Kitabı oku: «Robinson Crusoe», sayfa 5
Po dwu latach powstała bujna gęstwa krzaków, zaś po pięciu wyrósł las młody, silny, a zarazem nieprzekraczalny dla żadnej istoty ludzkiej. Przy tym wyglądał tak dziko, że niepodobieństwem było przypuszczać, iżby poza nim mógł ktoś mieszkać.
W ten sposób zamknąłem wszelki dostęp do mej fortecy i mogłem do niej wchodzić wyłącznie tylko z wierzchołka góry po dwu drabinach, sięgających od góry i dołu do połowy wysokości jaskini, gdzie był naturalny wyskok skalny. Po zdjęciu tych drabin nikt nie mógł tu dotrzeć, a gdyby nawet zdołał to uczynić, dzieliła go jeszcze ode mnie pierwsza palisada.
W ten sposób uczyniłem wszystko, com mógł uczynić dla własnego bezpieczeństwa.
Mimo gorliwego zajęcia się tym, nie zapomniałem też o sprawach innych. Byt mojej trzody leżał mi na sercu, bowiem nie tylko dawała mi pożywienie, ale pozwalała szczędzić prochu i zwalniała z trudów polowania. Strata jej i konieczność zakładania drugiej byłaby dla mnie wprost nieszczęściem.
Długo dumałem, jak ją zabezpieczyć najlepiej. Należało wykopać wielką podziemną jaskinię, by zwierzęta zapędzić tam w razie niebezpieczeństwa, albo też zagrodzić w różnych odległych a ukrytych miejscach kilka pastwisk oddzielnych i trzymać tam po pół tuzina młodych kóz, których przychówek mógłby wyrównać stratę trzody głównej w razie napadu. Ten ostatni plan uznałem za lepszy.
Wyszukałem w najodleglejszej części wyspy głęboką, otoczoną lasem kotlinę, tę właśnie, na której swego czasu zabłądziłem, wracając ze wschodniego wybrzeża. Polanę mającą około trzech morgów obszaru otaczał gąszcz taki, że sam już stanowił naturalną ochronę.
W ciągu niespełna miesiąca wykończyłem płot i mogłem tu umieścić część trzody. Wybrałem dziesięć młodych kóz i dwa młode capy i odtąd z większą już odwagą oczekiwałem napaści dzikich.
Cała ta ogromna praca i cały ten przewrót wywołane zostały jednym tylko jedynym śladem ludzkiej stopy na piasku, gdyż do tej pory nie napotkałem żywej duszy. Na ustawicznym niepokoju zeszły mi dwa lata, utraciłem wszelką radość życia i całą wygodę, żyjąc w ciągłym strachu przed podstępem i złością istot ludzkich.
Zabezpieczywszy w opisany sposób część trzody, wyruszyłem na poszukiwanie miejsca drugiego dla koziej kolonii.
Zaznaczam tu, że nigdy nie miałem zamiaru stworzyć trzody oswojonych lam. Było ich na wyspie niewiele, a przy tym nie spodziewałem się z nich tych korzyści, jakie mi dawały dużo łatwiejsze do opanowania i mniejsze kozy. Wielce mi były przydatne skóry lam, a jedna z nich oswojona, pędząca w mej fortecy żywot spokojny i wygodny, sprawiała mi wiele przyjemności, jednakże nie posunąłem się aż do chowu tych zwierząt, nie mając ochoty ani na ich mięso, ani mleko.
Podczas jednej z wycieczek dotarłem aż do ostatniego, zachodniego krańca wyspy, gdzie dotąd nie postała jeszcze moja noga. Wyszedłszy na skałę, ogarnąłem spojrzeniem morze.
– Ha! Cóż to widać? – zawołałem bezwiednie.
Ujrzałem czółno.
Przetarłszy oczy, spojrzałem ponownie.
Daleko, na lśniącej płaszczyźnie, dostrzegłem czarny punkt.
Posiadałem w domu kilka lunet, znalezionych w skrzyniach marynarzy. Na nieszczęście nie wziąłem żadnej ze sobą.
Wypatrywałem sobie wprost oczy, nie mogąc jednak stwierdzić, czy dostrzeżony przedmiot jest czółnem, czy pniem drzewa, niesionym przez wodę. Nie widać go było z samego wybrzeża, toteż zacząłem sobie samemu tłumaczyć, iż to pomyłka, jednocześnie ślubując, że nigdy bez lunety z domu nie wyruszę.
Niebawem okazało się jednak, iż odcisk stopy ludzkiej nie było to na mej wyspie zjawisko tak niezwykłe, jakbym tego pragnął, i że tylko Opatrzność kazała mi wylądować po tej stronie, na którą dzicy nigdy nie zachodzili. Inaczej dawno by mnie już byli znaleźli. Kanoe ich płynące od strony kontynentu bardzo często szukały ochrony w zatokach mej wyspy przed wiatrem. Prócz tego ludożercy toczący ciągłe ze sobą wojny międzyplemienne przywozili tu swych jeńców, zarzynali i zjadali ich.
Uszedłszy niewielki kawałek drogi wybrzeżem, stanąłem nagle skamieniały od strasznej grozy. Nie zdołam opisać nigdy uczuć, jakich doznałem, ujrzawszy na białym piasku mnóstwo ludzkich czaszek, nóg, rąk i innych resztek ciała. Opodal poczerniały od dymu i ognia punkt wskazywał, gdzie płonął stos, wokoło zaś niego zagłębienie w piasku świadczyło, że siedzieli tu dzicy przy ohydnej uczcie swojej.
Okropny ten widok oszołomił mnie, tak że zapomniałem o grożącym mi niebezpieczeństwie, myśli me skierowały się wyłącznie na ową szatańską zbrodnię pożerania istot ludzkich. Słyszałem o ludożercach nieraz, nigdy jednakże nie znalazłem się w pobliżu tych potworów. Odwróciłem twarz, zrobiło mi się źle ze wstrętu i przez długą chwilę nie mogłem przyjść do siebie. Potem ruszyłem żywo do domu.
Przybywszy, zdjąłem za sobą drabiny i teraz dopiero odetchnąłem z ulgą. Czułem się bezpieczny i powinszowałem sobie, że w ciągu lat ostatnich umocniłem swą fortecę. Jednocześnie zaś nabrałem przekonania, iż dzicy uważają wyspę za bezludną i nie przybywają tu na żadne poszukiwania. Mieszkając tu już blisko osiemnaście lat, nie natrafiłem aż do ostatnich czasów na ślad człowieka, toteż mogłem przeżyć drugie tyle czasu, a nie zdołaliby mnie znaleźć, chyba żebym im się pokazał sam, ku czemu jednak nie miałem żadnej ochoty.
Odraza, jaką mnie przejęli ci ludzie, i ich straszny obyczaj pożerania się wzajem przepoiły mnie jednak tak ponurym nastrojem, że blisko przez dwa lata po owym szkaradnym widowisku nie robiłem dalszych wycieczek, poprzestając na najbliższym otoczeniu domowym, to znaczy fortecy, letnisku i zagrodzie w lesie. Nie chcąc nawet zachodzić do mego czółna, postanowiłem zbudować sobie drugie. Tamtego nie mogłem wyprowadzić z zatoki, nie będąc dostrzeżony przez dzikich, a wiedziałem, że wpadłszy raz w ich ręce bez ratunku straciłbym życie.
Z biegiem czasu uspokoiłem się jednak i wróciłem do dawnego sposobu życia, unikając tylko spotkania z ludożercami. Toteż strzelałem, jak mogłem najrzadziej z obawy, by się nie zdradzić i dopiero teraz w całej pełni oceniłem wartość mej swojskiej trzody. Jeśli jeszcze od czasu do czasu polowałem na dzikie kozy, to tylko za pomocą paści i dołów, także przez ostatnie dwa lata nie dałem ani jednego strzału. Oczywiście, wyruszając z domu, zabierałem zawsze ze sobą muszkiet oraz trzy pistolety zabrane z okrętu. U pasa zawieszałem też jedną z wyostrzonych świeżo szpad oraz topór, tak że był ze mnie mąż wielce wojowniczy i niebezpieczny w spotkaniu z nieprzyjacielem.
Pominąwszy te środki ostrożności, żyłem teraz spokojnie, jak przed całym zajściem i poznałem, że w porównaniu z wielu innymi ludźmi los mój nie jest tak zły, oraz doszedłem do wniosku, że znikłoby dużo skarg, gdybyśmy swe życie porównywali z życiem bliźnich, którym się powodzi jeszcze gorzej. Przyrównując się do szczęśliwszych, zapominamy natomiast o winnej Bogu wdzięczności.
Rozdział siódmy
– Robinson knuje mordercze plany. – Druga strona sprawy. – Przygoda w jaskini. – Różności odnoszące się do zwierząt Robinsona. – Ludożercy przy ucieczce. – Nowe plany mordercze.
W gruncie rzeczy nie brakowało mi już teraz niczego i dla rozrywki tylko zajmowałem się tym i owym, co bym chciał pozyskać. Te słowa ostatnie dotyczą jednak czasu, zanim mnie ogarnął strach przed dzikimi, gdyż potem znikł cały mój popęd wynalazczy.
Pośród innych, zajmowało mnie też pytanie, czy zdołałbym wytworzyć z jęczmienia słód, a z niego piwo. Było to niemal zuchwalstwem, gdyż ważniejsze od piwa miałem przed sobą zadania. Przyszła mi jednak ta chętka, zgoła przyznam niewykonalna, gdyż do piwowarstwa trzeba mnóstwa przedmiotów, których sporządzić do tej pory nie zdołałem, jak na przykład beczek. Całymi tygodniami usiłowałem zrobić beczkę, ale wszystko szło na marne. Poza tym skądże wziąć chmielu, by piwo uczynić smacznym i trwałym, a także kotła, by je uwarzyć? Mimo to pewny jestem, że miałbym pewnego dnia na stole piwo, gdyby nie strach przed ludożercami, gdyż powziąwszy raz plan, zawsze wprowadzałem go w życie.
Teraz jednak mój zmysł wynalazczy skierował się w inną stronę. Po całych dniach i nocach dumałem, jak by zaskoczyć dzikich przy krwawej uczcie i zniweczyć ich. Książka dwa razy obszerniejsza od tej nie pomieściłaby wszystkich planów, jakie układałem, by dzikich pokonać lub co najmniej postrachem odpędzić ich daleko. Wszystko było jednakże na nic, bo jakże walczyć samemu z dwudziestoma czy trzydziestoma dzikimi, którzy umieli trafiać strzałami i włóczniami równie dobrze do celu jak ja z mych muszkietów.
Od czasu do czasu przychodziło mi na myśl zakopać kilka funtów prochu w miejscu, gdzie zakładali ognisko, tak by sami przez się ulegli zniszczeniu, ale miałem jedną zaledwie beczkę prochu, toteż nie mogłem się zdecydować na taką rozrzutność. Poza tym nie byłem pewny skutku. Dzicy mogliby zostać tylko obrzuceni węglem i głowniami, a to nie odstraszyłoby ich na pewno od wyspy.
Należało raczej ukryć się w zasadzce, wziąwszy trzy podwójnie nabite muszkiety i strzelać stamtąd podczas ich ohydnej biesiady. Na każdy strzał powinno by paść dwu lub trzech, jak sądziłem, potem zaś chciałem wypaść na nich z pistoletami i szpadą, tak by żaden nie uszedł. Dawało to nadzieję pokonania około dwudziestu dzikich.
Całymi tygodniami zajmował mnie ten plan i to tak żywo, że mi się po nocach śniły utarczki z niezliczonymi hordami ludożerców oraz świetne nad nimi zwycięstwa.
Nie poprzestając na snuciu planów, wyszukałem w ciągu kilku dni sposobne na zasadzkę miejsce, w pobliżu skalistej wyżyny, skąd mogłem widzieć przybywające czółna dzikich. Rosło tam kilka wielkich drzew, jedno zaś było wypróchniałe. Obrałem je sobie za placówkę i umyśliłem strzelać stąd, mierząc dobrze, tak by kilku dzikich kłaść za każdym strzałem.
W ponurym nastroju nabiłem dwa muszkiety siekańcem ołowianym oraz małymi kulkami, zaś strzelbę grubym śrutem. Każdy pistolet dostał cztery kule, po czym zabrawszy amunicję na dalszych sześć, czy osiem strzałów uznałem, że jestem dostatecznie wyposażony na moją wojenną wyprawę.
Każdego ranka ruszałem w pełnym rynsztunku do mej zasadzki odległej o jakieś trzy mile angielskie w celu wyglądania czółen nieprzyjacielskich. W końcu jednak znużyło mnie to, gdyż przez dwa lub trzy miesiące nie odkryłem śladu dzikich na lądzie, ni na morzu.
Przez czas trwania tych wypraw nie opuszczała mnie chętka zamordowania jakichś dwudziestu czy trzydziestu nagich dzikusów, by ich ukarać za nieludzkie postępki, nad którymi zresztą nie zastanawiałem się dotąd poważnie.
W każdym razie dla dzikich ludożerstwo nie było czymś tak ohydnym jak dla mnie. Wstrętny ten obyczaj odziedziczyli po przodkach i uznawali go za słuszny i zgodny z naturą.
Tracąc ochotę do codziennych marszów wywiadowczych, zacząłem też jednocześnie zmieniać zapatrywania na postępki dzikich oraz własne wojownicze plany. Zadałem sobie pytanie, jakie mam prawo sądzić tych nieświadomych zła ludzi i mordować ich, skoro niczym przeciw mnie samemu nie wykroczyli, a obyczaje ich nic mnie przecież nie obchodziły.
– Czyliż wiem – pytałem sam siebie – jakim okiem patrzy Bóg na czyny tych biedaków? Nie uważają oni ludożerstwa za grzech, a przeto są mniej karygodni od wielu chrześcijan, którzy, wiedząc co grzech, dopuszczają się go codziennie. Zabijają oni jeńców swych jak my bydło i jedzą ich mięso jak my wołowinę lub kozinę, przeto nie widzą w tym nic złego.
Te rozważania doprowadziły mnie do wniosku, że nie miałem słuszności, zwąc dzikich mordercami. Iluż chrześcijan pomordowało jeńców wojennych? Cóż mnie zresztą obchodzić mogło ich wzajemne, nieludzkie postępowanie, skoro osobiście dotąd nie poniosłem krzywdy. Póki nie byłem zagrożony, nie miałem prawa występować zbrojnie.
Należało także wziąć pod rozwagę, że przedwczesnym rozpoczęciem walki mogłem sobie wielce zaszkodzić. Gdyby uszedł żywcem bodaj jeden z dzikich, doniósłby o wszystkim niezawodnie swym ziomkom, tysiące ich wylądowałoby na wyspie, ja zaś zginąłbym bez ratunku.
Jedną rzeczą było teraz, jak i przedtem, żyć ile możności w ukryciu, tak by dzicy uważali wyspę za całkiem bezludną.
Zaprzestałem więc mych marszów wywiadowczych i wykreśliłem z myśli wszystko, co dotyczyć mogło zachodniego wybrzeża mej wyspy. Przewiozłem natomiast drogą od wschodu na koniec mą pirogę i umieściłem ją w skalistej zatoce. Tutaj nie mogli dotrzeć dzicy, gdyż przeszkodą był im prąd wodny.
Warunki, w których teraz żyłem, odwiodły mnie oczywiście od pożytecznych wynalazków i przedsięwzięć, a cała moja uwaga poświęcona została wyłącznie bezpieczeństwu osobistemu. Nie śmiejąc wbić gwoździa, ni rozłupać kawałka drzewa z obawy by hałas ten nie zdradził mej obecności, radbym był też nie rozpalać ogniska, o widzialnym daleko słupie dymu.
Prace wymagające ognia wykonywałem przeto teraz pośród lesistej kotliny, gdziem sporządził ostatnie wiadome zagrodzenie dla kóz. Tutaj odkryłem ku wielkiej mej radości obszerną jaskinię, do której na pewno nie mógł się dostać żaden z dzikich.
Wejście do niej leżało u podnóża skalnej ściany i byłbym go zgoła nie odkrył, gdyby nie to, żem ściął kilka pniaków, by z nich wypalić węgiel drzewny.
Zanotuję tu mimochodem, na co mi były potrzebne te węgle. Oto nie chcąc rozpalać w fortecy mej ogniska dającego dym, wypalałem tutaj zakryty lasem węgle na sposób węglarzy, w mielerzach, czyli stertach drzewa, okrytych darniną, potem zaś używałem tego nie dymiącego już materiału w domu do gotowania i wypieku. Nosiłem te węgle w koszyku plecznym.
Odkryte wejście pobudziło mą ciekawość i wszedłem do wnętrza. Jaskinia była wysoka, tak że mogłem iść wyprostowany. Po kilku jednak krokach zawróciłem i umknąłem co sił. W głębokiej ciemności ujrzałem parę błyszczących, wbitych we mnie oczu. Na polu nabrałem jednak odwagi i powiedziałem sobie, że istota będąca w jaskini doznała niewątpliwie podobnego jak ja strachu. Chwyciłem tedy żagiew z ogniska i ruszyłem ponownie. I tym jednak razem uciekłem, bardziej jeszcze może przerażony, albowiem usłyszałem jęk, jaki wydaje człowiek w chwili wielkiego cierpienia. Włosy mi stanęły na głowie, ale zebrałem po chwili całą odwagę i wzniósłszy żagiew ruszyłem w stronę, skąd jęk dochodził. Po paru krokach zobaczyłem wielkiego bardzo starego kozła, który wydawał ostatnie tchnienie właśnie w chwili mego nadejścia. Potrąciłem go z lekka nogą, chcąc wiedzieć, czy nie da się wypędzić z jaskini. Uczynił ruch jakby chciał wstać, ale padł zaraz bezsilny.
Przyszedłszy z przerażenia do siebie, rozejrzałem się wokoło. Jaskinia była mała i bardzo niekształtna. Wysokość jej, znaczna u wejścia, malała ku tyłowi nagle, tak że posuwać się mogłem tylko na czworakach. Dałem więc na razie pokój, postanowiwszy jednak zbadać rzecz nazajutrz dokładniej.
Zaopatrzyłem się w tym celu w sześć wielkich świec, jakie sporządzałem teraz z łoju koziego i kłaków. Krzesiwo stanowił zamek jednego z muszkietów napełniony hubką zbutwiałego drzewa. Wyposażony tak wszedłem do jaskini, co nie było sprawą błahą, gdyż nie wiedziałem, co mnie tam czeka w ciemności. Niskie przejście miało około dziesięciu metrów długości, po czym sklepienie wznosiło się na jakieś dwadzieścia stóp. Widok, jaki mnie tu uderzył, był czymś, czego, zaprawdę, nie widziałem w życiu. Światło mych świec odbijały tysiąckrotnie ściany okryte, sam nie wiedziałem czym, klejnotami, diamentami czy złotem. Wnętrze lśniło takim blaskiem, że trudno było uwierzyć, iż patrzę na rzeczywistość, a nie śnię. Ziemię pokrywał sypki, suchy piasek, nigdzie śladu wilgoci nie dostrzegłem, a przy tym grota wolna była całkiem od brzydkich stworzeń, jakie chętnie przebywają w miejscach ciemnych. Jedyną stroną ujemną było niskie przejście, ale wzmagało to bardzo bezpieczeństwo tej kryjówki.
Uradowany wielce odkryciem postanowiłem przenieść tu niezwłocznie wszystkie najcenniejsze przedmioty.
Przede wszystkim szło mi o proch, dwie strzelby i trzy muszkiety. Pierwszego rodzaju broni posiadałem trzy sztuki, drugiego zaś osiem. Pięć muszkietów stało na rusztowaniach przy strzelnicach fortecy i były w każdej chwili gotowe do strzału.
Przy tej sposobności otwarłem beczkę z przemoczonym prochem i przekonałem się, że woda dotarła tylko na kilka cali w głąb, zaś reszta pozostała nietknięta. W ten sposób zapas mój wzrósł znowu o sześćdziesiąt funtów. Przeniosłem całą amunicję do nowej jaskini, zostawiając w fortecy tylko trzy funty na nieprzewidziany wypadek.
Byłem teraz czymś w rodzaju olbrzymów zamierzchłych czasów, którzy mieszkali w przepastnych jamach i dziurach skalnych, gdzie nikt się do nich zbliżyć nie mógł. Nawet pięciuset dzikich nie znalazłoby mnie tutaj, zaś w razie odkrycia nie mieliby oni sposobu napaści wykonać.
Stary kozioł zdechł dnia następnego, ja zaś pogrzebałem go na miejscu.
Zbliżył się dwudziesty trzeci rok mego pobytu na wyspie. Nawykłem do tego życia zupełnie i nie przerażało mnie już, że dokonam tu życia w samotności, kładąc się, jak stary kozioł, na śmierć w głębi jaskini. Jedno mi tylko mąciło spokój, to jest strach przed dzikimi. W wolnych chwilach pozwalałem sobie na różne rozrywki i żarty. Wspomniałem już, że mój Pol umiał mówić. Paplanina tej papugi sprawiała mi wielką przyjemność. Była mi ona przez lat dwadzieścia sześć wierną towarzyszką i żyć by mogła pewnie dłużej jeszcze, gdyż słyszałem wielokrotnie w Brazylii, że nieraz papugi żyją do stu lat.
Poczciwy mój pies dochował mi przez lat szesnaście wierności, po czym zdechł z upadku sił, ja zaś niejednokrotnie opłakiwałem jego utratę.
Mówiłem już o kotach moich. Trzymałem tylko dwa oswojone w domu, nie dopuszczając do siebie gromady dzikich. Koty te sprawiały mi również dużo uciechy.
Prócz lamy miałem w obejściu wewnętrznym także kilka kóz. Żywiłem je z ręki, one zaś odwdzięczały mi się wielką przyjaźnią i przybiegały na zawołanie, skacząc wesoło.
Oswoiłem potem jeszcze kilka papug, ale chociaż umiały wymawiać me imię, nie były tak pojętne, jak stary mój Pol. Przyczynę stanowiła może ta okoliczność, że nie zajmowałem się nimi tak troskliwie i wytrwale.
Do mych zwierząt domowych zaliczałem też kilka kurek wodnych. Złapałem je na wybrzeżu, podciąłem im skrzydła i puściłem w obręb palisady. Niebawem jednak rozmnożyły się tak bardzo, że musiałem wypuścić stado na zewnątrz. Porobiły sobie gniazda w gałęziach młodego lasu, którym, jak wiadomo, otoczyłem mą siedzibę, a wesoły ich świergot i skoki radowały mnie często.
Życie na wyspie mógłbym był tedy nazwać szczęśliwym i spokojnym, gdyby nie strach przed ludożercami.
Bóg miał jednak co do mnie swe zamiary i okazał dowodnie na mym przykładzie, jak to ludzie nie zdają sobie sprawy, iż nieraz jedynym ich wyzwoleniem i środkiem ratunku jest to właśnie, czego się boją najbardziej i co uważają za ostatnie nieszczęście. Mógłbym złożyć na to liczne dowody z przeżyć własnych, jednakże nic nie daje lepszego stwierdzenia, jak wydarzenia zaszłe w ostatnich latach mego pobytu na wyspie.
Nadszedł grudzień dwudziestego trzeciego roku mego wygnania, właśnie dojrzało zboże i miałem się wziąć do żniw.
Wstałem pewnego dnia przed świtem jeszcze i wyruszyłem na moje pole. Uszedłszy jednakże mały kawałek drogi zobaczyłem dym na wybrzeżu, w odległości jakichś dwu mil angielskich. Oczywiście wylądowali dzicy i to tym razem na mojej stronie wyspy.
Stałem przez chwilę skamieniały ze strachu, potem zaś wróciłem pędem do fortecy.
Wyciągnąłem drabiny, przysposobiłem wszystko do obrony, nabiłem muszkiety i pistolety i postanowiłem stawiać opór do ostatniego tchnienia. Nie zaniedbałem też polecić się opiece nieba i błagałem Boga, by mi nie dał wpaść w ręce barbarzyńców.
Siedziałem przez dwie godziny w fortecy, czekając napadu, potem wzięła mnie ochota ruszyć na wywiad do obozu nieprzyjaciela.
Nie mogąc nikogo wysłać, trapiony ciekawością, wylazłem po drabinie na szczyt mej góry, położyłem się na brzuchu i skierowałem lunetę na wybrzeże.
Wokoło ognia siedziało dziewięciu dzikusów i to nie w celu grzania się, ale po to, by urządzić sobie ohydną ucztę z ofiar, które przywlekli ze sobą.
Opodal leżały wyciągnięte na piasku dwa kanoe, że zaś był właśnie odpływ, sądziłem, iż dzicy czekają na przypływ, by odpłynąć.
Wzburzył mnie wielce widok straszliwych ludożerców w takiej bliskości mego osiedla, przekonawszy się jednak, że mogą wylądować tylko w czasie niskiego stanu wody, powiedziałem sobie, iż w porze stanu wysokiego i panującego przy nim prądu nic mi z ich strony nie zagraża, o ile, naturalnie, nie wylądują przedtem.
Przewidywanie moje było słuszne. Zaledwie nastał prąd zachodni i woda zaczęła się podnosić, dzicy zepchnęli co prędzej swe pirogi w morze i odpłynęli. Przedtem jednakże wykonali taniec, który obserwowałem najdokładniej przez lunetę. Byli oni całkiem nadzy i nie mieli ni strzępka odzieży na ciele.
Gdy tylko opuścili wyspę, zsunąłem się po skale do fortecy, wziąłem na plecy dwa muszkiety, zatknąłem za pas dwa pistolety, przypasałem szpadę i ruszyłem śpiesznie w stronę skalistych wzgórz, gdzie po raz pierwszy widziałem ślady dzikich. Po dwugodzinnym marszu przekonałem się po różnych znakach, że na wyspie wylądowały jeszcze trzy dalsze czółna, po chwili zaś dostrzegłem je istotnie w dali, na widnokręgu, jak zmierzały ku lądowi.
Widok ten odebrał mi otuchę, a przerażenie me wzrosło jeszcze, gdym zobaczył szkaradne szczątki uczty, krew, kości i inne resztki ciał ludzkich, pożartych tu w radosnym upojeniu.
Rozgorzałem ponownie gniewem na tych obrzydłych barbarzyńców i postanowiłem wytropić bez litości załogę pierwszego czółna, jakie tu wyląduje.
Dzicy nie odwiedzali widać wyspy zbyt często, gdyż przez następnych piętnaście miesięcy nie odkryłem nigdzie ich śladu. Pora deszczowa czyniła też niemożliwym taki przyjazd, mimo to jednak żyłem w ciągłej obawie napadu, co dowodzi, że niebezpieczeństwo spodziewane jest stokroć gorsze od rzeczywistego.
Po całych dniach i nocach knułem plany mordercze, tracąc na tym czas, który mogłem spożytkować znacznie lepiej. Szło mi o najlepszy sposób podejścia ludożerców za następną ich bytnością, zwłaszcza gdyby znowu przybyli w dwu oddziałach. Zapomniałem przy tym całkiem, że chcąc uniknąć zdrady, będę musiał mordować jeden po drugim każdy przybywający tu oddział, tak by z wieścią nie wrócił nikt, a w ten sposób stanę się z czasem mordercą nierównie gorszym od tych nieświadomych pogan.
Na takich rozmyślaniach i obawach upłynął mi rok i trzy miesiące, a dzikich nie było ni śladu, chociaż zachodziła możliwość, że lądują i to nieraz w miejscach mi nieznanych.