Kitabı oku: «Branki w jasyrze», sayfa 7

Yazı tipi:

Kiedy zaczęły opowiadać, jakie to w owych krajach są zamki, jacy rycerze, jakie wspaniałe nabożeństwa w kościołach, których wieże sięgają nieba, Wasynga oniemiał i posmutniał. Rano przyniósł śniadanie złożone z mleka i kaszy. Obejrzawszy się z dziesięć razy, westchnął i zagadnął:

– Myślałem ja całą noc nad wszystkimi cudami, o jakich gadacie. Ale co mnie po nich? Nie mam ani jednej skórki sobolowej, ani jednej obrzynki srebra. Jeśli ucieknę między obcych ludzi, z czego będę żył? Pomrzemy z głodu, ja i dziecko. Chyba najmę się za kata. To już lepiej zostać tu, gdzie jestem…

– Wasyngo – rzekła poważnie Ludmiła – mamy Boga w sercu i potrafimy być wdzięczne. Elżbieta zostawiła w Polsce męża, który ci zapłaci dużo, bardzo dużo złota, jeśli mu przyprowadzisz żonę wraz z synem, całych i zdrowych. Ja męża nie mam, więc mogę sama rozporządzać swoimi włościami, a jest ich niemało. Nie objechałbyś ich przez siedem dni. Stoi tam kilka zamków, tak pięknych, że w życiu takich nie widziałeś. Dam ci jeden z nich. Będziesz sobie mieszkać jak baskak, a Dżjafira będzie chodziła w złotogłowiu i perłach.

To już były pokusy nie do odparcia. Myśl o ucieczce długo nie chciała pomieścić się w głowie Wasyngi, ale kiedy się z nią oswoił, zabrał się do niej z tatarską gwałtownością i bizantyjską przebiegłością. Zaraz tego samego dnia w południe zostawił branki pod strażą podwładnych, a sam oddalił się, niby w celu odebrania rozkazów z tej części obozu, gdzie mieszkali wodzowie, a w rzeczy samej, by rozpoznać drogi i ułatwić przeprawę przez rzekę. Dopiero dobrze po północy wsunął się do namiotu, gdzie oczekiwały go branki. Zbliżył się w ciemnościach i ożywionym głosem zaczął opowiadać:

– Od Prutu cudowne wieści! Wyobraźcie sobie, że znaleźli się ludzie, i to z naszego wojska, którzy co noc na czółnach przewożą jeńców, ma się rozumieć za grubą opłatą. Starsi wiedzą o tym, ale przymykają oczy, bo otrzymują większą część zapłaty. Tak idzie, aż słodko patrzeć, jakbyście miód oblizywały. Okropnie żałowałem, żem was od razu nie wziął. Bylibyśmy już na drugim brzegu. – Oczy Wasyngi przez moment zabłysły nadzieją. – Byłem też w obozie wodzów, skąd mam niedobre wieści. Przyjechał poborca chański, Kajkuł, i będzie wybierał dla chana niewiasty. Już dnieje… Byle ten dzień przeżyć. Wieczorem dam strażom kumysu43, araki44, ile tylko zechcą. Spoję ich na śmierć i wymkniemy się jak węże.

W samo południe w obozie powstało straszne zamieszanie.

– Idzie, już idzie! – zewsząd dochodziły zatrwożone głosy.

Straże biegały, wywlekały z namiotów kobiety i dzieci. Z wielkim trzaskiem nahajek ustawiano wszystkich w równych rzędach. Mężczyźni stali osobno. Wasynga wpadł do namiotu branek z pobladłą twarzą.

– Jesteśmy zgubieni. Kajkuł idzie! – powiedział głosem ochrypłym ze strachu.

Kobiety wyszły na zewnątrz i stanęły wśród zgromadzonych, starając się ukryć Jasia. Pomiędzy namiotami przedzierali się konno wodzowie, zbierając resztki z chańskiego stołu.

– To jest Ajdar – szepnął Wasynga – a przy nim jego brat, Toktysz, z małżonką Arguną. Ten za nimi to szaman.

