Kitabı oku: «Branki w jasyrze», sayfa 22
Spotkanie
Włóczek, spojrzawszy na morze głów ludzkich falujące w dole, trochę się zakłopotał. Ścisnął kurczowo dłonie i po chwili zdobył się na odwagę.
– No, i co ja mam gadać? – zaczął nieśmiało.
Jeden z bliżej stojących zawołał:
– Gadaj wszytko!
I wiele innych głosów poparło:
– Tak, wszytko! My chcemy wiedzieć, gdzieś rodzon? Jakowyś chleb jadał? Jak ty żył do dzisiejszej chwały? Chcemy wszytko wiedzieć, aby po wiek wieków świat cały pomniał, jaki to człek naszego Krakowa bronił.
Włóczek przesunął ręką po jasnych włosach.
– A juści – odparł – i ja miał ochotę to wszytko wam opowiedzieć, jeno teraz ochota odeszła, bo to… widzicie… bardzo maluśko wiem o sobie, a jeszcze i ta krzynka wygląda jak wierutna bajka. Pan Bóg widzi, że nie kłamię, ale nie każden da mi wiarę i jeszcze gotów rozgadywać, że ja zmyślam takowe cuda, aby się ludzie nade mną dziwowali.
– Ale gdzież tam! – oburzyli się mieszczanie, a najbardziej włóczkowie. – Powiadasz: „prawda”, to i prawda. A kto by miał rozgadywać, że Jan Kulis kłamie, na tego my huzia jak na Tatara.
– Tedy słuchajcie. Gdzie się rodziłem, nie wiem, to jeno wiem, że nie tu, w Krakowie.
– O… szkoda! – jęknęli mieszczanie. – Szkoda, że to nie swojak… A z jakowegoż ty miasta?
– Właśnie że nie z miasta. Najdawniejsza rzecz, jaką se przypominam, to wielkie, ciemniusieńkie lasy, a między tymi lasami góra, a na tej górze jakiś dom z wieżami, gdzie ja biegał w cieniuchnych, wyszywanych przyodziewkach. Kręciło się tam dużo ludzi, ale najbardziej pamiętam prześliczną niewiastę w miękkich sukniach i z perłami na głowie. Ta mnie brała na kolana, do niej mówiłem „matusiu”. I miłowałem ją tak okrutnie… – tu mówca zatrzymał się, jakby połykał krztuszące go łzy.
Słuchacze zaczęli szeptać między sobą:
– Patrzajta go! W kasztelu się rodził, na wieżach mieszkał… Matka jego chadzała w perłach… Sprawiedliwie gadał, że to będzie jak ona bajka o zaklętym królewiczu…
– Była tam i druga białogłowa. Może siostra mojej matki? Gładka dziewka z długimi, grubymi warkoczami. Ona wymyślała wiecznie ucieszne igraszki. Ach, Boże, jak my się bawili!
Tu znów przerwał, a jeden ze słuchaczy stojący bliżej rusztowania zapytał:
– I same białogłowy siedziały w onym zamku? Męża ni jednego? Nie pamiętacie ojca?
– Ojca? Przypomina mi się jakowyś mężczyzna cały w srebrnych blachach, z okrutnym pierzem na głowie. To pierze najlepiej pamiętam, bo zawdy chciałem je złapać, a było za wysoko. Rycerz rzadko przesiadywał w domu, widzę go jak za mgłą; raz jeno nieco lepiej. Było jakoś dużo śniegu, on siedział na koniu i mnie całował, a matusia stała obok i strasznie płakała. Z tego wszystkiego mnie się widzi, że to był ojciec.
– A jakoż się ten rycerz nazywał? Jak się ta góra nazywała? – zapytał jeden z rajców.
– A, żeby to ja pamiętał! Oddałbym połowę żywota, aby wiedzieć, z kim to było i gdzie? Ale nie wiem nic a nic. Byłem wonczas okropnie mały i głupi. Góra to góra, matusia to matusia, ja więcej nie wiedział, o nic się nie troskał. Sprawiedliwie wy powiedzieli: żył ja sobie w rozkoszach jak królewicz. Musiało też być za wiele tego szczęścia, bo je Pan Bóg zabrał od razu..
– I cóż się stało? Kto was po świecie rozniósł? – pytali na wyścigi słuchacze.
– Już tego to wam dobrze nie opowiem. W moich wspominkach leży gęsta, czarna plama. Coś okropnego się porobiło w naszym domu. Pamiętam krzyki, ciemności, to znów czerwone łuny. Kryli my się w jakichś grobach, uciekali, ale gdzie i przed kim? Nie wiem. Według tego, co mi ludzie gadali w późniejszych czasach, to był napad tatarski.
– Aha! Aha! – przytakiwali słuchacze. – A juści! Toć nie mogło być nic innego. No, a potem?
– Potem niby to gdzieś jedziemy. Raz na koniach, to znowu na wozach, a ja zawdy na kolanach u matki. Co się obudzę, spojrzę, to przy nas kręcą się jakoweś czarne strachy. Wszelako z całej ucieczki pamiętam jeno to, że mi było zawdy głodno. Nawet płakać ja nie śmiał, bo matusia precz gadała: „Jasiu, cicho… cicho, jak będziesz płakał, to źli ludzie nas zabiją”. Ach! Między Bogiem a prawdą ja wtedy nie miał czego płakać, jeszcze byłem z matką! Ale i to się skończyło… – westchnął żałośnie. – Matki już nie widzę… Jeno moja ciotka czy jakaś krewniaczka wiezie mnie gdzieś przez ogromne pola. A na czym wiezie, to iście śmiech powiedzieć… A prawda czyściuteńka – na wielbłądzie. Wonczas – dobrze pamiętam – tom ja już płakał bez ustanku, bo się precz rwałem do matki. A ciotka wciąż obiecywała, że wrócimy do niej. Ale to było kłamstwo. Do matusi nie wróciłem, a wkrótce i ciotka gdzieś przepadła.
Tu znowu nie mogę dojść do ładu z moimi wspominkami. Kręci mi się po głowie pełno miejsc i ludzi. Naraz jestem w mieście, ale nie tu, w Krakowie, lecz u jakiegoś księdza, który mi powiada, że jest moim wujem. Cudnie tam było u onego wuja! Ławy rżnięte jak w kościele, ksiąg z malunkami caluchny rząd stał na policy169. A już sam ksiądz to czysty anioł. Co dnia mi łakocie znosił, a głaskał, a huśtał na nogach. Alem ja mu się źle odpłacał; zawdy byłem nadęty i zabeczany, bom miał złość do ludzi, że mi matkę zabrali. Do wszystkich, nawet i do tego poczciwego księdza, choć nigdy mnie nie mamił. Jakem go sto razy dziennie wypytywał, gdzie zobaczę matusię, to zawdy odpowiadał: „u Bozi”. Więc wziąłem go za rękę i ciągnę do Bozi, a on biedak płacze nade mną. Nie wiem, jak długo siedziałem u tego wujcia – ciągnął włóczek – wiem tylko, że duszno mi było w onych sklepionych izbach. Mnie się chciało pachnących lasów, niebieskiego powietrza, koni. Pewnego dnia przyjechał do wuja obcy mężczyzna i kazał, abym go nazywał stryjkiem. Tego tom się kaducznie bał, bo chłop jak wieża, strasznie suto się nosił i zawdy kupę sług przyprowadzał. Po całych dniach gadał z wujem, a sługi opowiadali, że chce mnie do siebie zabrać, ale wuj się nie zgodził, więc stryj się pożegnał i pojechał precz. Kiedyś wyglądam sobie oknem, a tu idzie sługa stryjowski. Zobaczył mnie i kiwa ręką. Wymknąłem się cichutko z domu, a on powiada: „Znalazłem twoją matkę, czeka na nas pod lasem”. Przeszliśmy mosty i bramy, weszli do lasu, ale zamiast matki znaleźli się tam jakowiś ludzie z końmi. Sługa stryjowski siadł na konia, wziął mnie przed siebie i pojechaliśmy gdzieś, ale gdzie, to nawet nie wiem, bo mnie zaraz okręcił płaszczem.
Na trzeci albo i czwarty dzień, już pod zachód słońca, stanęli my nad wielką rzeką. Teraz wiem, że to była Wisła. Na brzegu kolebała się łódź, a w niej siedział mój stryjek. Sługa wniósł mnie do łodzi. Z początku byłem senny, ale pomału świeże powietrze roztrzeźwiło mnie i zacząłem pytać: „Stryjku, czy my jedziemy do matusi? Gdzie matusia?” I tak wkoło. Stryj z początku jeno głowę odwracał, potem raz i drugi mnie odepchnął, aż na koniec złapał mnie i cisnął niby kamieniem. Zrobiło mi się przeraźliwie ciemno, zimno, a potem nie wiem, co się działo.
– I cóż się stało? – dopytywali się słuchacze, czekając na dalszy ciąg opowieści.
– Stryjek po prostu wrzucił mnie do Wisły – odparł Jan Kulis.
– Jak to wrzucił? Przypadkiem czy naumyślnie?
– Chyba naumyślnie. Niech ojciec powie!
– Dajże pokój, chłopcze! – stary Kulis opierał się, jak mógł. – To wstyd wyciągać przed narodem…
Starszyzna cechowa obstąpiła mównicę, nalegając:
– No, stary, powiadajcie, jak to było, skąd wyście się tam wzięli, jak na zawołanie?
Zakłopotany włóczek długo się wzdragał, czapkę kręcił w rękach. Powoli jednak uśmiech młodzieńczych wspomnień rozjaśnił jego zwiędłą twarz i wkrótce zaczął cedzić słowa przez ramię przybranego syna.
– Dobrodzieje, iście było to dziwowisko, a lepiej powiedziawszy, wyraźna wola boska. Mnie się nie śniło, aby ja kogo miał ratować. Coś inszego leżało mi na sercu. Ja wtedy smalił cholewki do Kachny z Józefowego młyna. Kiej zmierzch zapadał, jam sobie cichutko na tratwie przypływał, kryłem się w trzcinie, a Kasia przybiegała gaikiem. Tedym sobie siedział w zaroślu schowany niczym kaczka, serce mi skakało – czekałem na Kasię. Wtem patrzę, ciągnie po Wiśle krypa, a na niej dwóch przewoźników, pośrodku kilku zbrojnych, a wszyćko nieznajome. Dziwuję się, bo znam ludzi z jednego i drugiego brzegu. Oni mnie przyczajonego nijak nie mogli widzieć, ale ja ich widział, kieby namalowanych na kościelnych oknach, bo z onej strony, od zachodu, jeszcze trochę dnia czerwieniało. Zobaczył ja tedy, jak jeden z nich w płaszcz zawinął dzieciaka, rozmachał i buch do wody. W imię Ojca i Syna… myślałem, że mi czart figla płata w ślepiach? A tu nie. Dzieciak jeszcze pokazał głowinę z wody, jeden raz, drugi, i już go nie ma, a krypa dalej popłynęła. Wyraźnie usłyszałem, jak jeden ze zbrojnych pytał się zabójcy: „A gdzie się dziecko podziało?” Tamten roześmiał się od ucha do ucha jak wilkołak i powiada: „Jużem się go pozbył”. Ten pierwszy złapał się za głowę i zawołał: „O la Boga! A nuż kto widział?” A wilkołak powiada: „Głupiś! Kto miał widzieć. Ciemno, nie ma żywego ducha. Wszak dzieciak musiał zginąć, nie dziś, to jutro, nie jutro to za kilka niedziel. A toż – powiada – lepiej schować go w wodzie, niż krew przelewać albo go w lochu morzyć głodem”. Aż mnie włosy na głowie stanęły. W tej chwili kępa drzew zakryła krypę, a ja buch do wody. Znałem dno jak własną chałupę. Nie ma tam tęgiego prądu, jeno mielizny i dziury, kiej co rzucisz, to grzęźnie. Dziecko utknęło na piachach w takowym wklęśnięciu, jakby mu anioł kolebkę wyciosał… – Tu stary się rozpłakał i podniósł złożone drżące ręce. Wzruszenie odebrało mu głos.
– Czy aby to wam się nie przyśniło – odezwał się jeden z opartych o mównicę podsędków z kpiącym uśmiechem niedowiarka.
Słowa te ubodły młodego włóczka. Zarumienił się z oburzenia, obu rękami chwycił za poręcz i odparł:
– O nie! Wielkie miłowanie przyśnić się nie może! A ja dziś jeszcze miłuję matkę, jakbym wczoraj się z nią rozłączył! Pamiętam sądny dzień tego rozstania. Był namiot, czarny niczym z kiru, wkoło nas ludzie. Matka stała przed namiotem i trzymała mnie na ręku. Wtedy przystąpił do nas jakowyś człek w złotych łańcuchach i błyskających drogocennościach i wyciągnął rękę. Nie wiem czemu położył mi ją na głowie. Przestraszyłem się, zacząłem płakać, w tym samym momencie ktoś porwał mnie i wniósł do czarnego namiotu… Usłyszałem jeno, jak matusia krzyknęła rozdzierającym głosem, jeszcze dziś, kiedy wspomnę, to przeszywa mnie dreszcz, krzyknęła: „Jasiu!” – I już jej nigdy nie widziałem.
W tej chwili od strony kościółka świętego Wojciecha dobiegł rozdzierający kobiecy krzyk:
– Jasiu!
Włóczek zbladł jak ściana. Jego twarz pałała od burzliwych emocji.
– To ten sam głos! – zawołał. – To głos mojej matki!
W tej chwili drzwiczki od celi ojca Pawła otworzyły się z trzaskiem i wybiegła z nich Elżbieta z podniesionymi rękami, wołając:
– Jasiu! To ja, twoja matka! Jasiu! Już jestem! Jestem!
Jan pędem błyskawicy znalazł się na dole, ale stracił ją z oczu. Chciał się przebić przez tłum, który ich rozdzielił, ale podsędek chwycił go za ramię i zaklinał:
– Człowieku, co ty robisz? Tobie się wydawało, toć to czyste szaleństwo!
– Nie! Nie! – krzyczał włóczek. – To nie mogło się wydawać! Takiego głosu nie ma nikt na świecie! Puście mnie! Ona tu gdzieś jest… – Przedzierał się przez tłum, który ciasno go otoczył. Ludzie z przerażeniem wołali:
– Uciekaj! To trędowata!
– Żeby miała i sto trądów, puśćcie mnie… Wszak to moja matka!
W końcu przebił się przez ciżbę, spojrzał w twarz Elżbiety i padł przed nią na kolana. Wybuchnął rzewnym płaczem.
Elżbieta pochyliła się nad nim, utulała go, szepcząc:
– Jasiu! Moje dziecko, moje najdroższe dziecko! Wstań, niech cię zobaczę! Niechże cię ucałuję!
Święto
Ludzie, którzy na widok trędowatych rozstąpili się, tworząc ogromne koło, teraz zaczęli podchodzić bliżej, coraz bliżej, żeby nasycić oczy rozczulającym widokiem tego powitania i usłyszeć rozmowę między matką a synem.
– Tedy powracacie aż stamtąd? – zapytał wzruszony Jan.
Niewiasty odpowiedziały:
– Tak, wracamy z niewoli tatarskiej.
Słowa te magiczną siłą przyciągnęły serca. Wszyscy rzucili się ku niewiastom, powtarzając:
– Chyba cudem jakowymś, bo stamtąd nikt nie wraca.
– Oto cud, który nas tu przyprowadził. Elżbieta obnażyła nieco ręce. – Dla trędowatych wszystkie drogi są wolne. Żaden człowiek nie znalazłby sposobu, a Pan Bóg znalazł. To prawda, że sporo wycierpiałyśmy, ale warto było i dziesięć razy tyle cierpieć, byle doczekać takiego dnia! Prawda, Ludko?
Przyjaciółka nie mogła odpowiedzieć. Ta zawsze silna i harda Ludmiła teraz topniała we łzach. Ze wszystkich trojga, kto wie, czy nie ona była najszczęśliwsza. Czuła za troje.
– Ludka! – podchwycił Jan. – To gładkie imię, któregom sobie nigdy nie mógł przypomnieć… Ludko, jakaś ty dla mnie była dobra!
– I dla mnie! – dodała Elżbieta.
Stary Matiasz przypatrywał się w milczeniu pątniczkom. Nagle przetarł oczy i zawołał:
– Patrzajta, ludzie! My chyba oślepli? Przecie to te same niewiasty, co z wózka nas ostrzegły, że Tatary idą!
– Prawda, prawda! – wołano dokoła. – Gdzie my mieli oczy? Wszak to nasze wybawicielki!
Wtedy pękła ostatnia zapora. Wiadomo, że uroczystość wielkanocna łączyła zdrowych z chorymi, a cóż dopiero taka cudowna chwila! Wdzięczny tłum zapomniał o niebezpieczeństwie zarazy i rzucił się ku niewiastom. Nowy zawrót ogarnął wszystkie głowy. Jasia gwałtem wsadzono na tatarskiego rumaka, a dla niewiast sprowadzono wózek. Przykryto go kobiercami, uwito na nim baldachim z zieleni, a lud zaprzągł się do ukwieconego dyszla. Nawet dla Matiasza w rajcowskich stajniach znalazł się piękny wierzchowiec, wprawdzie bez turkusów u siodła, ale z karmazynowym czaprakiem. Znowu huknęła muzyka, znowu chorągwie się podniosły i ten ogromny tryumfalny pochód zaczął przeciągać już nie tylko po Rynku, ale po wszystkich ulicach miasta.
– Niech żyje nasz wybawca!
– Niech żyją branki, które nas uratowały!
– Niech żyje stary Matiasz! – rozbrzmiewały wiwatujące głosy.
Niektórzy nawet na poczekaniu składali i śpiewali piosenki:
O koniku Tatarczyku
I o włóczku waleczniku
I o matce, i o synku,
Co spotkali się na Rynku.
Inni znów podśpiewywali na skoczniejszą melodię:
Hajda, hajda, jedzie włóczek,
Co Tatarom sprawił huczek.
Hej go weźcie i obnieście,
Po Krakowie, sławnym mieście.
W tłoku, gdzie nie dałoby się wetknąć szpilki, niełatwo było o miejsce odosobnione. Ludmiła co i rusz skłaniała głowę w coraz to inną stronę i odpowiadała na lawinę pytań. Elżbieta rozmawiała tylko z synem. Wpatrywała się w niego bez końca, chciała w tym męskim, dojrzałym obliczu odnaleźć rysy twarzyczki swego Jasia. Nagle spojrzała na ubranie syna i nie mogła oderwać od niego wzroku. Nie chciała wierzyć własnym oczom.
– Co to, matusiu – zapytał Jan – podobają ci się te pogańskie złotości? Wszak musiałaś się takowym dosyć napatrzeć.
– Nie! To nie to – rzekła Elżbieta i zamilkła. Powstrzymywała ją niepewność. Rumieniła się i bladła na przemian jak osoba, która odkrywa coś nadzwyczajnego, a temu odkryciu nie chce wierzyć. Na koniec chwyciła rękę Ludmiły i szepnęła: – Patrz, Ludko, to zupełnie jakby moja robota. Może mnie się tylko zdaje, ale mam wrażenie, że to jedna z onych sukien, które szyłam dla Kałgi.
Ludmiła, przyjrzawszy się haftom, zawołała:
– Prawda! Czyżby ktoś wyszywał podobnie, a może to… – tu niewiasty spojrzały po sobie.
– Pokaż rękaw… rękaw… – ponaglała matka. Chwyciła bogato naszyty narożnik rękawa i zawołała: – Jest! Patrz, Jasiu! Oto tu, maczkowym ściegiem wypisałam: ŚWIĘTY BOŻE BROŃ KRAKOWA. Dawaj drugi rękaw… Tu znowu o tobie: MARYJO I ANIELI STRZEŻCIE JASIA. To moja robota! Jam na każdej sukni wypisała nićmi jakowąś modlitwę i Pan Bóg wysłuchał! Ach, czyż ja mogłam się spodziewać, tam w jurcie dymnej na mrozie i o głodzie, gdym robiła te ściegi łzami zraszane, że szyję suknię dla mojego syna? I jeszcze jaką? Suknię zwycięstwa!
Niepiśmienny włóczek patrzył z pełnym podziwem na tę misterną robotę, ale prawdę mówiąc, nie wiedział, o czym matka mówi.
– Więc tę suknię zdarłeś z przywódcy Tatarów?
– A no tak – powiedział Jan.
– I jakże się ten przywódca nazywał?
– Tego, matusiu, nie wiem. – I nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
– Już wiem, co trzeba zrobić! – Ludmiła klasnęła w ręce. – Zapytajmy jeńców, oni nam powiedzą, czy ich dowódcą był sam Kałga, czy też jakiś inny.
Zaczęto szukać niewolników. W okolicach klasztoru nikt o nich nie słyszał. Dopiero gdy pytanie doszło do gromadki czeladników, ci wybuchnęli śmiechem i odrzekli:
– Gdzie są? Tam, gdzie dla nich sprawiedliwe miejsce, w piekle.
– Jak to? Zabiliście ich?
– Ale, skąd znowu? Niełacno było pilnować ich w tłoku. Takowe ptaszki trza zawdy trzymać w klatce. My zawlekli ich do szopy, do tej przegródki z płomykami. Teraz cały rynek cieszy się onym widowiskiem. Cha, cha, cha! Już za życia siedzą w piekle!
– Wszystko dobrze – odrzekł ktoś ze starszych – ale teraz tu są potrzebni. Wódz chce z nimi pogadać.
Tatarzy, znalazłszy się przed obliczem zwycięzcy, powzięli przekonanie, że już przyszła ich ostatnia godzina. Dumnie podnieśli głowy i z zaciśniętymi zębami czekali na wyrok. Ale zamiast katów pojawiły się dwie niewiasty i przemówiły do nich w tatarskim języku. Dźwięk ojczystej mowy poruszył jeńców do głębi. Ich stężałe rysy w mgnieniu oka odtajały, zmiękły i coś na kształt uśmiechu rozpromieniło surowe twarze Tatarów.
– Jak się nazywał wasz dowódca? W imię wielkiego Tangri zaklinamy was, powiedzcie tylko jego imię.
– Kałga – odrzekli Tatarzy.
Ludmiła jeszcze chciała się upewnić.
– Dobrze… Kałga, ale z jakiego rodu? Czy syn Toktysza i Arguny?
– Tak właśnie, syn Toktysza i Arguny, skąd wy to wiecie? Skąd umiecie mówić po naszemu? – dziwili się jeńcy.
Ludność Krakowa osłupiała, widząc, że niewiasty rozumieją Tatarów. Ten dowód rozproszył ostatnie wątpliwości i nawet podejrzliwy podsędek uwierzył, że branki naprawdę wracają z jasyru.
One tymczasem chciały wybadać, jakim sposobem Kałga znalazł się w Krakowie. Jeńcy długo milczeli, czy z przyrodzonego Tatarom zwyczaju „trzymania języka za zębami”, czy z istotnej nieświadomości, w jakiej prosty żołnierz zwykle pozostaje względem zamiarów i myśli zwierzchnika. Na koniec jeden z nich, zapewne powiernik dowódcy, wyznał, że Kałga od wielu lat marzył o zdobyciu Krakowa, o którym jego niańka opowiadała cuda. Marzył zaś nie bez powodu, niegdyś bowiem w onym Krakowie jego dziad zginął straszną śmiercią i od tamtej pory szukał okazji, by się zemścić. W tym celu, po niemałych wysiłkach, za pozwoleniem wielkiego chana przesiedlił się nad Morze Czarne i wszedł w służbę chana Nogaja170. Długo namawiał go na wielką wyprawę do Polski, ale rada nie zgadzała się, jak widać, z tajnymi zamysłami chana, bo przez całe lata Nogaj nie chciał słuchać o wyprawie nad Wisłę. Na koniec przyszła stosowna pora: książę Halicki zażądał tatarskich posiłków. Nogaj wysłał mu na pomoc trzy oddziały pod przywództwem Kończaka, Kozieja i Kubatena. Kałga ze swoim pocztem przyłączył się do nich i już myślał, że pomstę trzyma w ręku. Tu jednak los mu ją usunął. Polski książę Leszek171 zabiegł drogę wcześniej, niż się można było spodziewać. Ledwie Haliczanie i Tatarzy uszli trzy kilometry za Sandomierz, już pod Goślicami zostali rozbici do szczętu. Ów wymarzony Kraków ciągle pozostawał niedościgły. Kałga widział, że wojna ma się ku końcowi i wtedy postanowił na własną rękę zrobić wycieczkę do Krakowa. Nic nie mówiąc nikomu, nawet księciu Halickiemu, przeprowadził to zuchwałe przedsięwzięcie.
– Ale od wczoraj – ciągnął Tatar – wódz zwątpił we wszystko, i słusznie. Wy temu nie wierzycie, ale ja wam powiadam: czary są nieomylne. Owa niańka, o której mówiłem, szyła dla Kałgi ubrania. Od nich zależało jego życie. Nasi szamani powiedzieli, że kiedy Kałga wdzieje ostatnie z tych ubrań, wszystko się dla niego skończy. Toteż pielęgnował swe szaty, woził je wszędzie i zdawało się, że żyć będzie długo, bo zostało mu kilkanaście. Leżały zwykle w dobrze zamkniętej skrzyni, na osobnym wozie otoczonym strażą. I cóż? Wiózł je szczęśliwie od świętego Bajkału aż tutaj. A wczoraj w nędznej wiosce zginęły! Wieczorem gromada chłopów napadła na nasz tabor. Porwali nam kilka wozów, a wśród nich i ten, na którym były owe święte suknie. Zawróciliśmy natychmiast i dopadliśmy ich w samą porę, właśnie gdy sobie spokojnie wchodzili do wioski. Zdawało się, że wszystko jest w porządku. Jak zwykle podpalono chałupy, ale na nieszczęście ogień rozprzestrzenił się za wcześnie, pierwej, niż zdołaliśmy odbić nieoceniony łup. Chłopi wyginęli co do nogi, wieś cała poszła w perzynę, ale spłonęły też wozy! Jak żyję, nie widziałem naszego wodza w takim gniewie. Własną ręką pozabijał tych, którzy źle pilnowali wozów i tych, co za wcześnie podłożyli ogień. Ale niewielką odniósł pociechę; ich krew nie przywróciła straconego skarbu. Dziś nad rankiem, kiedy jechaliśmy przez las, obrócił się do mnie i powiedział: „Słuchaj, Tołgan, muszę umierać. Suknia, którą mam na sobie, jest ostatnia. Duchy są nieubłagane… Jeśli już taki wyrok, chcę przynajmniej zginąć walecznie, po mongolsku”. I spełniła się wola duchów – zginął. A ową nieszczęsną suknię widzę na ramionach waszego przywódcy! – Tu zamilkł i rzucił na włóczka jadowite spojrzenie.
Branki słuchały w milczeniu. W tej opowieści była cząstka ich życia. Nie potrafiły wyrazić słowami tego, co czuły. Ludmiła odezwała się pierwsza:
– Więc jednak szaman mówił prawdę?
– Tak – odparła zamyślona Elżbieta. – I także wtedy, kiedy opowiadał o Jasiu. Widział go na tratwie, między rybakami, bo Jasio był już u Matiasza. Dziwny człowiek ten szaman!