Naturalnie pisałem do niej, skorom tylko przybył do Dover, i następnie, gdy ciotka rozciągnęła formalną nade mną opiekę, wysłałem list obszerniejszy, pełen szczegółów. Wstąpiwszy do szkoły doktora Stronga, znów pośpieszyłem opisać jej obecne szczęśliwe me położenie i nadzieje. Nie wyobrażam sobie, aby jakie bądź użycie danych mi przez pana Dicka pieniędzy milszym mi było od zwrotu zaciągniętego u mej piastunki długu. Odesłałem jej pół gwinei w złocie pocztą i teraz dopiero opisałem całe wydarzenie z walizką.

Na udzielane przeze mnie wiadomości Peggotty odpisywała z kupieckim pośpiechem, jeśli już nie z kupiecką zwięzłością. Cały jej zasób wyrazów – niebogaty, gdy szło o przeniesienie ich na papier – spotęgował się w usiłowaniach wyrażenia współczucia, jakie wzbudziła w niej moja ucieczka i piesza podróż. Współczucie to wyrażało się niezliczonymi wykrzyknikami, początkiem nieskończonych zdań i plam wielu, miłych mi i wymownych bardzo, jako ślady przelanych nad mą niedolą łez. Czegóż więcej mógłbym pragnąć?

Domyśliłem się bez trudności, że Peggotty mimo wszystko nie mogła się jakoś pogodzić z ciotką. Krótko o niej wspominała raz, pisząc: „Jakże to trudno poznać człowieka! Pomyśleć tylko, o ile panna Betsey różną jest od tego, czym się być zdawała, jest już wielką moralną nauką”. Tak pisała. Widocznie dotąd jeszcze przerażało ją samo wspomnienie mej ciotki, dla której nieśmiało łączyła uszanowanie, przypuszczając zresztą widocznie ponowną mą ucieczkę, gdyż list jej zawierał pełno wskazówek i kończył się zapewnieniem, że jeśli zajdzie potrzeba, wyśle po mnie z Yarmouth wózek i konika.

List jej zawierał nadto wiadomość, która mnie mocno zmartwiła, mianowicie: że meble z naszego domu zostały wyprzedane, pan i panna Murdstone odjechali, a opustoszały dom miał być wynajęty lub sprzedany. Bogu wiadomo, żem stracił prawa do tego domu, zabolało mnie jednak ostateczne opuszczenie miejsc tych, ze smutkiem myślałem o chwastach wyrastających w ogrodzie, o suchych liściach kładących się mokrymi warstwy194 na drogach i ścieżkach. Wyobrażałem sobie, jak jesienne muszą tam wyć wichry, jak zimne krople deszczu biją o zamknięte okna, jak blask księżyca na kształt widm puste napełnia komnaty, strzegąc ich w głuchym nocnym osamotnieniu. Myślałem o tej mogile tam na cmentarzu pod drzewami i zdawało mi się, jakoby teraz dom cały wymarł i wszystko, co miało jaki bądź związek z mymi rodzicami, starło się, znikło bezpowrotnie.

List Peggotty nie zawierał więcej wiadomości. Pisała, że pan Barkis doskonałym jest mężem, chociaż trochę skąpawy. Lecz któż nie ma wad! Ona, Peggotty (czego wprawdzie nie dostrzegłem), pełno ich ma. Pan Barkis kłania mi się, a pokoik mój zawsze gotów jest na moje przyjęcie. Pan Peggotty zdrów jest i Ham także, tylko pani Gummidge ma się nieosobliwie, a mała Emilka nie chce wprawdzie przesłać mi uścisku, lecz w jej imieniu czyni to Peggotty.

Wszystkich powyższych wiadomości udzieliłem najsumienniej ciotce, z wyjątkiem tego, co się odnosiło do Emilki, a co, czułem instynktownie, mogłoby się jej nie podobać. Z początku, gdym znalazł się w szkole, ciotka odwiedzała mnie często, w najrozmaitszych godzinach, chcąc zapewne zajść mnie niespodzianie. Dopiero przekonawszy się, że o każdej porze bywam zajęty, słysząc zewsząd pochwały o moim zachowaniu się i postępach w naukach, zaprzestała tak częstych odwiedzin. Widywałem ją teraz dopiero co trzecią lub czwartą sobotę, gdy mnie uwalniano ze szkoły na niedzielę, którą spędzałem w Dover. Co do pana Dicka, ten przyjeżdżał co dwa tygodnie, we środę o południu, a odjeżdżał do domu dopiero nazajutrz rano.

Nigdy nie zjawiał się bez skórzanej teki, zawierającej sławny ów memoriał. Zdawało się, jakoby miał niejasne przeczucie, że czas nagli i trzeba raz wreszcie zakończyć długoletnią pracę.

Pan Dick bardzo lubił pierniki. Dla uprzyjemnienia mu wycieczek ciotka otworzyła dlań kredyt u piekarza, z zastrzeżeniem, aby nie przekraczał szylinga dziennie. Ten wydatek, jako też koszta noclegu w gospodzie, ciotka opłacała sama, co nasunęło mi myśl, że wolno mu było raczej pobrzękiwać pieniędzmi, niż je wydawać. Wkrótce też przekonałem się o trafności mych spostrzeżeń. Istotnie zdawał przed ciotką ścisłe rachunki ze swych wydatków. Nie mając zamiaru oszukiwać jej, a pragnąc zawsze zadowolić, czynił to chętnie i wesoło. W tym jak i we wszystkim uważał ją za najrozumniejszą, najgodniejszą podziwu kobietę, z czym zwierzał mi się tajemniczo, półgłosem.

– Trotwood – dodał raz, uczyniwszy przede mną to zwykłe zwierzenie – jak myślisz, kim mógł być człowiek jakiś ukrywający się w pobliżu naszego mieszkania i straszący ją?

– Straszący ciotkę? – spytałem.

Skłonił głową195.

– I ja sądziłem – rzekł – że ją nic przestraszyć nie zdoła, gdyż – tu zniżył głos do szeptu – jest to najrozumniejsza, najgodniejsza podziwu kobieta!

Mówiąc to, cofnął się dla lepszego zbadania, jakie wrażenie wywarły na mnie jego słowa.

– Pierwszy raz – ciągnął – zjawił się… zaraz, kiedy to było? W tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym?… Wszak tak, utrzymujesz, że rok tysiąc sześćset czterdziesty dziewiąty jest rokiem zgonu króla Karola?

– Tak jest, panie!

– Nie wiem doprawdy – rzekł, potrząsając głową – jak to pogodzić. Czyżbym był tak stary?

– W tym to roku zjawił się ów nieznajomy? – spytałem.

– Zapewne… sam nie wiem, jak się to stało, Trotwood! Powiedz, proszę, czy to data historyczna? Tak zapisano w historii? Tak, nie inaczej?

– Tak, panie.

– Sądzę, że historia nie myli się nigdy – rzekł z błyskiem nadziei w oku.

– O, nie! Nigdy! – potwierdziłem. Ufny i młody, wierzyłem w to święcie.

– Nie mogę sobie jakoś tego wytłumaczyć – pan Dick potrząsnął głową – jest w tym coś… Dość, że człek ów zjawił się wkrótce jakoś po przeniesieniu niektórych trosk z głowy króla Karola na moją głowę. Właśnie przechadzaliśmy się z panią Trotwood po herbacie, noc już zapadła; wtem…

– Wyszedł na was? – spytałem.

– Czy wyszedł? Nie – tu pan Dick zebrał uwagę. – Wcale nie wychodził.

– Jakże… cóż robił?

– Oto… wcale go nie było, wtem zjawił się, zaszeptał coś, a wtedy ona odwróciła się i zemdlała. Stałem i patrzyłem na niego, dopóki nie odszedł. W tym rzecz, że się odtąd gdzieś przechowuje. Gdzie? Może w ziemi, w krzakach może.

– Przechowuje się? – spytałem niedowierzająco.

– Niewątpliwie – odrzekł z powagą – przechowywał się aż do dnia wczorajszego. Znów wyszliśmy na wieczorną przechadzkę i znów zjawił się nagle. Poznałem go.

– I znów się ciotka przelękła?

– Drżała jak listek – odrzekł, dzwoniąc zębami – chwyciła się ogrodzenia, płakała. Ale co więcej – dodał, przyciągając mnie do siebie i szepcząc mi na ucho – czego zrozumieć nie mogę, to że mu, widziałem to przy księżycu, dawała pieniądze.

– Może to był żebrak.

Wstrząsnął przecząco głową, powtarzając z przekonaniem i kilkakrotnie: „nie, wcale nie żebrak”. Po czym opowiedział mi, że przez okno, przy świetle księżyca, późno już wieczorem, widział, jak ciotka wyniosła nieznajomemu i dawała pieniądze, jak tenże znów znikł bez śladu, schował się gdzieś zapewne, i jak ciotka śpiesznie i tajemniczo wróciła do domu, a dziś rano jeszcze była jakaś inna, niż zwykle bywała, co wywarło na panu Dicku silne wrażenie.

Nie wątpiłem, że owo tajemnicze zjawisko było wytworem wyobraźni staruszka i dawało się podciągnąć pod to samo, co ów nieszczęsny król Karol, z którym sobie poradzić nie mógł. Przypuszczałem też, że nieraz pan Dick próbował zapewne uchylić się spod opieki ciotki; znając zaś jej dobroć i przywiązanie do staruszka, nie dziwiłbym się, gdyby opłacała, chociażby drogo, jego spokój. To ostatnie przypuszczenie zdawało mi się tym prawdopodobniejsze, że się sam przywiązałem do pana Dicka i za każdym razem oczekując go we środę, drżałem, że może nie przyjedzie. Ale zjawiał się zawsze, siwy, uśmiechnięty, zadowolony, nie mając nic zresztą ponad to, co się wyżej rzekło, do zakomunikowania o owym tajemniczym zjawisku, które jakoby tak bardzo przerażało ciotkę.

Środy te były najszczęśliwszymi dniami jego życia, a i w moim złotymi zapisały się literami. W krótkim czasie poznali go moi koledzy i chociaż nie brał udziału w żadnej grze z wyjątkiem puszczania latawca, z żywym zajęciem przypatrywał się naszym zabawom. Nieraz widziałem, jak powstrzymywał oddech w decydującym momencie przy zabawie w psy i zająca, a gdyśmy się gonili, wchodził zwykle na pagórek, aby łatwiej obrzucić okiem arenę gonitwy, a zwycięzcy powiewać kapeluszem zdjętym z siwej głowy, na którą spadły jakoby wszystkie troski z głowy Karola Męczennika. Ileż chwil błogich spędził latem wpatrzony w naszego krykieta. A w zimie, ile razy, z nosem zsiniałym od zimna i wiatru, w zachwycie przyklaskiwał łyżwiarzom. Lubiano go ogólnie. Zdawać by się mogło, że z czasem prostota jego wzrosła jeszcze. Żaden z nas nie umiał wyrzynać równie jak on przedziwnych rzeczy z pomarańczowej skórki. Z lada czego robił łodzie, z kości wyrzynał szachy. Ze starych kart budował przedziwne wozy rzymskich triumfatorów, koła ze szpulek od bawełny, klatki ze starego drutu. Najbieglejszy zaś był w wyplataniu różnych przedmiotów ze sznurów i słomy. Byliśmy przekonani święcie, że zdolny jest wykonać wszystko, co zrobić można ręcznie.

Wkrótce się też rozeszła jego sława i po kilku środowych wizytach sam doktor Strong wypytywał mnie o niego. Opowiedziałem wszystko, com wiedział. Zaciekawiło to snadź196 doktora, gdyż zapragnął przedstawić się staruszkowi. Przy pierwszej zaraz wizycie zaznajomiłem tych panów i doktor prosił pana Dicka, aby odtąd co środa, po południu, zamiast czekać na dziedzińcu, zanim wyjdę ze szkoły, zechciał wstępować do niego. W ten sposób pan Dick poznał się z młodą (bledszą niż przedtem, smutniejszą, lecz niemniej piękną) żoną doktora i tak, oswajając się powoli z nimi i miejscem, zaczął nawet zaglądać do szkoły. Siadywał w kątku, na krześle, któreśmy potem jego imieniem nazwali197, z pochyloną głową, zasłuchany w wykład nauczyciela i lekcje wydawane198 przez uczniów, największe okazując uszanowanie dla niedostępnej dla się nauki.

Uszanowanie to rozciągał naturalnie aż na osobę doktora, czcząc w nim największego mędrca i filozofa wieku. Przez czas długi przemawiał doń tylko z odkrytą głową i nawet kiedy zawiązała się między nimi przyjaźń, to, gdy całymi godzinami przechadzali się w alei ogrodu, pozostawionej na wyłączny użytek doktora, od czasu do czasu zdejmował kapelusz dla uczczenia nauki i mądrości. Nie wiem już, jak do tego przyszło, lecz z czasem doktor zaczął czytywać panu Dickowi wyjątki ze swego słownika. Zapewne wyobrażał sobie z początku, że czyta sam dla siebie; wkrótce jednak weszło to w zwyczaj, a pan Dick słuchał z przejęciem, rozradowany, dumny, w głębi serca przekonany, że na świecie już całym nie ma piękniejszej, bardziej zajmującej od słownika książki.

Gdy przypomnę ich sobie, tak, jakem widywał199 z okien szkoły: doktora czytającego z uśmiechem lub poważnym ruchem głowy zbierającego roztrzęsione manuskrypty, mojego zaś starego przyjaciela zasłuchanego w same dźwięki głosu doktora, z myślą bujającą gdzieś nieuchwytnie, na skrzydłach tychże dźwięków, widzę jeden z najwdzięczniejszych w swym skromnym, cichym rodzaju obrazków, jakie mi się widzieć zdarzyło. Czuję, że jeśliby mogli ci dwaj przechadzać się tak obok siebie zawsze i zawsze, świat stałby się lepszy i tysiące spokój w nim zakłócających szczegółów i wydarzeń nie miałoby miejsca, dla mnie przynajmniej.

Agnieszka stała się też wkrótce przyjaciółką pana Dicka, odwiedzając zaś często dom jej ojca, poznał się on z Uriahem. Co do mnie, przyjaźń nasza stawała się coraz żywsza i chociaż oficjalnie pan Dick uchodził za mego opiekuna, niejednokrotnie zasięgał mojej rady i stosował się do niej nie tylko przez zaufanie do mego rozsądku, lecz z tego względu, żem musiał, zdaniem jego, odziedziczyć cząsteczkę mądrości mej ciotki.

Pewnego czwartku rano, odprowadzając pana Dicka na pocztę, spotkałem na ulicy Uriaha i ten przypomniał mi, żem mu obiecał przyjść kiedy na herbatę, dodając:

– Nie spodziewam się jednak, abyś pan, panie Copperfield, dotrzymał słowa! Za maluczcy jesteśmy!

Trudno by mi było określić, czym lubił lub nie lubił tego chłopca, teraz nawet w uczuciach moich w tym względzie panuje chaos pewien. Dość, że mnie ostatnie jego słowa ubodły. Przynajmniej posądzanie mnie o dumę i wzgardliwość. Upewniłem Uriaha, żem tylko czekał zaproszenia.

– Jeśli o to idzie – zawołał – jeśli to nie niskość naszej kondycji powstrzymuje pana, przyjdź, proszę, dziś wieczorem. Niech to jednak pana, panie Copperfield, w niczym, ale to w niczym nie krępuje. Wiemy, jak jesteśmy maluczcy, i dobrze znamy nasze położenie.

Odpowiedziałem, że uzyskam u pana Wickfielda pozwolenie spędzenia wieczoru w domu matki Uriaha, a żem zresztą pozwolenia był pewien, obiecałem przyjść punktualnie na szóstą po południu.

– Wielki to będzie dla mej matki zaszczyt – rzekł Uriah, gdyśmy szli do jego domu. – Czułaby się dumną, gdyby duma nie była grzechem.

– A jednak rano posądziłeś mnie o dumę – zarzuciłem.

– O, nie, panie Copperfield, wcale nie, jakżebym mógł… Nie poczytałbym wcale za dumę, jeślibyś pan nawet osądził nas za nieodpowiednie dla siebie towarzystwo. Wiem przecie, jak maluczkimi jesteśmy.

– Dalekoś postąpił200 w studiach prawnych? – spytałem, pragnąc zmienić rozmowę.

– O! Panie Copperfield – odrzekł z pokorą. – Czyż usiłowania moje zasługują na nazwę studiów? Czasem, wieczorem, dane mi jest spędzić jaką godzinkę z boskim panem Tiddem.

– Ciężka to rzecz, sądzę.

– Dla mnie ciężka, lecz wątpię, czy ciężką by się zdawała bardziej uzdolnionemu.

Szedł czas jakiś, milcząc i wystukując palcami rytm po brodzie.

– Są – odezwał się – w dziele tym wyrażenia, z którymi z trudem mogę sobie poradzić.

– Może byś chciał nauczyć się po łacinie – zawołałem wesoło. – Z miłą chęcią udzielałbym ci lekcji, gdyż sam się tego uczę.

– Dzięki! O, dzięki panu, panie Copperfield! – odrzekł, potrząsając głową. – Dobroć pańska wzrusza mnie, lecz znam dobrze me położenie i za pokorny jestem, aby przyjąć podobną łaskę.

– Bredzisz, doprawdy!

– Niech mi pan, panie Copperfield, wybaczy. Czuję się zobowiązany dobrocią pańską, lecz przyjąć nie mogę, znam moje położenie. Dość jest już takich, co gardzić mną będą, po cóż mam obrażać ich uczonością nieodpowiednią memu, tak bardzo skromnemu położeniu? Nie przystoją mi tak wzniosłe zachcianki! Przez życia ciernistą drogę wypada iść mi jak najciszej, jak najpokorniej.

Nigdy mi się jeszcze jego usta nie wydały tak szerokimi, zmarszczki na policzkach tak głębokimi, jak w chwili, gdy mi się zwierzał ze swych myśli, potrząsając przy tym głową i pokornie zacierając ręce.

– Sądzę, że się w tym mylisz – rzekłem – i pewien jestem, że jeślibyś chciał tylko, mógłbym ci udzielać lekcji kilku przedmiotów.

– O! O tym nie wątpiłem ani chwilę, panie Copperfield – zawołał – lecz sam będąc w odmiennym niż ja położeniu, nie możesz czuć, co czujemy my maluczcy! Nauka mi nie jest potrzebna! Nie dla mnie jest ona, wiem to. Ale oto i nasze skromniutkie, ubogie schronienie.

Wprost z ulicy weszliśmy do niskiego, staroświeckimi sprzęty201 zastawionego pokoju, w którym zastaliśmy panią Heep, żywy obraz syna, w zmniejszeniu. Przyjęła mnie z oznakami najwyższej pokory, tłumacząc się z pocałowania wchodzącego syna. „Wszak i ubodzy – mówiła – niepozbawieni są uczuć, co zresztą – dodała – nie powinno obrażać nikogo”. Pokój, do któregośmy weszli, a który służył jednocześnie i za kuchnię, był zupełnie przyzwoity, wcale nie dziura jakaś. Na stole stał przybór do herbaty, w czajniku wrzała woda. Na uboczu stała komoda, na niej rodzaj pulpitu, przy którym snadź202 Uriah pracował wieczorami, gdyż leżała tam, w towarzystwie kilku książek jego, z Tiddem na czele, w siny papier oprawna teka. W kącie stał kredens. Były tam także inne zwykłe sprzęty, z których żaden nie wydał mi się szczególnie ubogi, chociaż całość niewątpliwie takie wywierała wrażenie.

Przez skromność też czy przez ubóstwo pani Heep odziana była w żałobę. Odkąd mąż jej umarł, nie zdjęła wdowiej szaty, robiąc jednak niejakie ustępstwa co do pokrywającego jej włosy czepka.

– Dzień to będzie dla nas pamiętny, mój synu – odrzekła, nalewając herbatę. – W dniu tym pan Copperfield zaszczycił swą obecnością niskie nasze progi.

– Pewien byłem, że tak myślisz, matko – odrzekł Uriah.

– Jeślibym śmiała życzyć twemu ojcu, aby pozostawał jeszcze pomiędzy żyjącymi, to chyba po to, aby poznał naszego gościa i korzystał z tak miłego towarzystwa.

Grzeczności te mieszały mnie wprawdzie, ale przyjęcie jako zaszczytnego gościa schlebiało zarazem, i pani Heep zdawała mi się wcale przyjemną osobą.

– Syn mój – ciągnęła – od dawna wyglądał tej upragnionej chwili, lecz wątpił, czy pan zechce zaszczycić nas biedaków, a i ja podzielałam jego wątpliwości, maluczkimi bowiem byliśmy, jesteśmy, maluczkimi na zawsze być nam sądzono, o, wiemy to i skromni jesteśmy, pokorni!

– Sądzę, że nie ma do tego powodu – wtrąciłem. – Chyba że pani tak woli.

– Dziękuję panu za dobre słowa. Znamy nasze położenie, znamy i nie skarżymy się na nic.

Tymczasem matka zbliżała się do mnie coraz bardziej, syn zaś coraz to się oddalał, a ci oboje obstawili mnie wszystkim, co było do jedzenia na stole. Nie były to zapewne wielkie przysmaki, lecz rozczulały mnie dobre ich chęci i wielka uprzejmość. Teraz rozmowa przeszła na ciotki – mówiłem o mojej – na ojców, matki – mówiłem o mych rodzicach – potem pani Heep potrąciła o ojczymów i ja zacząłem z początku coś mówić o moim, lecz zatrzymałem się w porę, przypomniawszy sobie zlecenie mej ciotki, abym milczał w tym przedmiocie. Cóż z tego! Korek oparłby się łatwiej dwu korkociągom, ząb dwu dentystom, młody kogucik dwóm dorosłym kogutom, aniżeli się oprzeć mogłem tym dwojgu. Wyciągnęli ze mnie, co chcieli, to co chciałem i nie chciałem powiedzieć, z łatwością wywołującą dziś jeszcze na twarz mą rumieniec, tym bardziej że w młodocianej mej naiwności sądziłem, że ja to występuję niby w roli opiekuna mych gospodarzy.

Syn i matka kochali się nawzajem, o tym nie wątpię. Takie to na mnie zrobiło wrażenie, i była to rzecz zupełnie naturalna, lecz w uwadze i uprzejmości, z jaką każde z nich słuchało słów drugiego, było coś sztucznego. Gdy już wydobyli ze mnie wszystko (a niemy pozostałem tylko co do „Murdstone i Grinby” i mojej ucieczki z Londynu), zaczęli obrabiać pana Wickfielda i jego córkę. Uriah rzucił jakieś słówko, które w lot porwała jego matka i tak dalej, i tak dalej, aż mi się w głowie mieszało. To mówiono o prawniku, to znów o jego córce, tu o zaletach pierwszego, tu o mym uwielbieniu dla ostatniej, tu o środkach i interesach prywatnych pana Wickfielda, tu o winie, które spijał po obiedzie i dlaczego pija tak wiele, tu o tym, tu o owym, o wszystkim, o niczym, a przez cały czas zdawało mi się, że ja sam mówię mało, tyle tylko, ile potrzeba, aby nie zrazić gospodarzy, nie upokorzyć mym milczeniem, a jednak, wiem to, mówiłem tysiące rzeczy, które lepiej bym przemilczał, a ostrzegały mnie nawet o tym niejednokrotnie ruchome nozdrza Uriaha.

Zaczynałem odczuwać pewne wewnętrzne niezadowolenie i pragnąłem zakończyć jak najprędzej tę wizytę, gdy przed otwartymi dla wpuszczenia świeżego powietrza, a na ulicę wychodzącymi drzwiami przesunęła się jakaś postać, zajrzała w głąb pokoju, wróciła i, stając u progu, zawołała:

– Byćże203 to może! Copperfield!

Był to pan Micawber we własnej osobie, z monoklem, laską, białym kołnierzykiem, zwykłą swą uprzejmością, szczególną intonacją głosu.

– Kochany Copperfieldzie – wołał, wyciągając rękę. – Spotkanie to niespodziane potwierdza chyba wszystko, co o niestałości i zmienności losów ludzkich kiedy i gdzie bądź powiedziane było! Dziwne, przedziwne spotkanie! Przechodziłem właśnie, myśląc o różnych zmianach, które wcześniej czy później w życiu każdego z nas zajść mogą, aż tu spostrzegłem młodego, lecz wielce szacownego przyjaciela, którego wspomnienie wiąże się z najpamiętniejszą chwilą mego życia. Witaj mi, witaj, kochany przyjacielu!

Nie mogę powiedzieć, za nic powiedzieć nie potrafię, czym był zadowolony ze spotkania tu właśnie Micawbera, lecz to pewne, że mi widok jego był miły, żem mu serdecznie uściskał dłonie, wypytując o żonę.

– Dziękuję, bardzo dziękuję – odrzekł, skłoniwszy jak dawniej ręką i jak dawniej wsuwając głowę w kołnierzyk – przychodzi do zdrowia, a bliźnięta nie czerpią już pokarmu z łona przyrody, to jest, krótko mówiąc, zostały właśnie odłączone, toteż pani Micawber towarzyszy mi w podróży i ucieszy się, kochany Copperfieldzie, odnowieniem znajomości z kimś, co w tak młodym wieku umiał już być kapłanem u wzniosłych ołtarzy przyjaźni.

Upewniałem, że mi przyjemnie będzie spotkać panią Micawber.

– Bardzoś łaskaw! – odpowiedział pan Micawber, uśmiechając się, zanurzając brodę w kołnierzyk i rozglądając się dokoła.

– Spotykam młodego mego przyjaciela – począł – nie w osamotnieniu, lecz w towarzystwie owdowiałej damy i jej zapewne odrośli, krócej mówiąc, syna. Uważałbym za zaszczyt być przedstawionym tu obecnym.

Nie było rady; musiałem przedstawić go Uriahowi i jego matce. Rozproszyli się w pokornych powitaniach, pan Micawber usiadł i machnął w dobrotliwy, zwykły sobie sposób dłonią.

– Przyjaciele – upewniał – przyjaciół naszych nabierają przez to już samo prawa do naszej przyjaźni.

– Zbyt wielkim byłoby to dla nas zaszczytem, panie – zaczęła pani Heep – zaliczać się do przyjaciół pana Copperfielda. Znamy nasze położenie, skromni jesteśmy, robaki marne. Pan Copperfield raczył nie wzgardzić niskim naszym progiem i u stołu naszego wypić skromną filiżankę herbaty, za co mu nieskończenie wdzięczni jesteśmy, jako też panu za łaskawe jego słowa.

– Pani! – odrzekł z ukłonem pan Micawber. – Jesteś pani wielce łaskawa. I cóż porabiasz, Copperfieldzie?… Zawsze w handlu win, co?

Chciałem jak najprędzej wyjść z panem Micawberem, toteż z kapeluszem już w ręku i zarumieniony po uszy odrzekłem, że jestem obecnie uczniem w szkole doktora Stronga.

– Uczniem… – zauważył pan Micawber. – Cieszę się z tego niewymownie.

Tu zwrócił się do pani Heep i jej syna, dodając:

– Chociaż umysły takie, jak młodego tu obecnego naszego przyjaciela nie wymagają kultury podobnej tej, jakiej wymagać mogą umysły mniej bystre i spostrzegawcze, nieposiadające tak trafnej znajomości ludzi i rzeczy, jest to wszelako grunt bogaty, brzemienny bujną roślinnością, czyli, krótko mówiąc, umysł naszego, tu obecnego przyjaciela zdolny jest przyjąć klasyczne wykształcenie.

189.Sindbad – synonim podróżnika; Sindbad Żeglarz z Bagdadu jest bohaterem perskich opowieści podróżniczo-fantastycznych, włączonych do Baśni tysiąca i jednej nocy. [przypis edytorski]
190.radża – dosł. z sanskrytu: król (z tego samego rdzenia pochodzi łac. rex, regis); w Azji płd.-wsch. historyczny tytuł władcy państwa o randze księstwa (wyższy rangą władca miał prawo do tytułu maharadży, co znaczy „wielki król”), będącego zarazem najwyższym sędzią i naczelnym wodzem wojska. [przypis edytorski]
191.wszyscyśmy poszli – inaczej: wszyscy poszliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
192.wszyscyśmy wybiegli – inaczej: wszyscy wybiegliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
193.wszyscyśmy się oglądali – inaczej: wszyscy się oglądaliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
194.mokrymi warstwy – daw. forma N.lm rzeczownika; dziś: mokrymi warstwami. [przypis edytorski]
195.skłonił głową – dziś raczej: skinął głową (w sensie: przytaknął, potwierdził). [przypis edytorski]
196.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
197.któreśmy (…) nazwali – inaczej: które nazwaliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
198.wydawać lekcje – recytować wyuczone lekcje zadane jako praca domowa. [przypis edytorski]
199.jakem widywał – inaczej: jak widywałem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
200.dalekoś postąpił – inaczej: daleko postąpiłeś (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
201.staroświeckimi sprzęty – daw. forma N. lm rzeczownika; dziś: staroświeckimi sprzętami. [przypis edytorski]
202.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
203.byćże – konstrukcja z partykułą -że o funkcji wzmacniającej i pytającej; inaczej: czy być. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
1030 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: