Kitabı oku: «Robinson Crusoe», sayfa 4
Rozdział piąty
– Robinson garncarzem. – Wypiek chleba. – Robinson sporządza czółno zgoła nieużyteczne. – Zostaje krawcem. – Wycieczka morska. – Śmiertelny strach. – „Gdzież to byłeś, Robinsonie?”
Żniwa przyniosły mi plon tak obfity, że mogłem zasiać przeszło morgę pola. Uprawiłem przeto w pobliżu domu dwa łany i otoczyłem je kołkami, które, jak wiedziałem, puszczają korzenie. W ten sposób spodziewałem się w ciągu roku uzyskać żywopłot niewymagający naprawy. Praca ta trwała przez trzy miesiące, gdyż przypadła po części na porę deszczową, a ulewa zatrzymywała mnie przez kilka nieraz dni w domu. Nie próżnowałem i w takich jednak razach i dumałem, jakby zdobyć naczynia gliniane, garnki, miski i tym podobne rzeczy, podwójnie teraz potrzebne z uwagi na wypiek chleba.
Podczas wycieczek natrafiłem poprzednio już na glinę i spory jej zapas miałem w domu. Jąłem ją tedy ugniatać i niebawem sporządziłem mnóstwo dziwacznych, krzywych, szkaradnych, a wymyślnych naczyń. Wiele z nich zapadło się od własnego ciężaru, inne popękały i rozsypały się, gdyż zbyt szybko wystawiłem je na słońce. Inne wyschły z pozoru jak należy, rozpadły się jednak za pierwszym dotknięciem, słowem po dwumiesięcznych wysiłkach uzyskałem tylko dwa koślawe twory, które nazwałem dzbanami, ale nie uznałby ich za to żaden rozsądny człowiek.
Przy tym zajęciu gadałem wciąż do Pola, by go nauczyć mówić. Nawykł do swego imienia, a gdy po raz pierwszy zawołał: – Biedny, biedny Robinsonie! – nie mogłem powstrzymać łez, słysząc ludzkie słowa, wypowiedziane innym niż mój własny językiem.
Słońce robiło, co mogło, dla moich garnków, susząc je i czyniąc twardymi. Brałem je ostrożnie w ręce i wkładałem w kosze, przysposobione na te arcydzieła, wolną zaś przestrzeń wypełniałem słomą. Potem stawiałem je w suchym miejscu, przeznaczając na zboże lub, gdyby się powiodło, na mąkę.
Duże naczynia wypadły źle, natomiast lepiej się przedstawiały małe garnuszki, talerze itp. przedmioty, które ustawiłem pięknie na półkach. Niestety, nie było ich można używać.
Dotychczas suszyłem tylko w słońcu naczynie, dlatego też nie można w nie było wlać płynu, ani postawić na ogniu. Przypadek dopiero przyszedł mi z pomocą. Pewnego dnia upiekłem sobie, jak zwykle, kawałek mięsa na drewnianym rożnie, a rozgarnąwszy potem węgle zobaczyłem pośród nich skorupę jednego z mych garnków. Była ceglasto czerwona i twarda jak kamień. Uradowany wielce powiedziałem sobie, że jeśli ogień może tak uczynić ze skorupą, to wypali też na kamień cały garnek.
Zacząłem rozmyślać, jakby urządzić ognisko dla wypalania garnków. Nie miałem pojęcia o piecu garncarskim, ani też sztuce polewania naczyń glejtą ołowianą. Ustawiłem tedy jedne przy drugich, kilka dzbanów i garnków, pokładłem mniejsze na większe, pomiędzy nimi, wokoło i na wierzchu zgromadziłem dużo drzewa i podtrzymywałem ogień, aż naczynia rozjarzyły się do czerwoności, widząc z radością, że żadne z nich nie popękało. Żar taki utrzymywałem przez pięć, czy sześć godzin, aż spostrzegłem, że powierzchnia jednego zaczyna się topić. Zmniejszyłem tedy ogień, garnki zaś przybrały barwę ciemniejszą i przy coraz słabszym żarze zaczęły z wolna ostygać. Czyniłem to powoli, z obawy, by nie popękały i tak mi zeszła cała noc.
W ten sposób uzyskałem pewną ilość dobrych, użytecznych dzbanów i garnków, ostatni zaś z nich miał nawet całą powierzchnię okrytą szkliwem.
Odtąd nie zbrakło mi już naczyń glinianych, nie były tylko zbyt kształtne, ale cieszyłem się nimi. Przez dni kilka szukałem kamienia przydatnego na moździerz dla utłuczenia zboża, bo głazy mej groty były to twory piaskowcowe, gdybym ich więc użył, miałbym tyleż piasku co mąki. Nie miałem odwagi jąć się urządzenia młyna. Z konieczności poprzestałem na moździerzu drewnianym. Przy pomocy topora i siekiery wyciąłem pień tak wielki, jaki tylko przytoczyć zdołałem i wydrążyłem go węglami, podobnie jak dzicy wypalają swe czółna, zwane kanoe. Łatwiej już poszło z ciężkim tłuczkiem z drzewa żelaznego i z wielką radością przywlokłem do groty moździerz, czekając ze zdwojonym utęsknieniem żniw, które mi miały dostarczyć mąki na chleb.
Namęczyłem się dobrze nad obmyśleniem sita, ale sporządzenie jego nie kosztowało mnie tyle trudu, co sporządzenie moździerza, gdyż użyłem na to rzadkiej tkaniny szalików marynarskich, jakie znalazłem pośród bielizny.
Należało pomyśleć teraz o wypieku, bym nie został wstrzymany w robocie gdy mąka będzie gotowa. Miski sporządziłem łatwo z gliny, trudniej było jednakże urządzić piec. Po długich namysłach poradziłem sobie w ten sposób: sporządziłem kilka wielkich mis, mających dwie stopy średnicy, a dziewięć cali głębokości i wypaliłem je należycie. Gdy przyszło do pieczenia, rozpaliłem wielki ogień na kominie zbudowanym z cegieł własnej roboty. Gdy się należycie rozgrzała blacha, odgarnąłem na bok węgle, ułożyłem bochenki i nakryłem je owymi misami, potem zaś nasypałem wokoło i na wierzch jarzących węgli, by utrzymać ciepło i podnieść je jeszcze nawet. Z biegiem czasu nabyłem wielkiej wprawy w tym piekarstwie i mój jęczmienny chleb mógł zyskać ogólne uznanie świata.
Na takich pracach zbiegła mi większa część trzeciego roku pobytu na wyspie. Uprawiałem też gorliwie ziemię, gromadziłem ziarno, a łuszczyłem je w twardych od pracy rękach, gdyż nie pomyślałem dotąd o klepisku i cepie.
Miałem teraz tyle zboża, że konieczne okazało się powiększenie spichrza. Ostatni zbiór dał mi około dwudziestu korców jęczmienia i tyleż lub więcej ryżu, co mogło starczyć na całoroczne wyżywienie.
Mimo tego zajęcia nie przestawałem myśleć o lądzie, dostrzeżonym z przeciwległego wybrzeża wyspy i marzyłem, by się tam dostać. Jeśli był to, jak sądziłem, kontynent, mogłem tam znaleźć ludzi, a przeto również środki powrotu do ojczyzny.
Pod wpływem tych myśli odszukałem łódź leżącą na tym samym miejscu, gdzie ją w dzień rozbicia wyrzuciła burza. Gdybym ją mógł naprawić i spuścić na wodę, byłbym w stanie podjąć podróż dłuższą, może nawet aż do Brazylii. Wyciąłem tedy w lesie dźwigary i walce i zawlokłem je do łodzi, zdecydowany obrócić leżący dnem do góry statek, a potem naprawić.
Całe dwa tygodnie zmarnowałem na tę bezużyteczną pracę, zanim się przekonałem, że sił mi nie starczy. Mimo to nie zaniechałem planu. Odgrzebałem po jednej stronie piasek, sądząc, że podczas przypływu łódź pochyli się sama na bok. Ale leżała dalej na miejscu, a nie było sposobu zbliżyć jej do wody, ni na cal. Chociaż trud mój był bezowocny, nie ustawała tęsknota za stałym lądem, postanowiłem tedy zbudować kanoe, czyli pirogę, które to statki robią dzicy okolic podzwrotnikowych, wydrążając ogniem pień drzewa. Powiedziałem sobie, że jeśli dzicy dokonują tego bez wszelkich narzędzi, mnie się musi powieść tem łatwiej. Niestety, znowu zapomniałem, że statek taki musi zostać spuszczony na wodę, zaś siły jednego człowieka podołać temu nie mogą. Myślałem tylko o tym, jak przepłynę czterdzieści pięć mil morskich, dzielących mnie od lądu, zaś nie brałem zgoła pod uwagę, w jaki sposób przeciągnąć łódź czterdzieści pięć sążni1 po piasku wybrzeża.
Jak głupiec przystąpiłem do roboty, marząc o bliskim wyzwoleniu, a ile razy nachodziły mnie myśli o trudach transportu lądem, powtarzałem sobie:
– Jakoś to będzie! Nie trap się, Robinsonie! Zrób tylko czółno, a reszta przyjdzie sama!
Ściąłem tedy cedr tak wspaniały, że chyba sam Salomon nie używał lepszych na świątynię Pańską, o średnicy przeszło pięciu stóp przy ziemi, a czterech stóp i ośmiu cali w wysokości stóp dwudziestu dwu. Zużyłem dwadzieścia dni, zanim go położyłem, a czternaście na odrąbanie korony i konarów. Miesiąc upłynął na obróbce kloca w coś na kształt łodzi, zaś przez trzy miesiące drążyłem jego wnętrze bez ognia, jedynie za pomocą siekiery, dłuta i młotu. Sporządziłem na koniec wspaniałą pirogę, tak obszerną, że pomieścić mogła dwudziestu sześciu ludzi.
Ukończywszy swe dzieło, spojrzałem na nie z dumą i radością. Ileż mnie kosztowało trudu, ile ciosów siekiery! Gdybym zdołał spuścić ten statek na wodę, ręczę, że podjąłbym najszaleńszą pod słońcem podróż, jaką odbył człowiek od czasu istnienia żeglarstwa.
Niestety, na niczym spełzły wszelkie wysiłki. Łódź leżała w odległości stu metrów od brzegu, a w dodatku droga do strumienia wznosiła się na pewnej przestrzeni w górę. Nie bacząc na to, skopałem ten kawał drogi na poziom równy. Nadludzki trud tej pracy był mi niczym, oceni to każdy, kto wie, co znaczy nadzieja oswobodzenia z długoletniej niewoli. Gdym jednak skończył, wszystko okazało się daremne, a łódź leżała dalej jak skała wrosła w ziemię.
Zmierzywszy dokładnie odległość, postanowiłem wykopać dok, czyli kanał, by zbliżyć wodę do łodzi, skoro nie dało się uczynić odwrotnie. Zacząłem pracować, ale rozważywszy głębokość wykopu i masę ziemi, jaką bym musiał wybrać, doszedłem do przekonania, że potrwałoby to dziesięć do dwunastu lat, gdyż brzeg był tak wysoki, że trzeba by u wylotu kanału pogłębić go na dwadzieścia stóp co najmniej. Przygnębiony strasznie odstąpiłem w końcu od przedsięwzięcia, poznawszy, zbyt późno niestety, że nie należy rozpoczynać niczego przed obliczeniem kosztów i swych własnych sił oraz zdolności.
Podczas gdy pracowałem nad budową czółna, nadszedł koniec czwartego roku mego pobytu na wyspie; uczciłem tę rocznicę jak poprzednie modlitwą i rozmyślaniem.
Mieszkałem już tak długo na wyspie, że różne przedmioty zabrane z okrętu uległy zużyciu, pośród nich zaś przede wszystkim odzież moja, z której zostały tylko łachmany. Musiałem pomyśleć o sporządzeniu innej. Pośród uratowanej odzieży marynarskiej znalazłem kilka ciepłych płaszczy strażniczych, których nie mogłem tu nosić skutkiem gorącego klimatu. Teraz postanowiłem sporządzić sobie z nich krótką kurtkę i kamizelkę. Uczyniłem, co mogłem, mimo to jednak strój wypadł fatalnie.
Celem uzyskania spodni jąłem się innego sposobu. Suszyłem dotąd zawsze starannie na słońcu skóry ubitej zwierzyny i przechowywałem je w domu. Wiele z nich stwardło na kamień i nie mogłem ich użyć, inne zaś pozostały miękkie i te mi się przysłużyły wielce.
Przede wszystkim zrobiłem sobie stożkowate nakrycie głowy z długowłosej skóry lamy, nie przepuszczającej deszczu. Dokonawszy tego dzieła uszyłem kompletne ubranie ze skór lamy i kozy, to jest luźny kaftan i sięgające do kolan spodnie. Winienem nadmienić, że robota krawiecka wypadła okropnie, bo jeśli byłem lichym cieślą, to stokroć jeszcze mniej posiadałem uzdolnienia w tym właśnie kierunku. Mimo to owo ubranie skórzane oddało mi wielkie usługi.
Wiele trudu i chytrości zużyłem na zrobienie parasola! Poznałem już w Brazylii, jak jest użyteczny, tu zaś słońce dogrzewało jeszcze silniej, a także deszcze trwały dłużej i były gwałtowniejsze. Z wielką biedą wynalazłem mechanizm, pozwalający zamykać i rozpinać parasol, i wykończyłem go jak należy. Ale trud opłacił się sowicie, bowiem miałem teraz ochronę, która pokryta kozią skórą nie dopuszczała ani promieni słońca, ani strug deszczu.
Na ogół biorąc, żyłem wygodnie i czułem zadowolenie. Ograniczyłem swe pragnienia, a los zdałem w ręce Ojca w niebiesiech. Z całym spokojem patrzyłem w przyszłość, gotów przyjąć wszystko z jego ręki. Śmiało rzec mogę, iż czułem się teraz szczęśliwy, przynajmniej o wiele szczęśliwszym niż dawniej.
Minęło znowu lat pięć bez szczególniejszych wydarzeń. Uprawiałem rolę, zbierałem plony, suszyłem winogrona, wałęsałem się ze strzelbą po całej wyspie, w końcu wyciosałem sobie drugą pirogę, ale oczywiście dużo mniejszą, dla spuszczenia której przyszło mi wykopać kanał szeroki na stóp sześć, na cztery głęboki i pół mili angielskiej długi.
W czółnie tak małym nie sposób było puszczać się na ląd stały, toteż wybiłem sobie z głowy to pragnienie i było mi z tym dobrze.
Zamiast tego umyśliłem objechać moją wyspę wokoło i w tym celu starannie przysposobiłem statek do drogi. Ustawiłem maszt i sporządziłem żagiel z zapasowego płótna, schowanego w magazynie. Próbna jazda wypadła świetnie. Uzupełniłem jeszcze czółno schowkami na zapasy żywności i amunicję, a prócz tego umieściłem w tyle przyrząd, pozwalający na zatknięcie parasola dla ochrony przed słońcem.
Przysposobiwszy się w ten sposób, wniosłem do czółna dwa tuziny bochenków chleba, naczynie z prażonym ryżem, dzban wody, pół kozy oraz dwa płaszcze strażnicze, mające mi służyć za pościel i kołdrę.
Dnia 6 listopada, szóstego roku mego panowania, czy też lepiej może niewoli, ruszyłem w drogę, zaopatrzywszy wpierw me wierne zwierzęta domowe w paszę i wodę.
Podróż potrwała dłużej, niż sądziłem wyjeżdżając. Wyspa była niewielka, ale po stronie wschodniej miała wielką rafę skalną, sięgającą w morze na dwie mile angielskie, zakończoną ławicą piaskową, której część widzialna miała jeszcze pół mili długości. Toteż opłynięcie tej przeszkody zabrało mi sporo czasu.
Ujrzawszy rafę, chciałem w pierwszej chwili wracać raczej, niż się tak daleko ważyć na pełne morze, zwłaszcza że nie miałem pewności, czy mi się uda szczęśliwie wrócić. Osadziłem tedy łódź na kotwicy sporządzonej z okrętowego żelaziwa i wyskoczywszy na ląd ze strzelbą w ręku, wyszedłem na wzgórze, z którego mogłem zobaczyć rafę w całej długości.
Przy tej okazji zauważyłem silny prąd w kierunku wschodnim, który przepływał tuż obok ławicy. Gdybym się był weń dostał, niewątpliwie czółno moje pomknęłoby na pełne morze, toteż złożyłem dzięki Bogu, który mnie skierował na to wzgórze. Po drugiej stronie wyspy biegł taki sam pas prądu, a piana szumiała u brzegu.
Całe dwa dni spędziłem tu, gdyż zerwał się wiatr wschodni, wprost przeciwny prądowi, tak że wzdłuż rafy powstały wielkie fale, a nie było sposobu ich wyminąć.
Trzeciego dnia morze i wiatr ścichły, toteż ruszyłem dalej, ale zaledwo dotarłem na koniec rafy i byłem o długość czółna oddalony od ławicy, porwał mnie prąd wartki, niby spod koła młyńskiego pędzący i porwał mnie ze sobą. Nie było wiatru dla mego żagla, na nic się nie przydało wiosłowanie. Zdjęty wielkim przerażeniem myślałem, że oba prądy, wokoło wyspy płynące, muszą się łączyć gdzieś dalej i że los mój jest przypieczętowany raz na zawsze. Wypędzony na pełne morze musiałem zginąć niechybnie. Nie miałem nadziei, że spotkam się z pomocą i ratunkiem i rozmyślałem, że umrę, wprawdzie nie od rozszalałego żywiołu, bo morze było spokojne, ale powolną śmiercią z głodu i pragnienia. Ubiłem przed odjazdem na brzegu dużego żółwia i zabrałem do łódki, zaczerpnąłem też świeżej wody, cóż to jednak znaczyć mogło wobec niezmiernej dali oceanu, o tysiąc mil od jakiegokolwiek lądu?
Poznałem teraz, jak łatwo jest Bogu pogorszyć jeszcze stokrotnie niedolę człowieka. Pusta, bezludna wyspa moja wydała mi się naraz przybytkiem szczęśliwości i zacząłem marzyć, że tam kiedyś dotrę. Zalany łzami wyciągnąłem ręce do niej i zawołałem:
– O ty przecudowna pustelnio moja! Biada mi… już cię więcej nie zobaczę! O ja nieszczęsny… cóż mnie za okropności czekają!
Oddałbym był wszystko za możność dotknięcia stopą tej tak często przeklinanej ziemi. Człowiek poznaje wartość rzeczy dopiero po ich utracie.
Trudno wysłowić mój strach i rozpacz. Niesiony coraz to dalej pracowałem co sił wiosłami, by wyprowadzić łódź z prądu, ale wszystko było daremne. Około południa zerwał się lekki, południowo-wschodni wiatr. Odetchnąłem po trosze, zwłaszcza że wiatr przybierał na sile i zadął w końcu ostro. Oddaliłem się już bardzo od wyspy i przy mglistym dniu byłbym podwójnie stracony, gdyż nie posiadając kompasu, straciwszy ląd z oczu, nie wiedziałbym dokąd płynąć. Na szczęście powietrze było czyste, rozpostarłem przeto żagiel i skierowałem, o ile można było, ku północy.
Po chwili poznałem z koloru wody, że zaszła w prądzie zmiana. Mętna przy silnym prądzie, oczyszczała się w miarę jego słabnięcia. Niezadługo spostrzegłem po stronie wschodniej kilka skał, na których prąd się dzielił. Ramię główne szło ku południowi, boczne jednakże, odparte od tychże skał płynęło zrazu ku północy.
Rzuciwszy niebu dziękczynienie, odetchnąłem z ulgą, gdyż ten prąd, łącznie z wiatrem południowym, niosącym mnie wprost ku wyspie, tylko o dwie mile dalej niż rozpocząłem jazdę, był mym ocaleniem.
Woda uspokoiła się po chwili, wiatr mi został wierny, toteż po godzinie wylądowałem w małej zatoce po stronie północnej.
Wyskoczywszy z łódki padłem na kolana i zaniosłem do Boga podziękę za ratunek. Potem wyciągnąłem łódkę na brzeg i ległem spać.
Zbudziwszy się popołudniu postanowiłem wracać pieszo, gdyż nie miałem odwagi ryzykować ponownie podróży morzem. Chcąc zabezpieczyć łódkę, popłynąłem wzdłuż brzegu i napotkawszy ujście rzeczki zajechałem tam. W zacisznym miejscu umocowałem mój statek i ruszyłem na ląd dla zbadania, gdzie jestem.
Ze strzelbą tylko i parasolem szedłem w głąb wyspy, a okolica zaczęła mi się wydawać coraz to bardziej znana. Po krótkim czasie spostrzegłem, że idę wprost ku swemu letnisku i dotarłem też doń przed zapadnięciem mroku.
Przelazłszy płot ległem spoczywać, a znużenie sprowadziło na mnie zaraz sen.
Każdy z czytelników tej prawdziwej opowieści pojmie chyba me przerażenie, gdy nagle zostałem zbudzony głosem wołającym wyraźnie me imię.
– Robinsonie Crusoe! – wołał ktoś. – Gdzież to byłeś, Robinsonie Crusoe?
Wyczerpany długim wiosłowaniem i drogą pieszą nie mogłem odrazu zebrać zmysłów i byłem pewny, że śnię. Ale powtarzane ciągle te same słowa wróciły mi w końcu przytomność. Skoczyłem przerażony na równe nogi, ale otarłszy oczy, ujrzałem mego Pola, siedzącego na płocie. Poznałem zaraz, że to papuga mnie wołała, gdyż przemawiałem do niej tym samym tonem. Ptak stał się z biegiem czasu tak pojętny i przywiązany, że mi siadał na palcu i tuląc głowę do mej twarzy powtarzał przymilnie: – Biedny Robinson! Gdzież to byłeś, Robinsonie Crusoe? Co robiłeś, Robinsonie Crusoe? Skąd wracasz?… i tym podobne wyrazy.
Mimo że wiedziałem już, iż mnie wołała papuga, nie mogłem się uspokoić i łamałem sobie głowę nad pytaniem, czemu tu przyleciała właśnie. Uradowany widokiem wiernego przyjaciela, podałem palec, a Pol siadł na nim zaraz, pytając dalej, gdzie był biedny Robinson Crusoe, co robił i skąd wraca, zupełnie jakby się radował mym widokiem. Pogładziłem czule papugę i zabrałem ze sobą do domu.
Odeszła mnie ochota do podróży w celach odkryć, zmuszony zaś do podjęcia różnych prac domowych, znalazłem dość czasu na przemyślanie minionego niebezpieczeństwa. Radbym był mieć mą pirogę na tej stronie wyspy, jednakowoż nie śmiałem wystawiać się na prąd, który musiał istnieć również i po stronie zachodniej wyspy. Musiałem tedy zrezygnować na razie z posiadania czółna, na sporządzenie którego tyle zużyłem pracy i czasu.
Rozdział szósty
– Robinson jako hodowca bydła i gospodarz domu. – Ślad na piasku. – Obawa rzecz to gorsza, niż samo niebezpieczeństwo. – Środki obrony. – Ludożercy na wyspie.
Minął jeszcze rok jeden. Żyłem spokojnie i jednostajnie, ćwicząc się w rozmaitych rzemiosłach, zwłaszcza zostałem dzielnym cieślą, co notuję ze względu na niedostateczną sprawność posiadanych narzędzi.
Odniosłem też tryumf w garncarstwie, sporządzając sobie fajkę. Była to prosta fajka gliniana, na czerwono wypalona, dała mi ona jednak dużo miłych chwil, gdyż z dawien dawna nawykłem do palenia tytoniu.
Wzrósł również znacznie mój zapas koszyków, których potrzebowałem zarówno na przechowywanie owoców i produktów rolnych, jak i dla celów noszenia różnych rzeczy do domu.
Jedna jednakże sprawa napełniała mnie troską, to jest zmniejszanie się mego zapasu prochu. Niezdolny sporządzić świeży proch, poważnie rozmyślałem, jak zdołam w przyszłości bez niego polować na dzikie kozy. Jak już wspomniałem, oswoiłem w trzecim roku pobytu młodą kozę, w nadziei doczekania się stada, ale koza niestety pozostała samotną i w końcu zdechła ze starości.
Teraz dopiero, w jedenastym roku pobytu mego na wyspie zająłem się myślą, jakby chwytać dzikie kozy w paści lub doły. Po długich, daremnych usiłowaniach udało mi się w końcu schwytać w dół dużego capa oraz trzy młode sztuki, dwie żeńskiej, a jedną męskiej płci.
Cap był jednak tak dziki, że nie mogłem sobie z nim dać rady, nie chcąc go zaś zabijać, puściłem na wolność. Nie przyszło mi wówczas na myśl, że głód byłby go obłaskawił. Trzeba go było zostawić na parę dni w dole, potem zaś dać mu po trochu jeść i pić. Stałby się wówczas pokorny niby jagnię, gdyż kozy są to zwierzęta mądre i przywykają łatwo do człowieka, byle się z nimi dobrze obchodzić.
Trzy młode okazy uwiązane na linach nie bez trudności zawiodłem do domu.
Chcąc dojść do posiadania trzody, powinienem był w pierwszej kolejności zabezpieczyć oswojone kozy od zetknięcia z dzikimi. Należało tedy zagrodzić dla nich kawał pastwiska, co było pracą nie lada dla dwu tylko rąk ludzkich. Ale wziąłem się bez wahania do roboty i po trzech miesiącach otoczyłem mocną i pewną zagrodą kawał pastwiska, sto metrów szeroki, sto pięćdziesiąt długi, posiadający bujne krzaki i mały strumyk.
Zanim to skończyłem trzymałem troje koźląt zawsze w pobliżu, podawałem im czasem trochę owsa czy ryżu, one zaś zapoznały się ze mną i niebawem straciły wszelką ochotę do ucieczki.
Po upływie półtora roku posiadałem już trzodę w ogólnej liczbie dwunastu głów, zaś gdy ubiegły następne dwa lata, doszedłem do czterdziestu trzech sztuk, nie licząc tych, które w tym czasie zarżnąłem. Ogrodziłem następnie jeszcze pięć dalszych pastwisk, komunikujących ze sobą, umieszczając też gdzieniegdzie daszki i koleby dające zwierzętom ochronę podczas słoty.
Na tym nie koniec. Miałem nie tylko pod dostatkiem mięsa, ale także sześć do ośmiu litrów mleka dziennie, że zaś przyroda nie tylko dostarcza każdemu stworzeniu pożywienia, ale uczy je również należycie spożytkować przez ludzi, przeto wziąłem się i ja do przerabiania mleka na masło i ser. Nigdy nie doiłem dotąd krów czy kóz, teraz jednak zostałem skrzętnym i zręcznym mleczarzem. Soli dostarczał mi odpływ, susząc w szczelinach skał wodę morską.
Tak to Bóg miłosierny zastawił mi na bezludnej wyspie obficie zaopatrzony stół.
Jadałem zawsze w towarzystwie mych domowników, niby król otoczony wasalami. Pol, mój ulubieniec, miał sam jeden prawo mówić do mnie, staruszek pies siadywał po prawicy mojej, koty zaś zwinięte na stole czekały bacznie na kąski, jakie im rzucałem.
Koty przywiezione z okrętu, dawno pozdychały i pogrzebałem je w pobliżu mego osiedla. Zostawiły jednakże tyle potomstwa po lasach, i to tak złodziejskiego, że musiałem częstem strzelaniem bronić się od tej plagi.
Rad bym był sprowadzić czółno na tę stronę wyspy, a chociaż nie nęciła mnie podróż morska, chciałem zwiedzić tę część wybrzeża, gdzie wyszedłem na wzgórze dla zobaczenia, jak daleko rafa skalna sięga w morze. Co dnia silniej odczuwając tę chętkę, ruszyłem też tam dnia pewnego.
Trudno sobie wyobrazić dziwniejszego ode mnie wędrowca. Postać moja zadziwiłaby zapewne czytelnika.
Na głowie miałem szpiczastą czapę ze skóry lamy, z szerokim spadającym na kark fartuchem dla ochrony przed słońcem i deszczem.
Ubrany byłem w kaftan ze skóry koźlej o połach sięgających do lędźwi, pod nim zaś spodnie z miękkiej skóry lamy, której uwłosienie spadało aż na łydki. Nie posiadałem pończoch ni trzewików, wymyśliłem sobie natomiast skórzaną plecionkę, okrywającą stopy i dolną część łydek, sznurowaną z przodu i z tyłu. Wyglądało to wszystko razem strasznie po barbarzyńsku, ale nie sposób było temu zaradzić.
Przepasany byłem szerokim pasem z koziej skóry, zeszytym takimiż rzemykami. Posiadał on po bokach rodzaj olster dla umieszczenia po lewej topora, zaś małej piły po prawej stronie. Drugi pas spływał mi przez prawe ramię. Dźwigał on dwie torby z koziej skóry na proch, kule i śrut. Na plecach miałem sztucznie upleciony noszak na pożywienie, służący jednocześnie za torbę myśliwską. W lewej ręce niosłem strzelbę, w prawej zaś parasol, sprzęt obok broni najkonieczniejszy dla mnie.
Byłem ogorzały, ale nie tak bardzo, jakby należało oczekiwać. Mając pod dostatkiem nożyczek i brzytew, nosiłem brodę krótko przyciętą, tylko wąsy wyrosły mi tak długie, że z pewnością w mieście ulicznicy biegaliby za mną i szydzili.
Tak ubrany ruszyłem w drogę, idąc tuż nad wybrzeżem, aż do miejsca, gdzie umieściłem na kotwicy mą pirogę. Tu wyszedłem ponownie na wzgórze, ale spojrzawszy po morzu, z wielkim zdumieniem nie dostrzegłem ni śladu owego prądu, który mnie takiego nabawił strachu. Widocznie stał on w ścisłym związku z przypływem i odpływem i tę okoliczność stwierdziłem później dokładnie.
Wystarczyło tedy wybrać tylko odpowiedni czas, a czółno z łatwością dałoby się zabrać do domu. W pamięci mojej tkwiły jednak tak silnie przygody przebyte na morzu, że odstąpiłem od tej myśli. Wolałem raczej wyciosać sobie drugie czółno i mieć dwa po obu stronach do użytku.
Zszedłszy ze wzgórza, poszedłem na moje letnisko i tam spędziłem noc, nazajutrz zaś ruszyłem do przystani, gdzie zastałem mą pirogę nietkniętą w poprzednim stanie, spokojnie stojącą na kotwicy. Wzdłuż brzegu rzeczki dotarłem do morza i tutaj natrafiłem na coś, co memu życiu nadało całkiem nowy kierunek. Wypatrując muszli i innych produktów morza, jak to czyniłem zawsze, zobaczyłem nagle na piasku odcisk ludzkiej stopy.
Stanąłem niby rażony piorunem lub jakbym zobaczył ducha.
Nadsłuchując bacznie, rozglądałem się wkoło, niczego jednakże nie zauważyłem.
Wszedłem na małe wzgórze, by sięgnąć spojrzeniem dalej, biegałem po wybrzeżu, ale nigdzie nie znalazłem odcisku drugiego. Długo badałem ślad, sądząc, że się mylę, ale nie było żadnej wątpliwości. Była to z całą pewnością stopa ludzka, z piętą, podeszwą, osadą przednią i pięciu palcami.
Nie mogłem zgadnąć, skąd się wzięła, ale że była, to fakt niezaprzeczalny.
Straciłem głowę i jąłem uciekać, obawiając się, czy mnie ktoś nie goni, podejrzewając zasadzkę za każdym krzakiem i pniem drzewa.
Do dziś nie wiem, ile czasu użyłem, by dobiec do mej fortecy. Nie pamiętam też, czy wszedłem po drabinie, czy otworem w skale. Nie zwracałem na to uwagi, przejęty strachem.
Noc spędziłem bezsennie, gdyż podniecona fantazja przywodziła mi tysiące okropności i niebezpieczeństw do głowy.
Stopa ta mogła być tylko odciskiem dzikiego mieszkańca pobliskiego lądu. Niezawodnie wiatr zapędził czeredę dzikich na wyspę, z której potem niebawem odpłynęli.
Uradowany byłem, żem w tym czasie nie znalazł się w tych stronach, a także, że nie odkryli mej pirogi. Gdyby to nastąpiło, dzicy postaraliby się też niezawodnie odnaleźć właściciela statku. Może jednak znaleźli oni czółno i nie odpłynęli z wyspy? Czyż miałem pewność, że tak nie jest? Mogli też wrócić w wielkiej liczbie i nawet, nie znalazłszy mnie samego poza palisadą, poniszczyć me zagrody, zabrać trzodę i spustoszyć me łany zboża.
Skutkiem przerażenia zapomniałem nawet o Opatrzności mimo tylu dowodów jej opieki. Jeden jedyny cios zniweczył cały spokój i szczęście mego życia. Po całych dniach byłem dręczony okropnymi myślami i bezustannie wyczekiwałem tej chwili, w której ludożercy wśród dzikich okrzyków rzucą się na mnie nawałą z włóczniami i strzałami, aby wydrzeć mi życie.
Potem myśli me przybrały inny kierunek. Może odcisk ten był śladem mej własnej stopy z czasów dawniejszych, kiedy, będąc tutaj, wysiadłem z czółna na piasek? To mi dodało otuchy i uznałem się za głupca, który opowiada niestworzone historie, a sam drży i boi się najbardziej.
Po czterech dniach wychyliłem się poza dom, albowiem nie miałem nic prócz kilku placków owsianych i wody, a także trzeba było wydoić kozy.
W gęstwie leśnej doznałem ponownie strachu, rozglądałem się też bacznie, gotów za najlżejszym szmerem zmykać jak zając do mej fortecy skalnej. Nie zauważyłem jednak nic podejrzanego i to mi dało śmiałość wyruszenia pewnego dnia na wybrzeże przeciwległe dla zbadania raz jeszcze odcisku i przekonania się, czy jest śladem mej własnej stopy, czy też nie.
Próba wykazała jednak, że stopa moja jest o wiele mniejsza i ogarnięty ponownym strachem pośpieszyłem do domu. Miałem teraz pewność pobytu dzikich, a nawet zacząłem podejrzewać, że wyspa moja jest zamieszkała i należy się spodziewać zgoła niespodzianego napadu.
O, jakże ślepy strach może pozbawić człowieka zmysłów! Do jakichże nierozsądnych popchnąć go jest zdolny czynów! W pierwszej chwili chciałem zniszczyć zagrody i zapędzić oswojone trzody moje do lasu, by je ukryć przed nieprzyjacielem szukającym łatwej zdobyczy. Miałem też zamiar przekopać me łany, rozebrać letnisko, słowem zatrzeć wszelkie ślady mego pobytu na wyspie.
Takie dziwaczne pomysły nękały mój umysł podczas bezsennej nocy po powrocie. Strach przed niebezpieczeństwem jest o wiele gorszy od samego niebezpieczeństwa. O świcie dopiero zamknąłem oczy, zapadłem w głęboki sen i zbudziłem się znacznie spokojniejszy.
Zacząłem rozważać położenie moje chłodno i rozsądnie.
Wyspa położona tak blisko kontynentu nie była tedy do tego stopnia opuszczona, jak sądziłem zrazu. Chociaż sama niezamieszkała, mogła być od czasu do czasu miejscem lądowania dla statków przybywających umyślnie lub też zapędzonych prądem czy wiatrem.
Od lat piętnastu przebywając tu, nie napotkałem człowieka, przeto jeśli nawet bywali tu dzicy, nie zatrzymywali się nigdy długo, niebezpieczeństwo polegało więc na możliwości natknięcia się kiedyś na taką grupę dzikich, powinienem był tedy wyszukać sobie bezpieczne schronienie.
Pożałowałem teraz, że urządziłem w jaskini mej wejście z zewnątrz i umyśliłem obwarować ją lepiej przez drugi wał umieszczony ze strony przeciwnej, poza palisadą sprzed lat dwunastu. Umocniłem go belkami i starymi linami kotwicznymi, bacząc na to, by zostawić w nim siedem szerokich jak ramię otworów strzelniczych. Podsypałem ten wał z zewnątrz ziemią na wysokość dziesięciu stóp i ubiłem ją mocno. W siedmiu otworach strzelniczych ustawiłem siedem muszkietów zabranych z okrętu w pozycji, jakby były armatami. Do tego celu musiałem dla każdego z nich urządzić odpowiednie rusztowanie. Byłem teraz w możności dać ognia z wszystkich w ciągu dwu minut.
Długo i ciężko pracowałem nad budową tego wału i odzyskałem poczucie bezpieczeństwa dopiero, kiedy był gotowy.
Następnie wetknąłem przed wałem w ziemię pale i kije z gatunku drzewa puszczającego pędy, bacząc, by zachować znaczną odległość i nie pozwolić nieprzyjaciołom użyć tej plantacji jako zasieku dla siebie w czasie napadu. Wbiłem takich pali może z dwadzieścia tysięcy i bardzo rychło drzewo puściło pędy.