Istotnie, behadyr Ajdar jechał w pełnym blasku prosto ku niewiastom, a za nim podążał wojownik w czerwonym kaftanie. Przed namiotem obaj zeskoczyli z koni i zaczęli rozmawiać. Zsiadła też Arguna, niewiasta sucha i żółta, okryta długim chałatem z pstrej chińskiej tkaniny. Dźwigała na głowie kołpak, wysoki jak wieża, z lasem zatkniętych pióropuszy. Najdziwniejszą osobistością w tym gronie był szaman. Brankom zaćmiło w oczach na jego widok. Wyobraziły sobie, że tak muszą wyglądać przedśmiertne zjawy. Ajdar, zsiadłszy z konia, rzucił Ludmile ogniste spojrzenie. Po chwili wskazał Elżbietę Argunie, która zatrzymała na niej badawczy wzrok. Żona wodza zwróciła się do szamana. Ten zajrzał Elżbiecie w oczy. Otworzył zaciśnięte dłonie niewiasty i skinął głową z wielkim zadowoleniem. Długo coś tłumaczył Argunie, na koniec trzykroć uderzył w bębenek. Wtedy Arguna zadała jakieś pytanie Wasyndze. Chłop skoczył do Jasia, wyciągnął go przemocą spod matczynych sukien i postawił przed Arguną. Widok ślicznego dziecka ze złotymi włosami zwykle rozbrajał wszystkich i kruszył najtwardsze serca, lecz sucha Mongołka zmarszczyła się, przygryzła wargi i nogą odepchnęła wystraszone dziecko, które matka natychmiast porwała w objęcia. Ajdar, chcąc jakby wynagrodzić krzywdę, pogłaskał Jasia, po czym znowu zwrócił się do Wasyngi. Branki nic nie rozumiały z tej rozmowy. Patrzyły błagalnie na twarze wojowników, chcąc z nich wyczytać swoje losy. Wreszcie zatrzymały wzrok na Ajdarze, którego oblicze było łagodne, pozbawione drapieżności i bestialstwa.

Nagle powstało zamieszanie. Żołnierze i strażnicy padli twarzą do ziemi, wodzowie podnieśli złożone ręce do czoła i z pokłonem wołali:

– Mendu!

Pojawił się Kajkuł, otoczony orszakiem świecącym jak potok brylantów. Za nim prowadzono konia wybranego niedawno z nadamurskich tabunów. Koń miał szerokie czoło, grubą szyję z rozchełstaną grzywą, krzepkie biodra i krótkie, ostrokościste nogi. Z jego zapadłych oczu bił ponury ogień, iskrzący jeszcze stepowym buntem. Kajkuł obwieszony był taką ilością przeróżnych rynsztunków i klejnotów, pozdzieranych z trupów chińskich, perskich, węgierskich i polskich, że jego krzywe nogi wygięły się jeszcze bardziej. Nic nie mówił, tylko spoglądał na jeńców. Niektórym kładł rękę na głowie. Osoby tak naznaczone zaraz gdzieś znikały. Na koniec stanął przed namiotem Elżbiety i Ludmiły. Ajdar, obdarzony posłannictwem pośrednika, podszedł do niego, długo mówił to łagodnie, to gwałtownie, chwilami rzucał z oczu błyskawice, zaraz potem gorąco składał ręce.

Kajkuł milczał. Słuchał i uśmiechał się złośliwie. Wreszcie wyciągnął rękę i położył ją na głowie Ludmiły. Wnet strażnik zarzucił na nią żółtą zasłonę i zaciągnął do namiotu. Krzyk Elżbiety rozdarł ciszę. Ajdar stanął przed wodzem i jeszcze prosił. Kajkuł w odpowiedzi położył rękę na złotej główce Jasia. Arguna widząc, że Elżbieta próbuje wedrzeć się do namiotu Jasia, skinęła na Kałmuka45 stojącego opodal koni. Ten chwycił brankę w żelazne ramiona, uderzył kilka razy kańczugiem, a potem rzucił na konia. Skoczył w strzemiona i pocwałował za Arguną.

Nad namiotem, do którego straże wniosły Ludmiłę i Jasia, zatknięto czarny proporzec.

Krwawy list

Wasynga wszedł do namiotu.

– Nie mogło się stać gorzej. – Głos żołdaka zdradzał zdenerwowanie. – Ty i dziecko jesteście własnością wielkiego chana, Elżbieta niewolnicą Arguny. My jedziemy do stolicy Mongolii, ona Bóg wie gdzie.

– Widziałeś ją? Płacze?

– Nie, wcale nie płacze. Siedzi, jakby drewniana, z małym chłopczykiem na ręku.

– Z chłopczykiem?

– Ano, z małym Kałgą. Przecież Toktysz i Arguna wzięli ją za niańkę do swojego dziecka.

– O niczym nie wiem – powiedziała z wyrzutem Ludmiła.

– Prawda, nic nie zrozumiałaś z tego, co między sobą gadali panowie. Behadyr Ajdar pamiętał o twojej prośbie. Powiedział do brata: „Słuchaj, Toktysz, my we dwóch te niewiasty zdobyli, więc jeśli chan ich nie zabierze, rozdzielimy je między siebie. Ja wezmę młodszą dziewkę. Ty szukasz niewiasty cichej i łagodnej do niańczenia Kałgi, weź drugą. Ona umie chodzić koło dzieci, sam widziałem, jak o swojego malca się troszczy”. Ajdar chciał ci zrobić przyjemność. Byłabyś zawsze blisko Elżbiety, bo Ajdar i Toktysz jako bracia się nie rozłączają, ich namioty zawsze stoją obok siebie. Otóż Toktysz wolał nie podejmować decyzji bez żony, żona nie chciała decydować bez szamana, więc przyjechali wszyscy razem, aby obejrzeć Elżbietę. Czary miały przesądzić, czy będzie niosła szczęście ich dziecku. Szaman, wielki czarownik, wyczytał z jej oczu i dłoni bardzo dobre rzeczy, więc przystali. Ale Jasia Arguna nie chciała wziąć w żaden sposób. „Niańka – mówiła – nigdy nie przywiąże się do naszego syna, jeśli zostawimy jej własne dziecko”. A mnie się wydaje, że tam była jeszcze inna przyczyna. Jaś zanadto ładny. Arguna nie lubi ładnych dzieci, bo jej Kałga brzydki…

– Ach, więc dlatego ta wstrętna kobieta kopnęła biedne dziecko. I ona ma być panią Elżbiety! O, Boże!

– Jak tylko Arguna to zrobiła, zaraz Ajdar oświadczył, że weźmie Jasia razem z tobą. Tym sposobem dziecko będzie blisko matki.

Ludmiła zamyśliła się i rzekła wzruszona:

– A jednak ten Ajdar, jak na Tatara, to doprawdy poczciwy człowiek.

– Poczciwy jak poczciwy. Wiem, że strasznie mu wpadłaś w oko… Robił, co mógł, aby cię zatrzymać, ale mu się nie udało. Trzeba wiedzieć, że on i Kajkuł to śmiertelni wrogowie. Jak tylko mściwy Kajkuł zmiarkował, że Ajdarowi bardzo na tobie zależy, zaraz położył rękę na twojej głowie, co jest znakiem, że cię przeznaczył dla wielkiego chana. I tak cały nasz zamiar przepadł.

Ludmiła podskoczyła jak sprężyna.

– Nie! – krzyknęła. – To właśnie teraz trzeba nasz plan spełnić. Teraz, póki jeszcze jesteśmy w tym obozie, nad rzeką zbawienia, na granicy chrześcijańskiej.

Długo jeszcze przekonywała Wasyngę, pewna, że wszystko się uda. Jej entuzjazm był chyba zaraźliwy, bo w końcu mężczyzna roześmiał się i szepnął:

– Mądra z ciebie dziewczyna. Prawdę mówisz, teraz najłatwiej będzie uciec. Muszę co prędzej zawiadomić panią Elżbietę.

Nad ranem Ludmiła zaczęła niedomagać. Nietrudno było udać chorobę po tylu strasznych przeżyciach. Z ulgą oddała się spazmatycznym łkaniom, które wnet przybrały postać konwulsji. Wasynga dał znać dozorcy chańskich jeńców, Karganowi, który był prawą ręką Kajkuła. Na widok rzucającej się, zsiniałej Ludmiły Kargan struchlał.

– Co ja zrobię, nieszczęsny – wołał załamując ręce. – Moja najpiękniejsza niewolnica! Chan byłby mi za nią taki wdzięczny. Wasynga, radź, co robić?

– Co robić? Czekać, aż wyzdrowieje!

– Głupi jesteś. Wiesz przecież, że jak każą jechać, to trzeba jechać. Więźniom nie wolno chorować. Najpiękniejsza niewolnica! – jęczał Kargan. – A jak mi padnie w drodze, to cały krzyk na mnie, będę musiał za nią zapłacić. Powiedz mi, czy ona rzeczywiście nie może wsiąść na wielbłąda? Pojechalibyśmy wolniutko.

– Gdzież tam! Już próbowałem ją podnieść. Nawet się dotknąć nie da, zaraz szaleje.

– No to trzeba zawołać szamanów – postanowił Kargan.

– Wielcy szamani – rzekł samarkandczyk z pokłonem – wyleczą, ale nim to zrobią, wiele dni upłynie, a każdy dzień leczenia opóźni dzień zapłaty.

– Jaki ty, Wasyngo, szczęśliwy, że nie masz na głowie tak okropnej odpowiedzialności! Co ja zrobię!

– Ja, nędzny robak, dam ci radę. Cała choroba tej dziewczyny pochodzi z wielkiej żałości za krajem, za krewnymi, za wszystkim, co przepadło. Gdyby mogła zapomnieć, na pewno by wyzdrowiała. Mnie w Samarkandzie pewna stara wiedźma nauczyła, jak się robi napój, po którym człowiek zapomina o wszystkim, co się stało w przeszłości. Jak ta dziewczyna się napije, a potem pół dnia prześpi, to wszystko zapomni, wstanie zdrowiuteńka i pojedzie.

– Dobrze! – Kargan wpatrzył się w niego badawczym wzrokiem. – Ale taki napój pewno dużo kosztuje?

– Nic nie kosztuje, mam ze sobą to ziele. Nawet już je przygotowałem. Ale człowiek po tym napoju śpi czasem przez cały dzień i nie wolno go budzić; wszystko by się popsuło.

– Więc jak będzie?

– Mnie się tak widzi: wy sobie jedźcie naprzód, a my was dogonimy. Jak tylko dziewczyna wyzdrowieje, nie pozwolę jej marudzić – obiecał Wasynga i zaraz przyniósł kubek wody zafarbowanej nieszkodliwą trawką.

Chora ze wzdraganiem się i przymusem wypiła lekarstwo, zamknęła oczy i zapadła w kamienny sen. Kargan wyszedł, zachwycony cudownym działaniem uzdrawiającego napoju. Około południa Ludmiła, zaciekawiona odgłosami dochodzącymi z zewnątrz, zerwała się z łoża. Zaglądając ostrożnie przez szparę w namiocie, spostrzegła wyjeżdżających uroczyście behadyrów. Na przodzie jechał Kargan z orszakiem niewolnic; wszystkie były okryte żółtymi zasłonami. Za nimi na telegach46 wieziono dzieci, dalej szły wielbłądy i muły obładowane wojennymi łupami. Zgromadzeni po obu stronach drogi Tatarzy padali twarzą na ziemię, nie śmiejąc nawet spojrzeć na pańskie wybranki. Orszak wyjechał z obozu. Wasynga i Ludmiła odetchnęli.

Pod wieczór Ludmiła zaczęła przygotowywać się do podróży. Zapakowała kożuch i ogromną futrzaną czapkę dla Elżbiety. Myśl o ucieczce wprowadziła ją w pogodny nastrój. Jakie to szczęście, pomyślała, że wreszcie nadeszła ta chwila. Jasiowi od wczoraj nie mogę dać rady, ciągle pyta o matkę.

– Matunia zaraz przyjdzie. – Ludmiła pocieszała dziecko, po raz pierwszy wierząc w prawdziwość tych słów.

Zmierzch zapadł na dobre, a Elżbiety ciągle nie było. Mijały godziny, jedna, druga… Ludmiła i Wasynga zaczęli zastanawiać się, co mogło opóźnić jej przybycie.

– Trzeba jechać bez niej. – Mężczyzna zmarszczył brwi. – Kargan się spostrzeże i gotów przysłać po nas żołnierzy. Już i tak straciliśmy najlepsze godziny. Dotąd było ciemno, ale za chwilę wstanie księżyc. Powiem, jak sama mówiłaś: teraz albo nigdy.

– Jeśli masz Boga w sercu, poczekajmy jeszcze trochę. Ona lada chwila tu będzie! Przecież się z nią umówiłeś! Nie możemy jej tak zostawić, oszukać, zdradzić.

Dobrze po północy jakiś drżący, złamany głos odezwał się tuż przy wejściu do namiotu. Wasynga wyskoczył i zobaczył trzęsącego się, zgarbionego starca. Głowę miał obwiązaną krwawą chustą. Był to dziadzia Szymon. Nikt go nie kupił, nikt nie chciał wziąć nawet za darmo, toteż włóczył się po całym obozie, żebrząc u jeńców o ostatnie resztki strawy. Starzec zdjął zakrwawioną chustę i podał Wasyndze.

– Wszak ci tu leży chora dziewczyna z Polski. Otóż niewiasta od nas dała mi tę chuścinę i tak powiedziała: „Was, dziadziu, nikt nie strzeże. Idź do jurty Chazara47 Wasyngi, tam leży moja przyjaciółka, Ludmiła. Powiedz jej, że jeśli włoży na siebie tę szmatę, to zaraz wyzdrowieje”.

– Jak to? Nic więcej nie powiedziała? Sama nie przyjdzie? – dziwił się Wasynga miętosząc chustkę.

– Tego ja nie wiem. Prosiła tylko, abym się bardzo śpieszył. Ale ja stary, z ledwością powłóczę nogami.

Wasynga i Ludmiła spojrzeli po sobie z przerażeniem. Co to za znak? Jak go wytłumaczyć? Przy świetle ognia Ludmiła dostrzegła, że krew na płótnie tworzy dość wyraźne zdania.

Nie mogę przyjść. Ludmiło, nie czekaj, bo zgubisz dziecko, ściągając gniew Boga i przekleństwo matki. Ratuj naszego Jasia i siebie. Może was dogonię. Znalazłam sposób.

Ludmiła przeżyła już wiele okropnych chwil, ale ta była najgorsza. List nie pozwalał na zmianę decyzji, groził przekleństwem. Zdania były tak mocne, że trudno było uwierzyć, iż pisała je Elżbieta. Wyrażały jej wolę. Ratuj naszego Jasia. Własną krwią przelała na mnie prawa i obowiązki macierzyńskie, pomyślała Ludmiła, znalazłam się w strasznym położeniu. Jeśli ucieknę bez niej, nigdy sobie tego nie wybaczę. Może jednak zostać? A co z dzieckiem?

– Ratujmy Jasia – powiedziała i ukryła twarz w dłoniach.

– I co zrobimy? – zapytał ze ściśniętym sercem Wasynga.

– Jedziemy!

– Bez niej? – Mężczyzna nie dowierzał. Zamyślił się, a po chwili już nieco pogodniej dodał: – Może nas dogoni. Przecież wyraźnie mówi, że ma jakiś sposób…

– Nie wierzę w ten jej „sposób”. Ona tylko tak napisała, aby nas pocieszyć, dodać otuchy przed ucieczką – mówiła, a łzy spływały po jej twarzy na krwawy list, który leżał obok jedwabnej chusty Michała Przedwojowica.

Ucieczka

Cicha majowa noc. Nad „Dzikimi polami”, obozowiskiem jeńców i zwycięzców, księżyc przyświecał smętnym, okrągłym okiem, które widziało już niejedno ludzkie nieszczęście. Między namiotami, kołysząc się i wywijając szyją, kroczył wielbłąd. Na jego garbie siedziała kobieta tuląc dziecko. Trudno ich było rozpoznać, ponieważ ukrywali się pod żółtą, fałdzistą zasłoną, spoza której przez wąziutką szparę świeciły załzawione oczy. Obok, na krępym tatarskim koniu, jechał mężczyzna. Jedną ręką trzymał cugle konia, a drugą sznur, na którym prowadził wielbłąda. Za jeźdźcem siedziała dziewczynka. Dalej stąpał drugi koń, przywiązany sznurem do pierwszego, który dźwigał mnóstwo skrzynek i bukłaków.

Dojeżdżali do ostatnich koczowisk. Po drodze wszyscy wartownicy, znający dobrze Wasyngę, przepuścili ich z żołnierskim pokłonem. Teraz, na granicy obozu wyznaczonej przez szereg wozów, liczniejsza straż zastąpiła im drogę. Wasynga pokazał srebrną tabliczkę z napisem stwierdzającym jego urząd i straże rozstąpiły się z pokorą. Nikt nie śmiał nawet podnieść oczu na „żółtą zasłonę”.

Rozsunięto wozy. Karawana wyjechała w pole. Po jakiejś godzinie drogi Ludmiła dostrzegła ognisko palące się na samotnym polu, do którego właśnie podążał Wasynga.

– Co to za ogień? – zapytała nie kryjąc zdziwienia.

– To ostatni karauł tatarski.

– Co to jest „karauł” – dociekała Ludmiła.

– Przednia straż, czaty, a już dokładnie mówiąc, to „czarna straż”. Właśnie tam rozchodzą się dwie drogi. Jedna biegnie na lewo na wschód, ku Donowi, tą właśnie pojechał Kargan ze swoim taborem, druga prowadzi do Prutu, i my nią pojedziemy.

– Jak ominiemy tę straż?

– Nie będziemy jej wcale omijać. Trudno ukryć się na tym polu, więc lepiej śmiało wejść tym ludziom w oczy. Wprawdzie oni są tam po to, by pilnować drogi, ale ja potrafię się z nimi dogadać.

Ludmiła spojrzała na niego powątpiewającym wzrokiem. Jakoś nie chciało jej się wierzyć w taki cud. Ale nie było czasu na pytania, już dojeżdżali do rozdroża, gdzie przy ognisku rysowały się czarne profile trzech żołdaków w wysokich czapkach. Krzywe szable, noże, kindżały, czekany połyskiwały w blasku ognia. Strażnicy, ujrzawszy podróżnych, zerwali się i stanęli w poprzek drogi. Wasynga pochylił się na koniu i każdemu wetknął coś do ręki. Żołdacy skinęli tylko głową i siedli na powrót przy ognisku. Plecami odwrócili się do karawany i wcale nie zwracali uwagi na to, że podróżni zamiast na lewo, jadą prosto przed siebie. Na szarym tle stepu droga uciekała czarnym szlakiem, ginąc w ciemnościach.

– No, najgorsze już za nami – odezwał się Wasynga. – Wątpię, aby nas ktoś jeszcze zatrzymywał. Możemy jechać śmiało.

Po dwóch godzinach drogi grunt zaczął się marszczyć w pagórki i wklęsłości zapowiadające wybrzeże wielkiej rzeki. Koniec widnokręgu błysnął srebrnym pasmem, łamiącym się pod światłem księżyca w niebieskawe diamenty.

– Co to jest? – zapytała Ludmiła podnosząc oczy. I nie czekając na odpowiedź krzyknęła: – To Prut! Ach, jakże to już blisko!

– Nie tak blisko, jak się wydaje – odrzekł spokojnie Wasynga. – Gdyby można jechać prosto, wciąż przed siebie, bylibyśmy tam w dziesięć pacierzy. Ale musimy okrążyć jar, tak niebezpieczny, stromy i głęboki, że nie można go ani przejechać, ani wierzchem przeskoczyć. Trzeba jechać ostrożnie, aby na zakrętach nie zgubić głównego szlaku.

– Ktoś za nami jedzie! – przerwała cieniutkim głosem Dżjafirka.

Ludmiła drgnęła. Wasynga zaczął nasłuchiwać. Istotnie, do jego uszu dochodził tętent mocno rozpędzonego konia. Za chwilę pokazał się jeździec lecący jak wicher. Spostrzegł widocznie karawanę, bo zaczął nawoływać krzykiem azjatyckim, dzikim, niepohamowanym, którego żaden Europejczyk nie potrafiłby powtórzyć.

– Nie mamy szans. Lepiej stańmy.

– O Boże! – Ludmiła przeżegnała się i szepnęła: – Teraz to już koniec!

Szalony jeździec zatrzymał się. Wasynga struchlał. Rozpoznał jednego z przybocznych żołnierzy Kargana.

– A to ty, Ragun? Czegóż tak okropnie krzyczysz? – zapytał Wasynga, siląc się na swobodę.

Kozak znał trochę narzecza wszystkich ludów krzyżujące się w mongolskim wojsku. Posługiwał się łamanym językiem, który nawet Ludmiła była w stanie zrozumieć.

– Jak mam nie krzyczeć, kiedy gonię i gonię, a wy jedziecie, i to po złej drodze! – odparł wzburzony Ragun.

– Widzisz przecież, że stoję – odrzekł śmiało Wasynga. – Jak cię tylko dostrzegłem, zaraz kazałem stanąć. Skąd się tu wziąłeś?

– Kargan mnie wysłał. Czekał na was, aż go wziął niepokój. Kiedy twoi ludzie przyjechali, a ciebie nie było widać, Kargan powiedział: „Słuchaj, Ragun, wróć i zobacz, co porabia ten pies, Wasynga. Czy mi nie ukradł najpiękniejszej niewolnicy?”. Więc ja pędzę, patrzę po drodze, nie ma. Lecę do obozu, nie ma. Pytam karaułów: nikt nie widział. Myślę sobie, czy Wasynga nie pojechał do rzeki? I tak znalazłem ciebie na drodze do rzeki. No, powiedz, Wasynga, czy ty nie pies, czy ty nie chciałeś uciekać z kradzioną niewolnicą?

Wasynga poklepał Raguna po ramieniu, uśmiechnął się i odrzekł:

– Za kogo ty mnie masz, bratku? Miałbym sam jeden jechać między Ugrów? Zaraz by tam poznali, że ja sługa tatarski i żywcem ze skóry obdarli. Nie jestem głupi. Czy mnie źle między wami?

– No więc po co jechałeś tą krzywą drogą? – pytał zdezorientowany Ragun.

– Zaraz ci opowiem – rzekł Wasynga z wszelkimi pozorami swobody, ale tak naprawdę targały nim najokropniejsze przeczucia. Szukał pomysłu wybawczego. Natężał rozum, wysilał wyobraźnię, ale w głowie czuł tylko pustkę, szum i zamęt. Chcąc zyskać na czasie zapytał: – A może siądziemy i napijemy się czego? Kumysu albo araki? Mam kumys wyborny, przy napitku lepiej się gada. Kiedy nas już znalazłeś, to po co się śpieszyć. Opowiem ci wszystko, a potem pojedziemy do Kargana – zaproponował.

Ragun wahał się, spoglądał na karawanę podejrzliwie. Ale Wasynga miał taką dobroduszną twarz, a Kozak zziajał się podczas pogoni, że skusiły go zaprosiny.

Samarkandczyk zeskoczył z konia i pociągnął za sznur przewleczony przez nozdrza wielbłąda. Biedne zwierzę ryknęło żałośnie i pod przymusem uklękło. Ludmiła zsiadła. Nie wiedziała, co się dalej stanie; niespokojnie chodziła tam i z powrotem z Jasiem na ręku. Wasynga chwycił ją za ramię i szepnął:

– Ostrożnie, niech pani Ludmiła uważa na przepaść.

Dopiero wtedy spostrzegła, że stanęli nad samym jarem. Była to rozpadlina czarna jak pasmo kiru48. Księżyc opuścił się nisko, połowa jego tarczy rzucała ukośne światło. W jarze panowała zupełna ciemność, tylko z samego dna dochodził plusk potoku czy rzeczki tłukącej się po kamieniach.

Tymczasem Wasynga czerpał to z jednego, to z drugiego bukłaku.

– Wiesz co, brat Ragun? Ten kumys niewystały49, araka będzie lepsza.

Ragun nie dał się prosić, wychylał kubek po kubku, a choć głowę miał bardzo mocną, po jakimś czasie oczy zaszły mu ciężką, niekiedy iskrzącą się mglistością, której gospodarz nie mógł się doczekać. Wasynga udawał, że pije. Ukradkiem wylewał zawartość czarki na boku i cały czas głowę sobie łamał, chcąc wymyślić wiarygodnie brzmiące kłamstwo. Wreszcie uśmiechnął się tryumfalnie, jak pisarz, który znalazł osnowę arcydzieła, i zagadał:

– Trzeba ci wiedzieć, bratku, że w wędrówkach po świecie uzbierałem sobie mały skarb. – Tym wstępem od razu podbił uwagę słuchacza. – Kargan nic nie wie o moim skarbie, rozumiesz dlaczego. Zaraz by mi go zabrał. Wolałbym zapewne, aby nikt o nim nie wiedział, ale trudno… Tobie muszę powiedzieć, bo czort wie, co byś o mnie pomyślał. Jesteś dobrym człowiekiem, nie wygadasz przed Karganem, a ja się z tobą podzielę.

– Jakiż to skarb? – Ragun błysnął chciwym okiem.

– Nieduży, bratku, nieduży. Dwa worki. W jednym są pieniądze, takie sobie, srebrne, złote, a w drugim różne łańcuchy, kolce50, pierścienie, wszystko z lackich zamków zabrane.

Ragun spojrzał na Wasyngę z szacunkiem i zazdrością.

– Te worki to była moja wieczna troska. Jak schować, gdzie schować? Kiedy nam powiedziano, że mamy nad Prutem długo siedzieć, schowałem worki w tym jarze, pod trzema kamieniami.

– Tutaj, tak daleko?

– Mnie się zdawało, że jeszcze za blisko sokolich oczów51 Kargana. Więc teraz rozumiesz? Chciałem tu cichaczem zboczyć, skarb zabrać, a potem wrócić do was. W godzinę później byłbyś mnie spotkał na dobrej drodze. No, ale już się stało. Nie szkodzi, że jesteś. Co miałem zrobić, zrobię, a ty pilnuj zwierząt i tej dziewki.

Ludmiła spoglądała na Wasyngę z najwyższym podziwem. Mężczyzna wstał i zmierzał ku jarowi. Po chwili wrócił strwożony.

– A kto mi zaręczy – zapytał z niedowierzaniem w głosie – że nie uciekniesz z kradzioną niewolnicą i chańskimi skarbami? Nie śmiej się, jeśli Kargan mógł posądzić mnie, doświadczonego żołnierza, to czemu ja nie mam posądzić prostego Kozaka?

– No, to co mam zrobić? – spytał zmieszany Ragun.

– Posłałbym ciebie po worki, ale czy ty niczego nie ukradniesz?

Kozak zaklinał się na wszystkie świętości, a jego oczy zabłysły chciwą pożądliwością.

– Znaleźć łatwo – tłumaczył Wasynga. – Trzy kamienie leżą nad wodą. Tylko dobrze uważaj, byś niczego nie rozsypał, bo worki pełne, ledwo mogłem je związać.

Oczy Kozaka zabłysły jeszcze mocniej na myśl o tym, że jakiś ubytek z worków będzie mógł być przypisany rozdarciu lub złemu zawiązaniu. Wstał. Podcięty trunkiem nie był w stanie utrzymać równowagi, jednak mimo to szedł dość przytomnie ku jarowi.

– Ze mnie taki człowiek. Więcej dbam o skarby chańskie niż o własne. Ale tobie wierzę. Idź prędko i zaraz wracaj.

– Którędy? – spytał z wahaniem Ragun.

Wasynga poklepał go po ramieniu mówiąc:

– Jak to? Przecież tędy prowadzi ścieżka!

– Ale ja nie widzę żadnej ścieżki.

– To cóż ty masz za oczy! Chyba się upiłeś? Patrz, z początku trochę wąsko, ale dalej dróżka szeroka, że niedźwiedź mógłby się na niej wytarzać. No, prędzej – zawołał zniecierpliwiony i pchnął Raguna, niby żartem.

Żart był prawdziwie tatarski. Ragun wpadł w czarną przepaść i zniknął w jarze.

Ale do dna nie doleciał, niedaleko brzegu chwycił się drzewa, które rosło nad przepaścią. Gałęzie trzaskały, a on trzymał się rozpaczliwie krzycząc:

– Ratuj! Wasynga! Ratuj!

Mężczyzna chwycił dzidę Kozaka, leżącą na ziemi, i podał mu wołając:

– Chwyć się rękami, wyciągnę cię!

Kozak złapał dzidę jedną ręką, ale drugą trzymał się jeszcze drzewa. Na próżno bił nogami w prostopadłą ścianę i osypywał kamienie.

– Chwyć drugą! Inaczej nie poradzę! – krzyczał samarkandczyk. Ragun zacisnął kurczowo obie dłonie i zawisł w powietrzu. Wtedy Wasynga puścił włócznię.

Ludmiła zamknęła oczy.

– Teraz możemy jechać – powiedział Wasynga, patrząc w bezdenną przepaść. – Jeśli w tej chwili ma jedną kość całą, to w dzień zmartwychwstania będzie mógł sobie powinszować. Choćby nawet jakimś cudem przeżył, nim się wygramoli, będziemy już na drugim brzegu.

43.kumys – musujący napój ze sfermentowanego mleka końskiego, zawierający od 1% do 3% alkoholu. Ważny element kultury wielu ludów centralnej Azji. W XIX w. w Europie był nazywany mlecznym szampanem. [przypis edytorski]
44.araka, dziś: arak (z arab.) – wysokoprocentowy alkohol o smaku anyżowym, popularny na Bliskim Wschodzie. [przypis edytorski]
45.Kałmuk – przedstawiciel narodu wywodzącego się z grupy Mongołów Zachodnich (Ojratów), mówiący językiem z grupy ałtajskiej. W pocz. XXI w. naród ten liczy ok. 250 tys., Kałmucja leży dziś na terytorium Federacji Rosyjskiej, nad Morzem Kaspijskim. Dawniej większość Kałmuków wyznawała buddyzm, do początków XX w. prowadzili koczowniczy tryb życia. Przywołany przez autorkę Branek w jasyrze obraz Kałmuka jako brutalnego i nieubłaganego strażnika wiąże się z XIX-wiecznym polskim stereotypem, który ma swoje źródło w polityce Rosji carskiej, gdzie często zatrudniano przybyszy z dalekich części kraju, słabo mówiących po rosyjsku (a tym mniej po polsku), w więziennictwie, aby utrudnić więźniom porozumienie się ze strażnikami czy oprawcami i pogłębić ich wyobcowanie. [przypis edytorski]
46.telega – niewielki czterokołowy wóz konny; por. ros теле́га (uważane za zapożyczenie z chazarskiego). [przypis edytorski]
47.Chazarowie – lud koczowniczy pochodzenia tureckiego, zamieszkiwali tereny położone na płn.-zach. od Morza Kaspijskiego, w VII–X w. tworzyli dominujące w regionie państwo, kaganat chazarski. [przypis edytorski]
48.kir (daw.) – czarna tkanina używana jako oznaka żałoby. [przypis edytorski]
49.niewystały – tu: nie dość przefermentowany, zbyt świeży. [przypis edytorski]
50.kolce – tu daw.: duże kolczyki. [przypis edytorski]
51.oczów – dziś popr. forma D. lm: oczu. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
410 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre