Kitabı oku: «Dawid Copperfield», sayfa 17
Uriah, przez cały czas zacierający ręce, wyciągnął szyję, potakując w ten sposób wyrażonemu przez przybysza zdaniu.
– Czy nie mógłbym zaraz odwiedzić pańskiej żony? – spytałem, pragnąc czym prędzej wyjść z panem Micawberem.
– Zapewne, jeśli chcesz zrobić jej tę przyjemność – odrzekł powstając i dodał: – Przy obecnych tu naszych przyjaciołach nie waham się wyznać, żem przez lat długie szeregi był ofiarą przeróżnych pieniężnych niepowodzeń…
Pewien byłem, że wspomni coś o tym. Tak lubił się rozwodzić na ten temat.
– Czasem – ciągnął – udawało mi się wznieść nad przekorne losy, czasem znów one mnie pokonywały, jednym słowem, czasem zostawałem panem położenia, czasem przekorne okoliczności naciskały na mnie tak, że tylko odzywać się mogłem do żony mojej i wiernej towarzyszki złej i dobrej doli słowami Katona: „Platonie! Dobrześ mówił204, wszystko się przeciw mnie sprzysięgło, walczyć nie mam już siły”. Lecz w żadnym wypadku – kończył – nie czuję się szczęśliwszy niż wówczas, gdy żale me i rozczarowania mogę wylać przed młodocianym a doświadczonym już, tu obecnym mym przyjacielem, Copperfieldem.
Mowę tę pan Micawber zakończył, żegnając panią i pana Heep. Wyszliśmy. Szedł jak zwykle napuszony, postukując obcasami i nucąc jakąś piosenkę.
Zatrzymał się był w małej gospodzie, gdzie zajął małą, dymem cygar nasiąkniętą izdebkę. Przytykać musiała do kuchni, gdyż gęste, smrodliwe opary napełniały ją aż po sufit, wdzierając się przez szczeliny w przepierzeniu. Z drugiej strony dochodziła woń piwa i wódki wraz z brzękiem szklanek i kieliszków. W tej to izdebce, na sofce, nad którą wisiał obraz przedstawiający wyścigowego konia, z głową tuż przy kominku, a nogami potrącając o fotel, leżała pani Micawber, do której mąż zawołał:
– Pozwól, kochanko, abym ci przedstawił ucznia doktora Stronga.
Zauważę, że pan Micawber lubił przypominać i mówić, żem był uczniem doktora Stronga, jak o czymś dystyngowanym.
Wejście moje zdziwiło, lecz i ucieszyło panią Micawber. Co do mnie, miło mi było widzieć ją, powitaliśmy się więc serdecznie. Usiadłem obok niej na sofie.
– Kochanko – mówił pan Micawber – jeśli chcesz opowiedzieć młodemu naszemu przyjacielowi, w jakim obecnie znajdujemy się położeniu, co go zapewne interesuje, pójdę, przeczytam gazetę i zobaczę, czy się tam czasem co dla nas nie znajdzie.
– Sądziłem, że państwo znajdujecie się w Plymuth – rzekłem, skoro się pan Micawber oddalił.
– Tak, kochany panie Copperfield – odrzekła. – Udaliśmy się istotnie do Plymuth.
– W celu pozostania?
– Tak, istotnie, aby być w miejscu, lecz prawdę mówiąc, w Komorze Celnej nie potrzebują ludzi z talentem, a wpływy rodziny mojej nie zdołały wysunąć na widownię zalet i zdolności mego męża. Same jego zdolności szkodziły mu raczej, zbyt rażąco odbijając od nieudolności i miernoty innych. Nie zamilczę też przed panem, kochany panie Copperfield, że gdy ta gałąź rodziny mojej, która zamieszkała w Plymuth, dowiedziała się, że towarzyszę mojemu mężowi wraz z małym Wilkinsem, jego siostrzyczką i naszymi bliźniętami, przyjęła go o wiele chłodniej, niż tego mógł się, i to dopiero wyszedłszy z więzienia, spodziewać. Powiem nawet panu – tu zniżyła głos – w nadziei, że to zostanie pomiędzy nami, iż przyjęcie było więcej niż chłodne!
– Szkoda! – zawołałem.
– Istotnie – mówiła pani Micawber – smutno jest odkrywać ciemne strony ludzkości! Przyjęto nas chłodno, więcej niż chłodno, i ta gałąź rodziny mojej, która osiadła w Plymuth, zanim upłynął tydzień od naszego tam przybycia, stanęła na stopie nieprzyjaznej względem mego męża.
Zauważyłem, że ludzie ci musieli być bez serca i sumienia.
– A jednak tak było – ciągnęła pani Micawber. – I cóż w podobnych okolicznościach pozostawało memu mężowi? Oczywiście jedno mu pozostało: pożyczyć od tej gałęzi rodziny mojej, która osiadła w Plymuth, na powrót do Londynu…
– Wróciliście tam wszyscy, kochana pani? – spytałem.
– Wszyscy wrócili. Odtąd zasięgałam rady u innych członków mojej rodziny, z innej gałęzi, co do dalszych przedsięwzięć mego męża, gdyż musi on przecież coś przedsięwziąć. Rodzina złożona z sześciu dusz, nie licząc w to służącej, nie może żyć samym powietrzem – kończyła przekonywająco.
– Zapewne, kochana pani.
– Otóż zdaniem innych członków rodziny mojej, z innej, nie z tamtej gałęzi, jest, aby pan Micawber zabrał się do węgla.
– Przepraszam, do czego?
– Do węgla, to jest do handlu węglami, a wszystko daje nam rękojmię, że istotnie wcale niezgorsze nadzieje otwierają się dla nas z tej strony i zdolności mego męża znaleźć mogą odpowiednie sobie ujście w handlu na spławie rzeki Medway. Cóż, pozostawało jeno przyjechać i przypatrzyć się bliżej rzece Medway. Toteż przyjechaliśmy, widzieliśmy… mówię w liczbie mnogiej, gdyż naturalnie i, jak to już panu wiadomo, nigdy, nigdy nie opuszczam mego męża.
Ostatnie słowo wymówiła z uczuciem. Zaszemrałem coś w rodzaju pochwalnego twierdzenia.
– Przybyliśmy – ciągnęła – przypatrzyliśmy się. Zdaniem moim, handel węglami w okolicy tej wymaga wielkiego uzdolnienia, ale też i kapitału. Na pierwszym memu mężowi nie zbywa, lecz drugiego braknie. Oto jest zdanie moje po bliższym i ściślejszym zbadaniu kwestii. Będąc już raz w tych stronach, nie podobna205 było nie zwiedzić tutejszej katedry, raz, że istotnie godną jest widzenia, a myśmy jej dotąd nie znali, po wtóre, że się zawsze coś znaleźć może w archidiecezjalnym grodzie. Jesteśmy tu od trzech dni i nic się dotąd nie znalazło. Zresztą pana to, kochany panie Copperfield, nie zdziwi tak, jak zdziwić by mogło obcego nam człowieka, jeśli wyznam, że zadłużyliśmy się tu w hotelu i zmuszeni jesteśmy wyczekiwać zasiłku pieniężnego z Londynu. Oto jakim sposobem odłączona jestem od domu (mieszkamy obecnie w Pentonville) od syna, córki i obojga mych bliźniąt.
Tak krytyczne położenie starych przyjaciół wzruszyło mnie do głębi serca. Wyraziłem współczucie moje powracającemu panu Micawber, dodając, jak bardzo żałuję, że nie posiadam dostatecznej ilości pieniędzy, aby ich wesprzeć pożyczką. Pan Micawber odpowiedział, ściskając mi dłonie:
– Copperfieldzie! Prawdziwym w każdym wypadku okazujesz się przyjacielem, lecz człowiekowi doprowadzonemu do ostateczności wierniejszą przyjaciółką jeszcze pozostaje… brzytwa.
Na straszliwe te słowa pani Micawber zarzuciła mężowi ręce na szyję, błagając, aby się uspokoił. Zalał się łzami, co mu nie przeszkodziło zaraz potem, łzy otarłszy, zadzwonić na służącego i zamówić nazajutrz na śniadanie półmisek gorącego puddingu z cynadrami i porcję raczków morskich.
Żegnając, zapraszali mnie oboje tak serdecznie, abym zjadł z nimi przed ich odjazdem obiad, żem nie miał serca wymówić się. Lecz że nazajutrz nie mogłem przyjąć zaproszenia, mając w dniu tym wiele lekcji do przygotowania, pan Micawber miał przyjść przed południem do szkoły, aby się ze mną umówić na dzień następny. Zjawił się też istotnie. Wywołano mnie z klasy. Umówiliśmy się, jak to było postanowione, lecz na pytanie moje, czy nadeszły wyczekiwane z Londynu zasiłki, odpowiedział mi tylko silnym ściśnieniem dłoni.
Tegoż samego wieczoru, patrząc przez okno, nieprzyjemnie uderzony zostałem widokiem Uriaha przechadzającego się pod rękę z panem Micawberem. Pierwszy, w pokorze swej, zdawał się uszczęśliwiony z zaszczytu, jakiego dostąpił, drugi, napuszony, zdawał się być niemniej zadowolony z roli protektora, w której występował. Bardziej jeszcze zdziwiła mnie, gdym się nazajutrz o czwartej zjawił na obiad, wiadomość, że pan Micawber spędził wczoraj wieczór cały u pani Heep.
– Powiem ci, kochany Copperfieldzie – mówił – że ten twój młody przyjaciel zajdzie wysoko, zostanie co najmniej sławnym patronem, adwokatem. Gdybym był znał go w epoce przesilenia mych interesów, pewien jestem, że wierzyciele moi lepiej by na tym wyszli i ja także.
Wprawdzie nie wiedziałem, jakim by się to mogło stać sposobem, gdyż i tak, o ile wiadomo mi było, wierzyciele nie dostali złamanego szeląga, powstrzymałem się jednak od tej uwagi. Nie pytałem go też, czy nie był czasem zbyt wylewny wobec Uriaha, ani czy mówił mu o mnie. Bałem się zranić go, czyli raczej bałem się zranić tkliwą jego żonę. Pytania te jednak niepokoiły mnie i długo potem nie przestały niepokoić.
Obiad był wytworny niemal; składał się z ryby, pieczonej cynadry, kuropatw i puddingu. Podawano mocne piwo i wino, a na deser pani Micawber własną ręką zgotowała wyborny poncz.
Pan Micawber w wybornym też był humorze. Nie pamiętam, czym go kiedy widział206 bardziej ożywionym. Poncz rozrumienił mu twarz, która wyglądała jak lakierowana. Przepowiadał najświetniejszą naszemu miastu przyszłość, utrzymując, że i on, i żona jego spędzili w nim dni nieskończenie przyjemne, które im pozostaną na zawsze w pamięci. Wspominaliśmy przeszłość, dzieje naszej znajomości, po czym prosiłem nieśmiało panią Micawber, aby raczyła mi pozwolić wypić jej zdrowie. Przy tej sposobności pan Micawber wygłosił pochwałę charakteru swej żony i jej wysokich zalet, przyznając, że była mu gwiazdą przewodnią, natchnieniem, najwierniejszą przyjaciółką. Na zakończenie dodał, że gdy dojdę lat odpowiednich, życzy mi napotkać podobną towarzyszkę życia, jeśli oczywiście druga taka znajdzie się na kuli ziemskiej.
Po obiedzie pan Micawber był coraz rozmowniejszy, a i humor pani Micawber poprawił się do takiego stopnia, żeśmy śpiewali chórem piosenkę po piosence aż do zupełnego rozczulenia. Słowem, nie pamiętam ludzi weselszych od tych dwojga, aż do ostatniej chwili, gdy późno już wieczorem pożegnałem panią i pana Micawber. Toteż nie dziw, że nazajutrz o siódmej rano zdziwił mnie list następujący, pisany wieczorem o wpół do dziesiątej, to jest w niespełna pół godziny po naszym rozstaniu:
Kochany, młody mój przyjacielu!
Kości rzucone i mosty spalone! Po wszystkim! Ukrywając głęboką ranę pod smętną wymuszonej wesołości maską, nie powiedziałem dziś panu, że mnie ominęła wszelka nadzieja otrzymania wyczekiwanego z Londynu zasiłku. Wśród podobnych okoliczności upokarzających zarówno, jak bolesnych, wydać musiałem właścicielowi gospody weksel na należną mu sumę, płatny w Londynie, w mieszkaniu mym Pentonville, za dwa tygodnie. Że zaś ani za dwa tygodnie, ani nigdy uiścić długu nie zdołam, następstwa tego kroku łatwe są do przewidzenia. Topór podjęty, drzewo paść musi…
Niechże nieszczęsny, piszący te słowa, pozostanie ci, kochany przyjacielu, na zawsze przykładem! W tym to, nie w innym celu pisze on do ciebie. Nadzieja ta złotym swym promieniem rozświeca mroki zalegające przepaść jego duszy i pozostałych mu jeszcze do spędzenia na tej ziemi dni rozpaczy i goryczy. Dni te, jak na teraz, są policzone, trwanie ich stało się wątpliwe.
Ostatnie to są, drogi przyjacielu, słowa
Odtrąconego od społeczeństwa
Twego
Nędzarza
Wilkinsa Micawber.
Rozdzierający ten list tak mnie wzruszył, że natychmiast, przed pójściem do szkoły, pobiegłem do gospody, w której przemieszkiwał pan Micawber, w celu pocieszenia go. W pół drogi spotkałem odchodzący do Londynu dyliżans, a w nim oboje państwo Micawber. On z wyglądającą mu z kieszeni butelką likieru uśmiechał się zarumieniony, ona gryzła włoskie orzechy, wyjmowane z papierowej torebki, że zaś mnie nie dostrzegli, wolałem ich nie zaczepiać. Z serca spadł mi ciężar i skracając sobie drogę, skręciłem w najbliższy zaułek, śpiesząc do szkoły. Lubiłem ich nie mniej niż dawniej, lżej mi jednak było jakoś, gdym tracił ich z oczu.
Rozdział XVIII. Rzut oka wstecz
Szkolne czasy! Ciche blaski dni minionych, stopniowego, powolnego rozwoju władz duszy i ciała, przejście z dzieciństwa do młodości! Niechże dziś, niby wyschłe, suchymi liśćmi zawalone łożysko, przypomnę sobie żywe, tryskające wody tego potoku, biegiem jego pozostawiony ślad.
Chwilę! Oto co niedziela rano jestem z towarzyszami w katedrze. Szliśmy w ordynku207, zebrawszy się przedtem w szkole. Woń stęchlizny, bezsłoneczny mrok, uczucie takie, jak gdyby ciężkie kościelne wrota oddzielały od świata całego, rozpływanie się poważnego głosu organów po ciemnych galeriach i głębokich nawach unoszą mnie w przeszłość skrzydlatym wspomnieniem pół snu, pół jawy.
Nie byłem wprawdzie ostatnim uczniem i szybkie czyniłem postępy, lecz miejsce pierwszego ucznia wydawało mi się niedościgłym szczytem potęgi i sławy i chociaż Agnieszka zaprzeczała temu, twierdziłem, że miejsce to, o którym sądziła, że je z czasem zdobędę, zajęte jest przez istotę wyższą, posiadającą co najmniej wszechwiedzę. Pierwszy uczeń w szkole doktora Stronga nie był wprawdzie moim przyjacielem i zdeklarowanym opiekunem, jak niegdyś Steerforth; zainteresował mnie on jednak szczególnie, rozmyślałem często, czym zostanie, wyszedłszy ze szkół i czy się na świecie znajdzie odpowiednie dlań miejsce.
Cóż to znowu? A! To panna Shepherd, w której się kochałem. Panna Shepherd, pensjonarka z pensji panien Nettingall. Uwielbiałem ją. Była to mała dziewczynka w aksamitnym spencerku208, z okrągłą twarzyczką i jasnymi kędzierzawymi włoskami. Pensjonarki panien Nettingall bywały w niedzielę o tej samej, co my, godzinie w katedrze, co wielce mą uwagę rozpraszało. W chórach słyszałem głos mej wybranki, a modląc się, zwłaszcza za królewską rodzinę, mimo woli wtrącałem jej imię. W domu, od czasu do czasu, w napadzie czułości wołałem: „O, panno Shepherd!”.
Przez długi czas nie byłem pewien wzajemności, lecz w końcu łaskawe losy zbliżyły nas, w czasie lekcji tańców. Panna Shepherd była właśnie moją damą. Dotykałem jej rękawiczki i rozkoszne drżenie przebiegało mnie po ramieniu. Wprawdzie nie wyznałem jej mych uczuć, lecz rozumieliśmy się doskonale. Marzyliśmy tylko o sobie. Nie wiem już, jak to się stało, żem jej ofiarował tuzin amerykańskich orzechów! Nie były one wcale wymownymi tłumaczami mych uczuć, nie dawały się równo ułożyć w papierze i owinąć różową wstążeczką, niełatwe były do zgryzienia, z trudnością nawet dawały się gnieść pomiędzy drzwiami, a zgniecione miewały smak częstokroć jełki, uznałem je jednak za godny mej wybranki podarek. Nosiłem jej też biszkopty i pomarańcze. Raz, pamiętam, w przedpokoju, zdejmując z niej płaszczyk, udało mi się ją pocałować! O nieba! Nazajutrz z oburzeniem dowiedziałem się, że panna Nettingall kazała mej ukochanej stać w desce do prostowania nóg, ponieważ stawia je do środka.
Jakżebym się mógł rozstać z panną Shepherd, ideałem mych marzeń! Nie pojmowałem tego, a jednak stopniowo chłód jakiś powstał pomiędzy nami. Doszły mnie wieści, jakoby panna Shepherd uskarżała się na moją natarczywość i jakoby zwierzyła się, że się jej lepiej podoba209 młody Jones. Jones! Chłopak bez żadnych zdolności i zasług! Przepaść między nami pogłębiała się z dniem każdym. W końcu spotkałem raz na przechadzce pensję panien Nettingall. Panna Shepherd, dostrzegłszy mnie, skrzywiła się, pomiędzy pannami powstały chichoty. Tego już było nadto! To wystarczało do otrzeźwienia z miłości na całe życie, a zdawało mi się, że w grę wchodziło całe moje życie. W modlitwach moich w katedrze z pocztu królewskiej rodziny imię wiarołomnej wymazane zostało raz na zawsze.
W szkole papiery moje poszły w górę. Odzyskałem spokój ducha, przestałem być grzeczny i nadskakujący dla panien z pensji, gdzie przebywała panna Shepherd, i nie zwracałbym na nie uwagi, gdyby były stokroć jeszcze piękniejsze. Zacząłem lekceważyć lekcje tańców, oceniając je jako rzecz potrzebną chyba dziewczętom, które mogłyby zresztą tańczyć pomiędzy sobą i nie wciągać nas, chłopców, w tak płoche rozrywki. Natomiast ćwiczyłem się w łacińskiej poezji i zaniedbywałem sznurowadła mych bucików. Doktor Strong mówił publicznie o mnie jako o pełnym nadziei uczniu210, pan Dick promieniał z radości, a ciotka przysłała mi pocztą całą gwineę.
Wtem, na kształt ducha w Makbecie211, wznosi się cień młodego rzeźnika. Kimże jest młody ów rzeźnik? Postrachem całej w Canterbury młodzieży. Mówią, że szpik wołowy, którym jakoby pomaduje włosy212, niezwykłej użycza mu siły; że mało który mężczyzna mierzyć się z nim zdoła. Chłopak ten ma twarz płaską, czerwoną, kark potężny, umysł słaby, ale język wprawny, a używa go w szczególności do wyśmiewania i szkalowania uczniów doktora Stronga. Publicznie odzywa się, że gotów stanąć do walki z każdym z nas, a chociażby i ze wszystkimi razem. O niektórych – a w tej liczbie i o mnie – twierdzi, że jedną ręką obali ich na ziemię. Czyha na najmniejszych, aby ich targać za włosy, a mnie to już wyzywa na wszystkich rogach ulicy. Za wszystkie te obelgi postanowiłem ukarać go srodze.
Było to w letni wieczór, na murawie, przy zakręcie muru. Spotkaliśmy się. Ze mną był poczet wybranych towarzyszy, za nim parę jemu podobnych: kilku młodych rzeźników, syn karczmarza i kominiarczyk jakiś. Poczyniono wstępne kroki, stanęliśmy do walki na śmierć i życie. Pierwszy cios zapaśnika wymierzony w moje czoło był tak silny, że tysiąc świeczek zamigotało mi w oczach. Po chwili nie wiedziałem już gdzie mur, gdzie murawa, gdzie ja, a po drugiej chwili nie odróżniłbym już sam siebie od młodego rzeźnika, takim silnym i wściekłym spletliśmy się objęciem, turlając się po zmiętej murawie. Chwilami dostrzegałem mego wroga, pokrwawionego, lecz natarczywego. Czasami czułem go nad sobą, to znów pod sobą, rzucałem się na niego, to on na mnie, w końcu przecknąłem się niby ze snu ciężkiego, czując coś dziwnego w głowie, i widziałem, jak zapaśnik mój oddalał się, nakładając kurtkę, triumfujący, wśród pochwał syna karczmarza i kominiarczyka. Zrozumiałem, żem został zwyciężony213.
Odprowadzono mnie do domu w opłakanym stanie. Przykładano mi kompresy na oczy, obmywano octem i wódką. Nad ustami czułem wielkie białe wzdęcie, które swędziało niemiłosiernie. Przez dni kilka musiałem leżeć z podbitym okiem, straszny, osłabiony i czułbym się nieskończenie nieszczęśliwy, gdyby nie Agnieszka. Jak dobra siostra dotrzymywała mi towarzystwa, rozrywała czytaniem i rozmową. Że zaś posiadała me zaufanie, opowiedziałem jej całe to zajście z młodym rzeźnikiem. Zgodziła się na to, że powinienem był z nim walczyć, chociaż opłakiwała szczerze następstwa walki.
Czas płynął niepostrzeżenie. Adams nie był już pierwszym uczniem w szkole, z tej to przyczyny, że szkołę opuścił od dawna, a gdy przybył w odwiedziny do doktora, mało go który z uczniów, oprócz mnie, pamiętał i poznał. Teraz gdy miał zostać prawnikiem i adwokatem, zdziwiony byłem, że mi się wydawał mniej jakoś imponujący niż dawniej. Świat i życie nie odcisnęły na nim jeszcze swego piętna.
Pusta przestrzeń, którą zapełnia tylko przesuwający się orszak poetów i historyków. I co dalej? Oto ja sam zostałem prymusem i, patrząc z góry na młodszych, przypominałem sobie własne uczucia, gdym wstępował do szkoły i podziwiał dostojeństwo Adamsa. Zdawało mi się, że pomiędzy mną-młodzieńcem a mną-dzieckiem żadna nie istniała tożsamość i na własne dzieciństwo moje, na własną przeszłość spoglądałem jak na coś obcego, co przeszło, minęło, jakby nie istniało nigdy.
A i ta mała dzieweczka, którą poznałem w dniu przybycia do domu prawnika, gdzież się podziała? Znikła bezpowrotnie. Jej miejsce zastąpiła kobieta jak dwie krople wody podobna do wiszącego tam na dole portretu. Agnieszka, miła moja siostra, przyjaciółka, towarzyszka lat dziecinnych, ta, której słodki, kojący wpływ opromienić miał mi życie całe, z dziecka wyrosła na dziewczynę.
Jakież zmiany zaszły we mnie samym, oprócz tych, żem wyrósł, zmężniał, rozwinął się fizycznie i umysłowo? Nosiłem zegarek ze złotym łańcuszkiem, pierścionek na małym palcu lewej ręki i modną odzież, oprócz tego zużywałem niesłychaną ilość pomady, co zapewne niezbyt mnie upiększało. Czyżbym znowu się kochał? Kochałem bo się znów na zabój w starszej pannie Larkins.
Nie była to już mała dziewczynka, lecz słuszna, czarnooka i czarnowłosa panna. Nie podlotek żaden, nawet najmłodsza jej siostra od dawna przestała być podlotkiem, a cóż dopiero ta, najstarsza z panien Larkins! Kto wie, czy nie dobiegała trzydziestki. Kochałem się w niej na zabój.
Miłość ta nie była bez cierni, a cierniami tymi byli oficerowie. Znała się z nimi, niejednokrotnie widziałem, jak się zbliżali do niej na ulicy, gdy przechadzała się z siostrą, czatowali nawet na zjawienie się jej kapelusza, a wiedzieć potrzeba, że w wyborze kapeluszy bywała wybredna i nosiła zwykle najmodniejsze. Rozmawiała z oficerami swobodnie i wesoło. Ileż sam straciłem czasu, chodząc po ulicach, by spotkać królowę mego serca! Dzień, w którym udało mi się ukłonić jej z daleka, uważałem za szczęśliwy, a com się nacierpiał, nazgrzytał zębami w dniu balu, w dzień wyścigów! Wiedziałem, że tańczyć będzie z oficerami, a ja?… Gdzież i w czym znaleźć mogłem ukojenie? Nie! Nie było sprawiedliwości na świecie!
Miłość pozbawiała mnie apetytu i prowadziła do rozrzutności. Na co dzień nosiłem najpiękniejszy mój jedwabny krawat, najlepszą odzież, a żadne chyba pod słońcem buty nie widziały tyle, co moje, werniksu. Wszystko, co miało jaki bądź związek z najstarszą z panien Larkins, było dla mnie świętością. Ojciec jej, mrukliwy, kwaśny dżentelmen z nieruchomym okiem, wydawał mi się nieskończenie zajmujący i gdy nie udało mi się spotkać córki, pocieszałem się, spotykając ojca i rumieniąc się, i bojąc zdradzić, witałem go, pytając o zdrowie jego i rodziny.
Młodość moja była ciągłym przedmiotem mych rozmyślań. Lat siedemnaście! Nie był to wiek odpowiedni dla panny Larkins. Zresztą wkrótce dosięgnę lat dwudziestu i zostanę pełnoletnim. Co wieczór przechadzałem się pod oknami mieszkania tych pań, zrozpaczony widokiem wchodzących, wychodzących oficerów, wsłuchany w dolatujące z salonu szmery i dźwięki harfy, na której grywała, niestety, starsza panna Larkins! Czasami, nawet gdy się już wszyscy rozeszli i rodzina cała we śnie pogrążyła, krążyłem jeszcze wokół domu, starając się odgadnąć, które okno było oknem pokoju królowej mych myśli. Zdaje mi się, że domysły moje padały na okno sypialni samego pana Larkins. A gdyby tak nagle wybuchnął pożar! Zebrane tłumy stają przerażone, ja sam przystawiam do okna drabinę, wspinam się i spośród płomieni wynoszę najstarszą pannę Larkins z potarganym włosem, w bieli. Zapomniała czegoś w płomieniach, jakąś drobnostkę, kwiat zwiędły. Wspinam się powtórnie – ginę. Miłość moja była najzupełniej bezinteresowna! Szczęśliwy, błysnąłbym raz w oczach kochanki i skonał!
Mniej ponure innym razem śniły mi się sceny. I tak, ubierając się (co mi zabierało parę godzin czasu) na tańcujący wieczór do Larkinsów, wyobrażałem sobie, że się oświadczam pannie Larkins. Wyobrażałem ją sobie pochyloną na moim ramieniu i szepczącą we wzruszeniu: „O! panie Copperfield! Czyż mogę temu wierzyć?”. Nazajutrz ojciec spotyka mnie i mówi: „Mój panie, córka wyznała mi wszystko, młodość pańska nie stanowi przeszkody, daję wam dwadzieścia tysięcy i moje błogosławieństwo”. Wyobrażałem sobie, co na to ciotka i pan Dick powiedzą. Jak mnie będą błogosławić. Jak ten ostatni, z doktorem Strongiem, służyć mi będą za świadków przy ślubie… Nie byłem zarozumiały, wszystko to jednak wydawało mi się chwilami bardzo naturalne i możliwe.
Salon państwa Larkinsów napełniony był kwiatami, muzyką, światłem i – z bólem to wyznać muszę – oficerami. Królowała w nim Ona! Odziana w niebieską szatę, na włosach miała niezapominajki, jak gdyby zapomniana być mogła! Było to pierwsze liczniejsze zebranie, w jakim się znajdowałem. Czułem się nieco onieśmielony, obcy wszystkim. Przemówił do mnie sam tylko gospodarz domu, pytając o szkolnych kolegów. Miałżeby zaprosić mnie po to, aby mi ubliżać? Stałem na boku, przy drzwiach, chmurny i smętny, wodząc okiem za panią mego serca, gdy ta zbliżyła się z boskim pytając mnie uśmiechem, czy tańczę.
Drgnąłem i z głębokim ukłonem:
– Z panią – odrzekłem.
– Jak to, z nikim innym? – spytała.
– Z panią, tylko z panią; sprawi mi to największą przyjemność.
Zaśmiała się, zarumieniła, zresztą zdawało mi się tylko może, że się zarumieniła, lecz to na jedno wychodzi.
– Dobrze – rzekła – lecz chyba następny taniec.
Był to walc. Zbliżyłem się.
– Pan walcuje? – spytała niedowierzająco. – Bo jeśli nie, to kapitan Bailey…
Szczęściem walcowałem i to wcale nieźle. Sprzątnąłem zamaszyście moją tancerkę tuż sprzed nosa stojącego już przy niej kapitana. Musiałem go obrazić. Co mi tam! A ja czy nie byłem przed chwilą obrażony? To wiem tylko, żem na sali dźwięków, z aniołem w objęciu, w rozkosznym marzeniu pływał w przestrzeni, aż wreszcie znalazłem się w gabineciku, na sofce, tuż przy niej. Właśnie podziwiała kwiat, który miałem w butonierce: pąsową, pół korony kosztującą kamelię. Podałem ją jej, mówiąc:
– Wymagam za nią zapłaty, a cenię wysoko.
– Doprawdy? – spytała. – A jakiejże zapłaty?
– Kwiat z rąk pani posiada dla mnie cenę samej Golkondy214.
– Zepsute z pana dziecko. Ot co!
Podała mi kwiecie, które do ust przycisnąłem i schowałem do kieszonki od kamizelki. Zaśmiała się i, kładąc rękę na mym ramieniu, rzekła:
– Niechże mię pan teraz odprowadzi do kapitana Bailey.
Rozmowa ta, taniec, wszystko pogrążyło mnie w rozkosznym marzeniu. Po niejakim czasie zbliżyła się znów do mnie, wsparta na ramieniu niemłodego już, poważnego mężczyzny, który wieczór cały grał w karty.
– Oto – rzekła – zuchwały ów młodzian! Pan Chestle życzy sobie poznać pana, panie Copperfield.
Wziąłem nieznajomego za przyjaciela rodziny i czułem się nader pochlebiony.
– Podziwiam dobry smak pański – mówił pan Chestle. – Dobrze on świadczy o pańskiej przyszłości. Gospodarstwo wiejskie, a zwłaszcza chmiel niezbyt zapewne interesują pana? Co do mnie, jestem zawołanym hodowcą chmielu i jeśli zdarzy się kiedy panu być w naszym sąsiedztwie, w sąsiedztwie Ashford, prosimy nas odwiedzić i zabawić u nas dłużej.
Podziękowałem, uścisnąłem dłoń nowego znajomego, który wydał mi się wielce uprzejmy. Byłem jak w raju. Po raz drugi walcowałem z najstarszą panną Larkins – powiedziała, że walcuję wybornie. Wróciłem do domu uszczęśliwiony, rozmarzony, we śnie jeszcze walcowałem, obejmując błękitny stanik mego bóstwa. Przez następnych dni kilka nie mogłem ochłonąć z wrażenia, lecz, niestety, nie pokazała mi się, gdym składał rodzicom jej wizytę i ani razu nie spotkałem jej na ulicy. W niepowodzeniu tym pocieszał mnie tajemniczy a wymowny zadatek mej przyszłości – z rąk jej otrzymane kwiecie.
– Trotwood – ozwała się raz po obiedzie Agnieszka – zgadnij, kto jutro wychodzi za mąż. Ktoś, kto ci się bardzo podoba.
– Wszak nie ty, Agnieszko?
– Ja!? – wzniosła oczy znad nut, które przepisywała. – Ojcze! Słyszysz, co on mówi? Nie, nie ja, ale najstarsza z panien Larkins.
W oczach mi pociemniało. Zaledwie miałem siłę spytać:
– Czy za… za kapitana Bailey?
– Wcale nie za kapitana, lecz za pana Chestle, hodowcę chmielu.
Przez parę tygodni chodziłem jak struty. Zrzuciłem z palca pierścionek, przestałem używać pomady, werniksu na buty i zacząłem oszczędzać odzież, płacząc nad zwiędłym, danym mi na balu przez wiarołomną pannę Larkins kwieciem! Po dwóch tygodniach życie to, pełne żalów znudziło mnie nieco, a że młody rzeźnik zrobił się znów natrętny i wyzywający, odbyło się powtórne nasze spotkanie. Tym razem zwycięstwo zostało po mojej stronie. Wyrzuciłem precz zwiędłe, przez pannę Larkins dane mi kwiecie. Pierścionek wprawdzie wrócił na mały palec lewej ręki, lecz bardziej umiarkowane używanie pomady zaznaczyło erę mego przejścia z siedemnastego w osiemnasty rok życia.