Kitabı oku: «Branki w jasyrze», sayfa 23
Blisko nieba
Książę Leszek Czarny, ukończywszy wojnę, z wielkim hukiem zjechał do Krakowa na rozprawę.
– Godzi się to w obliczu boskim i książęcym, aby człowiek, który chciał zgładzić moje dziecko, spożywał nadal owoce swego postępku? – pytała Elżbieta. Jej serce przepełniała macierzyńska troska i dlatego zdobyła się na pokorną prośbę, aby jej synowi zostało zwrócone dziedzictwo po ojcu.
Książę uznał słuszność żądania, obiecał niezwłoczny zwrot Żegnańca i wszelkiego mienia po Sulisławie, o ile tylko da się to prawnie załatwić. Ale ze stroną prawną było trudniej. Posławszy do Zyndrama list, w którym rozkazywał, aby wszystkie majętności po Sulisławie oddał wdowie i synowi, otrzymał hardą, a nawet oskarżającą odpowiedź:
Czyż mogłem się spodziewać, że mnie, stojącego nad grobem, spotka taka zniewaga? Co za łotr spotwarza moją dobrą sławą? A syn Piastów, którym ja tyle lat wiernie służyłem, nie dosyć, że mnie pod swoją tarczę obronną nie bierze, to jeszcze mnie potępia bez nijakiego posłuchu.
Na koniec Zyndram pytał z szyderstwem, jakie książę ma dowody na to, że Elżbieta jest wdową po Sulisławie, a obdarty włóczek jego synem?
Dowodów na szlacheckie pochodzenie Jana nie było. Pogrążyło to obie niewiasty w nieopisanej zgryzocie. Nie chodziło im tyle o sam Żegnaniec, co o ludzki szacunek. Nie chciały być obarczone zarzutem oszustwa. Pewnego wieczora wojewoda Krystyn wraz z Janem i niewiastami debatowali nad sposobem rozwiązania tej sprawy. Rozmowa jednak obumierała.
– Ach, jaka szkoda – westchnęła zrezygnowana Ludmiła – że już nie żyje książę Bolesław, mój zacny opiekun! Ten by nas od razu poznał. Mogłabym mu przypomnieć, o czym ze mną rozmawiał, jak się przekomarzał… To prawdziwe nieszczęście, że po tak długim żywocie zmarł tuż przed naszym powrotem. Teraz wszystko nowi ludzie, nie pamiętają tamtych czasów. Nawet biskup Prandota odszedł na tamten świat. Wszyscy… – tu Ludmiła nagle zamilkła, jakby oszołomiona wielkim odkryciem. – Co ja też gadam? Nie wszyscy! Wszak królowa Kinga żyje! Często prowadziłyśmy z nią poufne rozmowy. Niech jej tylko te rzeczy przypomnimy…
Kasztelan zerwał się i klasnął w ręce, wołając:
– Victoria! W księżnej Kindze ostatnia nadzieja. Już nieraz jednym słówkiem kończyła sprawy, których nasze sądy nie mogły w żaden ludzki sposób rozwiązać. Jedźmy do niej! Co żywo! Wszyscy!
Po niedługich przygotowaniach wyruszono do sądeckiego klasztoru. Schorzałe niewiasty jechały na wózku, mężczyźni konno, Jaś na zdobytym tatarczyku172. Kasztelan wziął ze sobą kilku sędziów i ławników, bo chciał, aby świadectwo zabrzmiało przed pełnym audytorium; wyjeżdżano więc tłumnie, gwarnie i gorączkowo. Nowy promień nadziei wydobył z serc zapał i siły.
Po drodze wszędzie napotykano ślady po najeździe Tatarów. Ludzie, słysząc o ich ponownym nieprzewidzianym wtargnięciu, wpadli w popłoch. Ciągle drżeli w obawie, by nie powtórzyła się krwawa niespodzianka. Niejedna wieś świeciła pustkami; mieszkańcy uciekli do obronnych zamków. Na polach rzadko można było spotkać chłopów, a ci, którzy pracowali, odwracali głowy z przerażeniem, nasłuchując tętentu końskich kopyt. Jeden z przypadkowo spotkanych wieśniaków poinformował podróżnych, że księżna Kinga przebywa w Sączu. Spłoszona wieścią o poganach, schroniła się w warownym zameczku w Pieninach razem z kilkudziesięcioma klaryskami. Zmieniono więc drogę i skierowano się ku surowym, dzikim i lesistym Pieninom.
Długa i ciężka podróż bardzo utrudziła niewiasty. Największą przeszkodą były skały niezbyt wysokie, ale spiczaste i pocięte kaskadami z głazów i żwiru. Poniżej szumiał Dunajec, pędzący wąskim wartkim korytem, czasem rozlany w ciche, zdradzieckie jeziora, pod którymi wrzały skryte wiry. Nad jednym z takich ciemnogranatowych zwierciadeł zamkniętych górami, wśród lasu i skalistych maczug, znajdowała się niezwykle kształtna opoka. Wąski jej wierzchołek ledwie wystarczał na objęcie warowni, której mury prostopadle do góry ścięte tworzyły naturalne przedłużenie skały. Mury te były bez okien, ślepe, mroczne, gdzieniegdzie tylko mrugające ciemniejszymi kreskami rozsianych nierówno strzelnic, podobnych do przyrodzonych szczelin w opoce.
Spoza ścian wystrzelała ku niebu jedna jedyna wieża, również pozbawiona okien, bezbarwna, wyglądająca jak iglica wśród najeżonych ostrych szczytów. Budynek wyglądał na nie zamieszkany, martwy. Jednak spoza strzelnic, z owej głuchej wieżycy, niejedno pewnie oko patrzyło podejrzliwie i badało wszystko, co się dzieje w okolicznej krainie, która musiała być stamtąd widoczna jak na dłoni.
Trudności rosły. Do twierdzy prowadziła jedna tylko steczka na kształt wielozwojowej śruby okręcającej się wokoło góry. Tu już wózka nie można było wciągać. Jeśli chodzi o Ludmiłę, znalazła się rada, przywiązano ją do konia i prowadzono z wolna. Ale Elżbieta miała chore nogi i nie mogła podróżować w ten sposób, nie mogła też utrzymać się na koniu. Jan nie zastanawiał się długo, zeskoczył z Tatarczyka, dźwignął matkę na ramiona i ruszył pod górę, zjednując sobie poklask rozrzewnionych towarzyszy podróży.
Długo stali u bramy. Jednakże kiedy kasztelan wymienił swoją godność, kiedy wytłumaczył, że chodzi o rozstrzygnięcie losu nieszczęśliwych, furtka się odchyliła. Widok wnętrza przyjemnie ich zaskoczył. Znaleźli tu życie i ruch jak w ulu, których nikt za murami się nie domyślał. Dziedziniec był przedzielony wieżą i ścianą z kamienia na dwa mniejsze. W pierwszym kręciły się straże, które miały tam swoje mieszkania, składy żywności i broni, w drugim, wewnętrznym, przebywały mniszki. Podróżni minęli furtę i weszli na drugi dziedziniec, nadobniejszy niż pierwszy, okolony krużgankami o rzadkich szerokoramiennych słupach, za którymi snuły się klaryski w szarych habitach. Pojawiały się i znikały jak cienie. Właśnie w tej chwili z głębi lochów zamkowych wyszła stara mniszka zgięta pod naręczem drzewa. Szła w kierunku kuchni. Spostrzegłszy nadchodzące niewiasty, ustąpiła z drogi pokornie i patrząc na nie, uśmiechnęła się, jakby znała je od dawna.
Była bardzo wychudła. Rysy, mocno już wiekiem zaostrzone, zdradzały wszakże ślady niepośledniej urody; czarne, powłóczyste spojrzenie zachowało jeszcze cudne błyski. Od całej postaci biła jakaś surowość, którą nieco łagodził miłosierny wyraz twarzy. Przepuściwszy gromadkę, znikła w półmrocznym wnętrzu kuchni, a podróżni wstąpili po schodach do gościnnej izby, gdzie wyszła na ich spotkanie inna zakonnica, stara i mocno brzydka. Zwano ją siostrą Agnieszką.
Kiedy kasztelan opowiedział, że przybyli do księżnej Kingi, aby zasięgnąć jej rady w trudnej sądowej sprawie, siostra Agnieszka wybiegła na krużganek i przechylona przez poręcz zawołała:
– Matko Kingo, to do was goście.
– Zaraz idę, Jagusiu, zaraz – powiedziała stara mniszka, wyjrzawszy z kuchni.
I podczas gdy na dole odpasywała fartuch, w izbie górnej podróżni wołali z oburzeniem:
– Czy to możliwe? To jest księżna? I ona drwa nosi? I wy na to pozwalacie?
– Łatwo gadać, moi łaskawcy! – odparła siostra Agnieszka wesoło. – A czy ona pyta o nasze pozwolenie? Ba! Nie tylko drwa nosi, ale pali w piecach, misy umywa. Wszystkie najpodlejsze zajęcia bierze na siebie. Gdzie chodzi o pokorę albo też o umartwienie, tam potrafi oszukać nawet najmędrszych księży. Kiedyś spowiednik kazał jej, aby koniecznie nosiła trzewiki, bo jak chodzi boso, to zaraz okrutnie kaszle. Cóż zrobiła Kinga? Wycięła z nich podeszwy… Tak więc chodzi w trzewikach, ale zarazem boso, jest posłuszna i jednocześnie umartwiona – opowiadała siostra Agnieszka, śmiejąc się serdecznie z rodzajem figlarnego, dziecinnego tryumfu.
Słuchacze mieli ochotę zapytać, co też spowiednik powiedział na ten osobliwy rodzaj posłuszeństwa, ale w tym czasie weszła Kinga. Najpierw podeszła do Elżbiety i Ludmiły, jak gdyby nie zauważyła w pokoju innych, ważniejszych osób, i przywitała się z nimi serdecznie, przygarniając je do siebie i całując. Obie niewiasty drżały w objęciach księżnej. Kasztelan, sędziowie i inni dostojnicy obserwowali w niemym osłupieniu, jak Kinga podnosząc rąbki, odsłaniała kolejno twarze trędowatych i całowała je na powitanie. Potem, nie zważając na ogólne zdumienie, podeszła do pozostałych gości, przywitała się z nimi i poprosiła, aby siedli. Sama wybrała najniższą ławę, ale choć siedziała na szarym końcu, wyglądała jak prawdziwa królowa. Siermiężny habit drapował się na niej bardziej majestatycznie niż dawna purpura. Biała zawijka błyszczała przy jej skroniach, tworząc jakby krąg ze światła.
Kasztelan przedłożył wszystkie trudności związane z odzyskaniem Żegnańca. Kinga słuchała uważnie. Przywykła do trudnych spraw, bo małżonek i dostojnicy zawsze lubili zasięgać jej rady w podobnych sytuacjach.
– Spróbujemy – rzekła – może potrafię wam pomóc.
Tu zwróciła się do Elżbiety i Ludmiły, ale rozmowa szła tępo, niewiasty zachowywały się dziwnie, jak gdyby były nieprzytomne. Wszystkich uderzyła ta zmiana.
– Matusiu, gadajcież śmielej – szepnął przestraszony Jaś. – Ludzie gotowi pomyśleć, że my to wszystko nakłamali!
Elżbieta niezwykłym wysiłkiem woli otrząsnęła się z osłupienia i przypomniała sobie kilka szczegółów z poufnej rozmowy, jaką niegdyś w zamkowej komnacie odbyła z księżną. Dokładnie pamiętała ten dzień, kiedy chciały uratować Ludmiłę przed zalotami Zyndrama.
Ludmiła dorzuciła ze swojej strony rozmaite słówka i żarty księcia Bolesława. Kinga wszystko potwierdzała. Sędziowie już zaczynali oddychać swobodniej. Jednakże księżna nie dała za wygraną.
– To wszystko – rzekła – nie dosyć. To są dowody dla mnie, a prawdę mówiąc, mnie nie są potrzebne. Ja was bez tego rozpoznałam od razu…
– Jakim sposobem? – pytali ciekawscy.
Ale księżna nie mogła czy też nie chciała tego wyjaśnić; natychmiast wróciła do zasadniczego tematu.
– Tu nie chodzi o mnie, jeno o sędziów. Dla nich trzeba zdobyć dowód, który można dostrzec, rękoma namacać, aby sumienie mogło w nich się ostać bez nijakiej obrazy. Szukajmy jeszcze, na pewno Pan Bóg pomoże. – Tu zwróciła się do Jana. Wyciągała zeń kolejno wszystkie wspomnienia z dziecięcych lat, ale, jak wiemy, te wspomnienia były mętne i w obliczu prawa bezpodstawne.
Kinga potrząsała głową szepcząc:
– To nie żaden dowód… To nam się nie przyda…
Na koniec trafiła na szczegół, który ją zastanowił. Bardzo chciała wiedzieć, czy Jan pamięta napad Tatarów na zamek w Żegnańcu.
– Między Bogiem a prawdą – stwierdził Jan – nie przypominam sobie tego napadu… Strach pomieszał mi w głowie. Ale dobrze pamiętam jedną rzecz, która się stała tegoż dnia i zostawiła mi ciężkie wyrzuty sumienia…
– Jak to? U małego dziecka zgryzota? – dziwiła się księżna. – To budujące!
– A no tak. Wypłatał ja wtenczas matusi psotę. Nie była ona wielka… bywały większe, ale za tamte zawdy przepraszałem, a po tej ostatniej nie miałem czasu ani na wyznanie, ani na przepraszanie…
– I cóż to za psota? – pytano dokoła.
– Matusia miała jakowyś zeschnięty kwiat i nie pozwalała, abym się nim bawił. Otóż ja właśnie onego dnia wykradłem go i schowałem.
– Ach, moja róża jerychońska! – krzyknęła Elżbieta. – A ja się tak martwiłam! Nie mogłam w żaden sposób zrozumieć, gdzie ona się podziała. I gdzież ją schowałeś?
Tu Jan opowiedział, jak w sali kolumnowej znalazł kryjówkę, której nigdy pierwej nie widział, jak wzięła go pokusa pobawienia się zakazanym kwiatkiem i jak przerażony głosami nadchodzących wyrzucił go do kryjówki.
– Więc ona musi tam być – przerwała mu Kinga.
– Ale gdzież tam, proszę księżny. Zamek był spalony, zniszczony. Wszystko zginęło.
– Dlaczego miało zginąć? Wszak ściany były, jak mówicie, z kamienia. Sam opowiadałeś, że stryj tylko naprawił zamek. Musiało się tam wiele ostać. Czemu szukacie innej drogi, kiedy Pan Bóg tę pokazuje? Cóż byście powiedzieli, panowie ławnicy, gdyby się znalazła ona kryjówka, a w niej róża? Wszak to byłby jawny dowód, że Jan włóczek to nikt inny, tylko Jaś, dziedzic Żegnaniecki.
– A, juści. To by już było jasne jak na dłoni – odrzekli jednogłośnie sędziowie.
– Cudowny pomysł – zawołały niewiasty. – Jedźmy jak najprędzej do Żegnańca!
Ale Jan nie podzielał ich zapału.
– Czy to można puszczać nasze losy na takowe niepewne próbowanie? A czy to stryjek pozwoli, aby my obszukiwali zamek? Czy da tam wejść, choćby za bramę? A nuż on sam wynalazł kryjówkę…
Kinga położyła mu po macierzyńsku rękę na ramieniu i rzekła:
– Człowieku, uwierz. Do zamku wejdziecie, czy tą, czy inną drogą. Ta kryjówka jest i róża tam jest. I ta róża nie tylko wam się odnajdzie, ale jeszcze się zazieleni.
– Wybaczcie, miłościwa pani! – zaśmiał się kasztelan. – To niemożliwe, aby suche zielsko miało po czterdziestu latach zakwitnąć. To już ponad wszelką wiarę!
– A my wierzymy! – zawołały niewiasty. – Wystarczy, że księżna Kinga to mówi! Wierzymy i będziemy tam szukać onej róży.
Już była pora do wyjścia, bo właśnie przytłumionym głosem odezwał się maleńki dzwonek.
– Oho, czas na modlitwę. – księżna zerwała się skwapliwie i w mgnieniu oka znikła w krużgankach, przez które długim sznurem ciągnęły zakonnice.
Elżbieta i Ludmiła także wyszły. Zbiegły ze schodów bez niczyjej pomocy. Wyprzedziły wszystkich i znalazły się przez chwilę same na środku dziedzińca.
– Czy czujesz to samo? – zapytała Elżbieta.
– To samo… Jezu Chryste! Kiedy mnie całowała – mówiła ożywionym głosem Ludmiła – to wyraźnie czułam, jakoby piorun przeszył mnie całą, od stóp do głowy. Wstrząsnęły mną dreszcze, do tej pory się trzęsę…
W tej chwili nadeszła reszta podróżnych. Kiedy mijali pierwszą furtę, już płynął przez powietrze chór głosów niewieścich. Przytępiony grubością murów brzmiał tajemniczo, jakby pochodził z nieba. Stanęli za bramą warowni. Ludmile podano konia, Elżbietę syn znowu chciał wziąć na barki.
– Czekaj… Spróbuję, chyba potrafię sama. – I wziąwszy się z Ludmiłą pod ręce, szły przodem, z początku nieśmiało, z wolna, sprawdzając swoje siły, a potem coraz raźniej i radośniej.
– Co się stało? Możecie chodzić? Co to znaczy? – towarzysze podróży zasypywali je pytaniami.
– Same nie wiemy, co to znaczy… Od czasu jak nas księżna Kinga pocałowała, jakoś nam się polepszyło…
Róża jerychońska
Już od trzech dni pod Żegnańcem obozował kasztelan z przyboczną drużyną. Wszystko wskazywało na to, że środki wojenne staną się niedługo potrzebne, bo bramy były zamknięte, zamek milczał jak zaklęty.
Przewidujący lub potajemnie ostrzeżony Zyndram już od wielu dni przygotowywał się do tych „odwiedzin”. Kazał zgromadzić zapasy żywności, spędził do zamku okoliczne chłopstwo, opatrzył solidnie bramę, a mając w obrębie murów studnię, siedział sobie beztrosko, pewien, że wytrzyma i szturm, i oblężenie.
Zaraz pierwszego dnia kasztelan wysłał chorążego, któremu polecił, by jak najlepiej spełnił swoje poselstwo. Chorąży, człek z przyrodzenia krotochwilny, podjechawszy pod szańce z białym proporczykiem w ręku, oznajmił, że przybył do przesławnego pana Zyndrama, pana Czerwonej Rudy, Żegnańca i wielu innych kradzionych imion173. Dodał, że przemawia w imieniu kasztelana, który przyjechał w gościnę i prosi o wpuszczenie do zamku. W odpowiedzi usłyszał, że jeśli kasztelan chce być mile przyjęty, niech przybędzie jeno z dworzanami, jak przystało na czas pokoju, a nie z wojskiem jak Litwin albo Tatar.
Te słowa niezmiernie oburzyły posła. Chorąży nagłym ruchem ręki zdarł biały proporczyk z drzewca i depcąc go, zawołał:
– Niech no wasz hardy pan otwiera nam, póki kołatamy, bo jak sobie otworzymy, to będzie źle! Powiadam wam, źle!
Znowu odpowiedziano drwinkami. Rozmowa była bardzo ożywiona, ale bezskuteczna. Brama się nie ruszyła. Zniecierpliwieni rycerze kolejno podjeżdżali pod zamek, wyzywając dzikusa i tchórza, który nie umiał ich ani gościnnie przyjąć, ani swej waleczności dowieść. Nagle pokazał się za blankami sam Zyndram w pełnym rynsztunku, z przyłbicą na głowie i zaczął wyśmiewać rycerzy, którzy zdecydowali się bronić starych, trędowatych bab. Przez długi czas, wedle panującego zwyczaju, wyzywano się i naigrywano wzajemnie. Kiedy zabrakło klątw i obelg, Zyndram schował się za murami, które zdawały się drżeć od jego śmiechu, a rycerze wrócili do kasztelana, pełni gniewu i zapału do natychmiastowego szturmu.
– Zacny kasztelanie – wtrąciła nieoczekiwanie Elżbieta. – Chyba znalazłam sposób, by dostać się do zamku. Przypomniałam sobie podziemne tunele, które prowadziły z Żegnańca do Iłży. Tamtędy właśnie uciekałyśmy, kiedy nas zaskoczyli Tatarzy…
– A gadajcież, kochane matki! – zawołał kasztelan. – Taka nowina to prawdziwy skarb. A to zrobimy staremu niespodziankę!
– I co najważniejsze – dodał jeden z sędziów – zdobędziemy dowód, według mnie, całkiem dostateczny, na to, że zamek należy do tej niewiasty.
Kiedy się ściemniło, kasztelan zostawił większą część wojska pod zamkiem, a sam, wziąwszy niewiasty, Jana, rycerzy i sędziów, z pocztem zbrojnym puścił się lasami do Iłży. O świcie byli na miejscu. Kasztelan kazał obudzić dowódcę załogi. Ten zerwał się, zdziwiony i trochę zdenerwowany niespodziewanym przybyciem dygnitarza. Zapytany o podziemne przejście, otworzył szeroko oczy.
Rozmawiano z wysłużonymi żołnierzami, przywołano też starych mieszczan, ale wszyscy tylko wzruszali ramionami. Jednakże pewien staruszek przypomniał sobie, że słyszał od ojca, iż niegdyś pod zamkiem w Iłży ciągnęły się wielkie lochy, które podobno miały osiem czy nawet dziesięć kilometrów długości. Po napadzie Tatarów miasto przez kilka lat leżało w gruzach, okolica zupełnie opustoszała i gdy później ludzie przyszli na zwaliska, nikt nie mógł owych podziemi odnaleźć.
– Żebyście przynajmniej pokazały – rzekł dowódca z niejakim przekąsem – z której strony miasta czy też zamku schodziło się do tych lochów.
Ale niewiasty nie mogły pokazać. Wyszły z nich wśród pożogi, przerażone i oszołomione tym, co zaszło, poza tym na dworze panował zmrok. Teraz stały niezwykle zakłopotane i rozglądały się dokoła. Wreszcie zatrzymały wzrok na grubej starej baszcie, której kształt wydawał się im dziwnie znajomy. Wskazały na nią mówiąc:
– Kto wie, czy to nie tam?
– Bardzo możliwe – podchwycił dowódca, który już przestał wierzyć w odnalezienie lochów. – Jeśli to przejście gdzieś istnieje, to na pewno w Piekle.
– Jak to w piekle? – zdziwiła się Ludmiła.
– A no tak, ta wieża ma takowe przezwanie od czasu onego napadu. Kiedy poganie ją zdobyli, to podobno wyrabiali tam okropności. Ludzie gadają, że było tam istne piekło. A jeżeli tam, jak mówicie, znajduje się wejście, to powinniśmy je znaleźć, bo ta baszta jak stała, tak stoi, wcale nie ruszana – oznajmił dowódca i poprowadził wszystkich w kierunku baszty.
Niewiasty aż krzyknęły z przerażenia. Dobrze pamiętały tę ośmiokątną sklepioną izbę, w której rozegrała się ich życiowa tragedia.
– Piekło – szepnęła Elżbieta. – Prawdziwe piekło! I myśmy były w tym piekle. O, tu na środku stał stół, przy którym pili Tatarzy, tam w rogu płakały dzieci… A tu ława, chyba ta sama co teraz… Pod nią leżały trupy…
– A gdzież jest zejście do lochów? – pytał zniecierpliwiony dowódca.
– Któryś z tych kamieni się podnosi – zastanawiały się niewiasty i przebiegały oczami posadzkę, która była ułożona w czworokąty ze starych, już wyślizganych kamieni.
– O, to ten… niezawodnie ten! – zawołała Ludmiła, tupiąc nogą w jeden z bocznych kamieni. Był nieco ciemniejszy i na brzegach miał ślady wyżłobień.
Natychmiast znalazło się żelastwo i drągi. Mężczyźni zabrali się do pracy, ale głaz się nie zachwiał. Szpary wypełniała ubita ziemia. Trudno było podważyć krawędź. Na koniec z twardym, ostrym zgrzytem kamień podniósł się niczym wieko sarkofagu i ukazał próżnię, czarną jak studnia. Zimne, spleśniałe wyziewy przedostały się do izby.
– Światła! Światła! – krzyknął kasztelan.
Wnet przyniesiono mnóstwo pochodni, świec, łuczywa. Oświetlono wejście i powoli zaczęto schodzić po ślimakowych schodach, zatapiając się w czeluści. Niewiasty nieco się zawahały. Ta chwila wiele im przypominała. Ale jakże była odmienna! Teraz już nie Elżbieta niosła Jasia, lecz Jaś sprowadzał matkę, silnie i troskliwie.
– Pamiętasz kapelana? – odezwała się Ludmiła. – On tutaj nas jeszcze, na tych schodach, bronił swym krzyżem. – Nagle uderzyła się w czoło i rzekła: – Za chwilę możemy trafić na niemałą zaporę. Pamiętam, że po dwóch stronach tunelu znajdowały się drzwi. Jeżeli Zyndram zna tę drogę, to na pewno porządnie je zaryglował.
W tej chwili człowiek, który szedł na przodzie z pochodnią, nagle zawrócił.
– O la Boga, co ja tam zobaczyłem! – krzyczał przerażonym głosem. – Chodźta! Patrzajta!
Przy ostatnich stopniach leżały wyłamane drzwi, spod nich sterczała piszczel trzymająca zardzewiały miecz. Była to ręka Ruperta, przywalona drzwiami; czterdzieści lat przeleżał pod tym wiekiem. Dalej dwa trupy splecione w uścisku podpierały ścianę. To Sebastian, ówczesny dowódca Iłży, i jego sędziwa matka. Chcąc utorować drogę, odepchnięto drzwi, wszystko zaczęło się rozpadać, posypały się kości.
Ludmiła rozejrzała się po wnętrzu, podniosła wzrok na sklepienie, potem na schodki i westchnąwszy rzekła:
– Tu po raz pierwszy zobaczyłam Ajdara. – w jej głosie była nuta czułości i rozrzewnienia.
Ruszyli w głąb krużganku.
– Mój Boże! – dziwił się dowódca Iłży. – Ja się nawet nie spodziewałem, że pod nogami mam takową kryjówkę. Chyba cały dzień będziemy szli pod ziemią? Głupstwo zrobiłem, żem się na czas nie opatrzył i że ludzie z Iłży tutaj wtargnęli. Taka droga to skarb, trzeba ją było dalej trzymać w tajemnicy! Alem ja nie dowierzał… O! Co ich się tu wali… Jaki to ciekawski naród! Ha! Trudno, już się stało, ale jak wrócę, jak zamknę wieżę, to już nieprędko się tu kto dostanie.
Kasztelan Krystyn, który był dosyć tęgi, dyszał i wachlował się rękawem.
– Ach, jak tu duszno! – narzekał. – Nie dziwota, od pół wieku loch nie przewietrzany.
– Owszem – odparły niewiasty. – Ale na środku drogi powinna być szczelina. Tylko jej patrzeć. Żeby nie ta szparka, to byśmy się chyba podusili.
Elżbieta co chwila oglądała się na Jana:
– Jasiu, cóżeś ty taki cichy? – pytała troskliwie.
– Bo mnie się tyle przypomina – odparł w zadumie syn i zakrył twarz rękoma.
– Jest! Jest! – zawołali ludzie, pokazując szparę nad głowami.
– Naprawdę tu się inaczej oddycha! – stwierdził kasztelan i postanowił odpocząć.
Za jego przykładem wszyscy przystanęli. Wypoczynek jednak nie potrwał długo, a to z powodu nieprzewidzianej przeszkody. Szczelina wychodziła na pieczarę, przez którą do podziemia dostało się mnóstwo nietoperzy. Światło pochodni sprawiało, że wpadły w niesłychany popłoch. Z początku wszyscy mieli niezłą zabawę, odpędzając się od nich, ale gdy zaczęły szamotać się, rozbijać o ściany i głowy ludzkie, kasztelan zarządził wymarsz. Nocny korowód jeszcze atakował, kłapiąc skórzanymi skrzydłami.
Niewiasty szły teraz na przodzie, coraz bardziej milczące i zaniepokojone. Przytłaczał je ciężar wspomnień; zdawało im się, że cała przeszłość je goni. Jak człowiek, który ma koszmarny sen, chce prędzej się ocknąć, tak one pragnęły jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Przyśpieszyły kroku, tak że Jan ledwie mógł za nimi nadążyć, a mężowie pozostający w tyle dziwowali się nieustannie.
– Dalibóg, te białogłowy idą, jakby nigdy nie chorowały. Czyżby księżna Kinga je uzdrowiła? No, to rzecz niesłychana!
Wreszcie stanęli przed drugimi drzwiami. Były zamknięte, ale na szczęście od wewnętrznej strony. Jak Rupert je zaryglował, tak dotąd stały nietknięte. Przez długą chwilę męczono się nad zardzewiałą zasuwą, aż kasztelan, silny, postawny mężczyzna, położył na niej grubą rękę, i uległa. Otworzono drzwi i znowu pokazały się ślimakowe schodki. Pochód się zatrzymał. W studni zamkniętej od kilkudziesięciu lat powietrze było nie do zniesienia. Kiedy wyziewy nieco przerzedniały, wyruszono, by pokonać ostatni już etap.
Kasztelan z dobytym mieczem stanął przy swej drużynie i rzekł półgłosem:
– Zachowujcie się, jak możecie najciszej. A niech każdy ma broń pod ręką, bo pewnie bez bójki się nie obędzie. Te zamkowe łotry chyba nie takie głupie, aby nam dały wejść spokojnie.
Długo mocowano się z kamieniem. Na schodach tłoczyli się ludzie, wszyscy czekali, wstrzymując oddech i patrząc po sobie z niepokojem, bo była to najważniejsza chwila, od tej zasadzki zależało zdobycie zamku. Nagle nad głowami zrobiło się jasno, w górze zabielał czworokąt światła, odwalony kamień spadł z głuchym hukiem. Kasztelan Krystyn pierwszy wysunął głowę. Rozejrzał się dokoła, a po chwili zwrócił się do czekających.
– Co za szczęście! – zawołał z entuzjazmem. – Izba pusta! Bóg nam darzy! Wychodźmy co prędzej, a cicho. – Wyskoczył, a za nim podążyli inni.
Gdy niewiasty znalazły się na górze, stanęły bez ruchu i nie mogły opanować wzruszenia. Była to dawna sypialnia Elżbiety, w której znajdował się ten sam gruby piec, ściany również znajome, tylko poczerniałe i obdarte. Elżbieta dobrze pamiętała, że był tu klęcznik, kufry, klatki z ptaszkami, jak zwykle w niewieścim alkierzu. Teraz izba świeciła pustkami; w kącie stała ława, pod nią misa z resztkami jadła dla psów. Niegdyś pod ścianą wysłaną kobiercem, na tle udrapowanych zielonych kotar rozpierało się wykwintne łoże; to było niskie, czarne, zarzucone niedźwiedzimi skórami. Jeśli pan zamku tutaj sypiał, widać, że twardy wiódł żywot.
– Gdzie prowadzą one drzwi? – tym pytaniem kasztelan wyrwał Elżbietę z zadumy.
– Te, deskami zabite, wychodziły na ganek – objaśniała pani domu – te małe na korytarz prowadzący do kuchni i spiżarek, większe do głównej sali.
Kasztelan otworzył drzwiczki, za którymi ciągnął się korytarz i skierował tam kilkudziesięciu ludzi z rozkazem, aby zajmowali tyły zamku. Przez większe drzwi wymknęła się niepostrzeżenie Ludmiła. Ogarnęła ją młodzieńcza fantazja, nieco zaprawiona goryczą wspomnień; pierwsza chciała przywitać niedoszłego narzeczonego i zrobić mu niespodziankę. Spełniło się jej życzenie. Zyndram siedział w sali sam jeden. Jakim sposobem dotąd nie usłyszał odgłosów dochodzących z sypialni, pozostawało to dla niej zagadką. Wprawdzie mury i drzwi były grube, jednakże narobiono tyle hałasu przy podważaniu kamienia, a potem przy wchodzeniu do sąsiedniej izby, że każde czujne ucho powinno odebrać te dźwięki.
Ludmiła nie wiedziała, że Zyndram niedosłyszał na starość. Siedział spokojnie i myślał, że to jego ludzie pracują nad wzmacnianiem fortyfikacji zamku. Skądże zresztą mogło przyjść jakiekolwiek podejrzenie? Byłby się prędzej spodziewał, że księżyc spadnie z nieba, niż nieprzyjaciel wyjdzie spod ziemi, i to w jego własnej sypialni!
Rozparł się więc spokojnie w wysokim zydlu przy stole na środku sali. Ubrany był ciężko i niedbale, szare włosy sypały mu się jak popiół. Kościstą brodę wsparł na ręku i dumał zmarszczony, osępiały. Przed nim z drewnianej podstawki wywijał się żółtawy róg napełniony trunkiem.
Cała sala oddychała tą samą pustką i niedbalstwem, co i pierwsza komnata. W czarnym wystygłym kominie nie błyskał żaden płomyk, ściany murszyły się od zielonkawych plam, nie było rzezanych krzeseł ani stołu z fraszkami, tylko płaszcz i stalowa rękawica walały się po ziemi.
Ludmiła jednym spojrzeniem objęła to wszystko i spostrzegła, że Zyndram nie zwraca na nią najmniejszej uwagi. Czyżby nie usłyszał, jak wchodziła. Okrążyła stół, stanęła naprzeciw niego i rzekła z odcieniem ironii w głosie:
– Zyndramie, to ja, Ludmiła. Pamiętasz, kiedyś prosiłeś o moją rękę. Długo się namyślałam, ale teraz zgadzam się, przystaję. Tyś wdowiec, ja wdowa, możemy się pobrać! – tu wybuchnęła gorzkim śmiechem, uniosła nieco rąbek i pokazała mu swoje oblicze.
Była pewna, że Zyndram krzyknie, zerwie się z przerażeniem i ucieknie jak ów Tatar spod lasu. Tymczasem mężczyzna wpatrywał się w nią osłupiałym wzrokiem. Ruszył ręką, jakby chciał się przeżegnać, potem jego twarz stała się biała, oczy się zaszkliły…
Prawdę mówiąc, Ludmiła nie mogła przewidzieć, że żart tak się zakończy. Nie wiedziała, że przez ten czas, który upłynął od spotkania z księżną Kingą, jej twarz, ciągle ukryta pod zasłoną, nie tylko wygoiła się i wygładziła, ale nabrała dawnego uroku i blasku. Toteż teraz, gdy podniosła rąbek, pokazała Zyndramowi twarz cudownie piękną.
Widok znajomej, zeszpeconej przez lata i chorobę, nie przeraziłby tak Zyndrama, jak widok tej niesamowitej urody, której zachowania czy wskrzeszenia po ludzku nie mógł sobie wytłumaczyć. Przekonany, że widzi ducha Ludmiły, który powraca z tamtego świata, by mu zapowiedzieć rychłą śmierć, spiorunowany i do kości zmrożony byłby może za chwilę padł trupem. Na szczęście otworzyły się drzwi sypialni i wszedł kasztelan z przyboczną drużyną.
Zyndram przetarł oczy. Po chwili oprzytomniał, wstał z godnością i majestatem wielkiego pana i zawołał:
– A to co? Skąd się ci zbóje wzięli? – Potem postąpił ku drzwiom prowadzącym do sieni, krzycząc: – Hej! Straż, do mnie!
Ale nim zdołał otworzyć drzwi, kasztelan zabiegł mu drogę, położył ciężką rękę na jego ramieniu i rzekł:
– To na próżno. Zamek już wzięty. Nie chciałeś mnie przyjąć, otworzyć bramy, więc wszedłem inną drogą. Trzymajcie go! – Wnet kilkunastu zbrojnych otoczyło Zyndrama.
Kasztelan groził na chybił trafił, nie wiedział, czy zamek jest już wzięty. Prawdę mówiąc, mógł jeszcze się bronić i kto wie, czy nieostrożni goście nie musieliby żałować, że weszli w samą paszczę smoka?
W załodze Zyndrama znajdowało się tylko kilkunastu życzliwych mu ludzi, cała reszta go nie cierpiała i pod przymusem służyła panu. Toteż kiedy wysłańcy kasztelana wypadli na dziedziniec i zawołali, że „pan już wzięty”, nikt nie stawiał oporu, wielu nawet się ucieszyło. Otworzono bramę; na ten znak reszta kasztelańskiego wojska skoczyła z doliny i w mgnieniu oka zamek został opanowany.
Tymczasem Zyndram, widząc, że nikt nie przychodzi mu z pomocą, stał osłupiały, bezbronny. Nie chciał szamotać się na próżno. Zresztą przytomność umysłu już dawno go opuściła. Odurzony, nie myślał o zamku, nie myślał nawet o sobie. Męczył się, zadając sobie pytanie: którędy ci ludzie weszli do jego sypialni? Wyciągał szyję, żeby coś dojrzeć; wszyscy wychodzili zza pieca. Takie odkrycie niczego nie wyjaśniało. Spojrzał po sali, tutaj także działo się coś dziwnego i trudnego do wyjaśnienia. Patrzył i nie rozumiał.
Sędziowie wprowadzili Jana, otoczyli go i nie spuszczali z niego oka. Niewiasty, wiedząc, że za chwilę odbędzie się decydujący moment, próbowały przecisnąć się do niego.