Kitabı oku: «Paziowie króla Zygmunta», sayfa 3

Yazı tipi:

Rozdział II. Figiel Jana Drohojowskiego

Nazajutrz rano w izbie paziów żywa toczy się rozmowa przy ubieraniu.

– Wiesz, Jędruś – zagadnął Kostuś Gedroyć Bonera – że o włos, o pajęczynę, a byłoby się wszystko wydało.

– Juści, jakim sposobem?

– Sprawiliśmy się tajemnie: zrzynki, strzępki, szmatki pozmiatałem własną ręką i do cna spaliłem na kominie; popiół nawet rozgarnąłem aż do samej głębi.

– A miednicę z wodą, cośmy sobie ręce z farby myli – dodał Czema – wyniosłem na strych i het porozlewałem po polepie96.

– Co nas miało zdradzić? Ciekaw jestem – puszył się Boner.

– Zaraz ci powiem: pani Szczepanowa.

– Ona? Aniśmy jej nosa nie widzieli.

– Za to ona widziała wasze oba i koszyk, i Kupidynka. Zahaczyliście o wirydarzu królewny; babina tam siedziała cichuśko, no i miała sobie najpiersze miejsce w onym teatrum, jakieście Papacodzie sprawili.

– Rety… – wyrzucą nas ze służby! – wrzasnął Krystek.

– Z jednej ręki strapienie i z tejże otrzymacie pociechę! – zadeklamował Gedroyć. – Gdyśmy z ogrodu wracali po niefortunnym śledztwie, królowa jejmość kwaśna i nachmurzona, panny złe, jak jędzonki, a król i my wszyscy rozmiłowani w Montwille na umór…

– Masz gadać co mądrego, to gadaj, a pleść nie wiedzieć jakie głupstwa, to lepiej…

– Wżdyś chyba nie zapomniał, jako cię miłościwy pan pięknie pochwalił? A żeśmy cię dopiero wczoraj naprawdę poznali, że nasze serca k'tobie97 się kłonią, to i mówić nie trzeba… każdy to czuje.

– Et… nie marudziłbyś. Cożeś zaczął o Szczepanowej?

– Ano, wyszła naprzeciw nas po królewnę Jadwigę, a skorom ją mijał (szedłem w ostatniej parze), szepnęła mi na ucho: „Kłaniaj się waść ode mnie panom malarzom i doradź, coby na drugi raz pilniej się strzegli, bo gdyby tak kto inszy, a nie stara Szczepanowa, toby było krucho”. „Dla Boga, nie wydajcie ich!” szepnąłem. Zaśmiała się, machnęła ręką: „Śpijcie spokojnie”. I rozeszliśmy się.

– Prawdziwa łaska boska, że to ona była, a nie na ten przykład wielebna dzwonnica Serczykowa.

– Ale co tam rozmyślać o przeszłorocznym śniegu! Dobrze było, udało się, nie wydało się, po całym ogrodzie huczek poszedł, miłościwy pan przykazał szukać pilnie onego mistrza od piesków malowania, więc też pilnie szukają… wiatra98 w polu. A waszmość panowie, sercem umiłowani, radujcie się, iże Andrzeja Bonera macie pośród siebie, jako chwałę i piękną ozdobę stanu paziowskiego.

– Zarozumialec jakiś! – żachnął się Czema. – Wżdy pieska ja sam, przez twojej rady umyśliłem.

– A byłbyś co wskórał, matusina kukiełko, gdyby nie ja? Po dziesięćkroć dałbyś się złapać na uczynku.

– Słuchaj no, Jędrek – przerwał mu Ostroróg – nie masz się z czego bucić99, bo do figlów i psot wszyscyśmy skorzy, ilu nas tu jest, i gdy ino zechcemy dokazować, to starego Odmiwąsa w żółtaczkę wpędzimy.

– Oho, w gębieście mocni, robotym nie widział!

– To zobaczysz. Słuchajcie wszyscy, zali wam się zda, co powiem.

– Pst!

– Czego chcesz?

– Coś się szmera za drzwiami…

– Podejdźmy wszyscy na palcach… dość już tego podsłuchiwania, trza ptaszka złapać.

– Ty, Szydłowiecki, stań przy oknie i gadaj głośno, niby że to rozmawiamy ze sobą, co by się w izbie cicho nie zrobiło, bo gotowo uciec.

Gedroyć na przedzie, tamci za nim, podsunęli się ostrożnie do drzwi, otwarli je znienacka… Signora Marina Arcamone w czepcu nocnym na głowie i luźnej kwiaciastej sukni stała w korytarzu o pół kroku ode drzwi i tak złapana niespodzianie, że nawet odskoczyć nie miała czasu.

Ostroróg, Montwiłł, Czema, Drohojowski i Boner parsknęli śmiechem szyderczym, a Gedroyć pokłonił się w pas jak przed królową.

– Cóż za niewysłowiona i niczym nie zasłużona łaska, że czcigodna pani ochmistrzyni raczy nawiedzić marnych paziów o tak rannej dobie?

– Prosimy, prosimy! – wrzasnął chór jednogłośnie.

– Schiocchi senza vergogna! Somari!100 – drżąc z wściekłości, zapiszczała dama i pobiegła do swej komnaty.

– A tośmy babę przyhaczyli! Cha, cha, cha…

– Nieprędko się chyba drugi raz odważy.

– Dobrze jej tak, niech nie myszkuje.

– A co tam wygadywała na nas? Nie słyszałeś, Pawełku?

– Przezwała nas niewstydnymi głupcami i osłami – przetłumaczył Szydłowiecki.

Gedroyć uderzył silnie pięścią w stół.

– Poczekaj, stara sowo! Jużem ci wczoraj nakarbował w pamięci za królewnę Jadwigę, dziś znowu… osły! Doznasz ty mojej wdzięczności, aż ci one osły bokiem wylezą!

– A teraz zasiądźcie spokojnie i posłuchajcie – zaczął znowu Ostroróg.

– Słuchamy pilnie.

– Jędruś Boner się szczyci, że ino on jeden ma głowę do trefnych figli; ja zasię twierdzę, że nie ma w tym nijakiej sztuki, a przy dobrej woli każdy z nas mu dorówna abo i prześcignie.

– Powtarzam swoje: w gęboście mocni!

– Tedy ustanówmy związek alboli101 bractwo i niech każdy własnym pomysłem, własnymi siłami popisze się, jako zdoła najlepiej.

– Figlikowe turnieje! – zawołał Gedroyć.

– A po włosku jak?

– Nie wiem: concorso102 chyba.

– Jak się zwie, tak się zwie, ja przystępuję do bractwa! – zawołał Jaś Drohojowski.

– Nu, to i ja – zawtórował dziwnie ożywiony od wczoraj Montwiłł.

– Ja także!

– I ja! – wołali wszyscy.

– Ale poczekajcie, to jeszcze nie koniec; zrobimy siedem gałek z chleba, sześć jednakich, a siódmą usmarujemy sadzą, coby była czarna. Będziemy je wszyscy ciągnąć, a który dostanie czarną, nie należy do współzawodów, ino będzie naszym sędzią.

– Ojoj!

– Czyją on sprawkę uzna za najtrefniejszą, ten zostanie naszym hetmanem na cały rok.

– E… ja tak nie chcę…

– Wielka mi łaska być sędzią…

– Ale zaszczyt nie lada!

– A to ci go darujemy!

– A gdyby tak sędziego do pomocy w robocie wołać?

– O, nie wolno! Sprawiedliwy sędzia nie może się w takie rzeczy wdawać.

– Rety… cobym to ino ja nie był!

– Róbcie gałki, śpieszcie się!

– Już są.

– Czarna także?

– Juści, o… niczym diabeł.

– Ale, ale, jedną odrzucić, bo Krystek już wczoraj swoje spełnił.

– No, wsyp je do kołpaka, przykryj połą, a wy nie patrząc ciągnijcie.

– Biała!

– Biała!

– Biała!

– Biała!

– O nieszczęsna godzino! – jęknął Szydłowiecki.

– Taj dosyć, bo mnie na ostatku takoż biała znalazła się.

– Więc, Czema, ad acta103.

– Szkoda!

– Kto co ma do powiedzenia? – rozpoczął z powagą swe urzędowanie Szydłowiecki.

– Ja – rzekł Drohojowski. – Upraszam pokornie waszą wielmożność, miłościwy sędzio, coby mi przyznane było prawo zakończenia sprawy z Niemcem. Gdy za moim to jednym słowem stało się, iże ów medyk znamienity legł powalon ciężką chorością, tedy niech go już do końca operuję, za czym zdrowego i wesoluchnego waszym miłościom okazać nie omieszkam.

– Przyzwalamy! Pierwszy tedy numerus: Krzysztof Czema, drugi: Jan Drohojowski. Kto się zgłasza dalej?

– Ja proszę o trzecie miejsce.

– Konstanty Gedroyć. Już wpisane.

– Zapisz wasza wielmożność: Mikołaj Ostroróg – czwarty.

– Tażeż mnie nie pchajcie na sam koniec! Cierpliwemu zawżdy krzywda! Niechajże będę choć piąty… – narzekał Montwiłł.

– A ja tam nie żalę się – skromnie oczki spuszczając, cichym głosem odezwał się Boner. – Przyjmuję najpośledniejsze miejsce. Od dzisiejszego dnia zacznę się ćwiczyć w pokorze.

– O, ty Judaszu!

– Pan sędzia nie wierzy?

– Mikołka, chodź ze mną do Krabatiusa; wczoraj mu już wszelakie niemoce dolegały, godzi się odwiedzić biedaka.

– A my?

– Was się później przywoła albo sami z własnej woli zgłoście się do pielęgnowania. No chodźże!

Przebiegli na drugą stronę korytarza, zapukali do drzwi. Słabym głosem odpowiedziano „proszę”.

– Przychodzimy zapytać, jak zdrowie waszej miłości – zaczął Drohojowski.

– Zawsze gorzej… zawsze gorzej; już mnie ostatnia nadzieja opuszcza – jęknął Niemiec.

– Niech pan magister daruje moją śmiałość, ale czy nie pomnażacie swej słabości imaginacją?

– Żadną drogą. Przytomność mam, Bogu dzięki, stale pełną i z każdego uderzenia pulsu zdaję sobie sprawę… bije coraz słabiej.

– Przyczyną tego, łacno zrozumieć, jest krwi puszczenie. Jako medyk, wiecie lepiej od nas, że takowy środek siły odbiera.

– Ale zarazem i chorość wigor swój traci. Najjaśniejsza pani raczyła w jej wielkiej łaskawości przysłać mi własnego doktora.

– Signora Bisantizzi?

– Tak jest; a bawiący tu w przejazdu signore Giulio di Santa Croce nawiedził mnie również z własna przychylność. Uczoność tych mężów zdumieniem mnie napełnia. Wyjrzyjcie ino, chłopcy, w antykamera104 i zobaczycie, jak wiele mi leki signore Bisantizzi przysposobił; zda się niepodobieństwem, by najsroższa febris tylu specyfikom oprzeć się miała.

Zaciekawieni paziowie skoczyli do alkierzyka (pracowni Krabatiusa) i teraz dopiero Jaś Drohojowski zdrętwiał na myśl o możliwych skutkach swego płochego żartu: na okrągłym drewnianym stole w pośrodku izby stała cała bateria flaszek, puzderek, słoiczków itd.; było tego około trzydziestu sztuk.

Rzucili okiem dokoła… półki z księgami i rękopisami piętrzyły się przy dwóch ścianach; długi, wąski stół pod samym oknem zarzucony był instrumentami lekarskimi, retortami do badań chemicznych; na ścianie nad stołem wisiały dwie wagi, jedna na pospolitszy użytek, druga maluchna aptekarska. Moździerz czarny, marmurowy, do ucierania proszków, drewniana forma do kręcenia pigułek, zioła suszone w ogromnych pękach, słowem, laboratorium alchemiczne i lekarskie.

Ale te mikstury czerwone, białe, zielone, brunatne! Te jakieś driakwie czy balsamy… Zaliż to wszystko miał spożyć nieszczęsny chory z urojenia?

Jasiek jednym susem wrócił do sypialni i stanął przy łożu Krabatiusa.

– O kochany panie magister… miejcie litość nad sobą! Nie tykajcie tych podłych leków! Ino leżcie spokojnie, krwi już więcej nie puszczajcie, my wam z kuchni samego króla miłościwego dostarczymy rosołu i kurczątka w polewce lub wędliny świeżej. Wypoczynek, zdrowe jadło, to najlepsze leki. Chciejcie mi wierzyć!

– Ty jesteś dobre dziecko – odparł chory wzruszonym głosem – ale się tyle znasz na medycyna, co ja na teologia. Chorość moja tkwi w żołądku, podkrada się ku pluc; chce zająć moje nerki i moja wątroba, zanieczyszcza żyły. To wszystko jasno i uczenie wyłożył mi doktor Bisantizzi; ano i ja sam, o ile mnie wybadać mogę, te symptoma rozumiem nie inaczej.

Odpocząwszy chwilę, chory mówił dalej żałośnie:

– Przeto najpierw organismus należy skrupulatnie wyczyścić, co, dzięki uczynność tego zacnego męża, nad wyraz dokładnie uskuteczniłem. Następnie mamy się wziąć do każdej wnętrzności z osobna; Bóg miłosierny ulitował się nade mną zsyłając mi taką jedną przemądrą pomoc. Może choć powoli odzyskam moje zdrowie.

– Na Boga was zaklinam, dobry panie Krabatius… wstrzymajcie się choć do jutra z tą straszną kuracją! Wspomnicie moje słowo, że się wam polepszy jak amen w pacierzu, ino nie pijcie tych bezecnych jadów ani kropelki.

– A ten drugi medyk nic wam nie zalecił? – spytał Ostroróg.

– Santa Croce? O, to jest jeden mąż także niepomiernej nauki! Ale jego metoda jest cale jedna inna; przepisał mi ciepłe kataplazmy105 na całe ciało, twierdzi bowiem, że wszelakich dolegliwości przyczyną są wilgotne wapory, dają się które wyprowadzić i precz usunąć przez gorące jedynie okłady.

– No, to chyba nieszkodliwe – szepnął Jaś do Mikołki i zaraz tonem pełnym przekonania prawił:

– Taki lekarz to prawdziwa gwiazda jaśniejąca; jego rady się trzymajcie, panie magister! A wiecie dlaczego? Śmiało wam doradzam, gdyż właśnie (tu się zaciął, szukając konceptu) stryj mój rodzony, który śmiertelnie zachorzał był przed miesiącem i przez nadziei nieprzytomny już a konający leżał, kataplazmami jakby cudem uleczony, krzepki i rzeźwy po czterech dniach z łoża powstał.

– Może i dobrze radzisz, mój kochany chłopiec; będę tedy zostać przy kataplazmach. Zaiste, już pierwsza doza mikstury omdlenie mi przyciągnęła, a przykazał mi z sześciu flaszek kolejno co godzina trzy łyżki… lecz gdy nadejdzie Bisantizzi, a spostrzeże żaden ubytek leków…

– O taką drobnostkę trapilibyście się, miły panie? Poulewamy z każdej flaszki po trosze, niech ano ma uciechę, że was uzdrowił. Kataplazmy gorące… to mi rada! Tego się trzymajcie: a rosół i wina dobrego kieliszek jeszcze nikomu nie zaszkodził. Przyniosę wam, dobrze?

– Apetyt by się znalazł, niesmak czułem srogi po miksturze, ale to już przeszło: ino ten straszny żołądek kurcz.

– Z głodu, panie magister, z głodu.

– Ha… ja zaryzykuję… rosołu parę łyżeczki.

– Zobaczycie, jak się wam polepszy! Lecę, a wrócę jak najrychlej. Spokój i ciepłe okłady! Tymczasem zaś przyjdą moi koledzy posługować waszej miłości, grzać i odmieniać kataplazmy.

– Zaliżby chcieli?

– Oni? Jeszcze nas, panie magister, nie znacie: zabawę rzucą, a do was przybiegną.

– A tom sobie piwa nawarzył! – zaśmiał się z cicha Jasiek do kolegi, wychodząc z mieszkania chorego.

– Ino przypilnujmy, coby go ten truciciel nie przerobił na swoją wiarę, to wszystko będzie dobrze – odparł Ostroróg.

– Bogiem a prawdą żal mi starego i nie spocznę, póki go nie uleczę. A co się wyleży, przepości, wygrzeje pod kataplazmami, to ino na dobre mu się przyda, a nam ku zabawie. Krzyknij no po drodze na tamtych, niech idą nie mieszkając106 do Niemca i godnie mu posługują. Dogonisz mnie przed kuchnią.

– A gdzież to paniczom tak pilno? Co za sprawa do królewskiej kuchni? Czy was kto posłał, czy może ino po jaki przysmaczek dla siebie? – zaczepiła paziów Serczykowa, klucznica i gospodyni drugiego stołu, zwanego marszałkowskim, przy którym jadali przedniejsi dworzanie i armia paziów.

Pani Serczykowa pędziła przy dworze królewskim życie niezmiernie czynne, bo i zaopatrywanie spiżarni w różnorodne zapasy, owocowe serki i powidła na zimę, wędliny, wydawanie kucharzom, doglądanie, przyznać trzeba nader troskliwe, by uczestnikom drugiego stołu na niczym nie zbywało, zabierało jej wiele czasu.

Dobrowolnie zaś stwarzała sobie jeszcze uboczne zajęcie, gdyż – będąc ciekawą jak Ewa, żona Lota i wszystkie siedem żon Sinobrodego, a gadulstwem nieokiełznanym przewyższając Midasowego balwierza107 – wtrącała się z zapałem do spraw cudzych, wypytywała służbę na prawo i na lewo i puszczała w świat plotki niepodobne do prawdy.

W tym o tyle się różniła od Mariny Arcamone, że nie w celach złośliwych to czyniła; jeśli zaszkodziła komu swą gadatliwością, co się często zdarzało, spłakiwała się potem rzewnymi łzami i starała się złe naprawić, z czego prawie zawsze jeszcze większy kłopot wyrastał, i tak bez końca.

– O co chodzi? O co chodzi? – terkotała jak na kołowrotku. – Niech się panicze nie trudzą, ja usłużę.

– Bóg zapłać pani gospodyni; rosołu mocnego i wina potrzebujemy – odpowiedział Drohojowski.

– Rosołku? A jakże, w tej chwilusi przyniosę… dobrego, a jakże; jest wyborny, dla panny Papacody, osobno się gotuje. Ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy się na co przyda, bo już tej biedaczce niewiele się należy.

– Co pani Serczykowa powiada?

– A tak, tak, święta prawda, jak nieboszczykowi memu wiecznego zbawienia pragnę.

– Cóż jej się stało?

– Jak to, nie słyszeliście panicze? Wżdy od jednego z was o tym nieszczęściu się dowiedziałam.

– Od pazia?

– Sprawiedliwie gadam, a jakże. Pan Piotruś Stadnicki mi się zwierzył; kochany aniołeczek! Ino zmiłujcie się, wasze miłoście, bo to sroga tajemnica… najmiłościwsza pani śmiercią zagrodziła, gdyby kto śmiał mówić o tym.

– To niechże pani gospodyni ściśnie zęby i ucieka czym prędzej.

– Nie, nie, ja wiem, że paniczom powiedzieć, to jakby w studnię wrzucić, powiem wam, a jakże… ino że to straszne dziwy, uwierzyć nawet trudno.

– Powiadajcież prędzej, bo nas pali!

– Ano, wczoraj w ogrodzie, gdy królowa jejmość przechadzała się z pannami, nagle ziemia rozpękła się na dwoje, jak raz ponad tym miejscem, gdzie jest smocza jama; dym smrodliwy buchnął jak z piekielnych czeluści, za czym wyskoczył potwór ognisty i rzucił się na jej miłość pannę Papacodę i pokąsawszy ją, uciekł na powrót do onej pieczary. Dym się w powietrzu rozpłynął, ziemia skleiła się gładziutko, rzekłbyś wszystko przywidzenie, gdyby nie ono biedactwo tak srodze pokaleczone.

– Ach, straszne wydarzenie! – westchnął Ostroróg zasłaniając twarz rękami, by gospodyni nie dostrzegła, że się krztusi od śmiechu.

– Zaraz ją rozebrali, a jakże, do łóżka położyli, no… i w Bogu jedyna nadzieja. Ale na tym padole ziemskim jednemu piołun, a drugiemu miód, a jakże. Panna Arcamone ino przed zwierciadłem siedzi, głową sobie przytakuje, a piosenki włoskie z cicha nuci.

– Cóż za uciecha niewczesna?

– Ano jakoż się nie ma radować, gdy bez ten szpetny trafunek jasno się okazało, że Papacoda z całego fraucymeru najstarsza.

– Nie może być!

– Wcale to nieładnie przeczyć starszym, a nawet grzech, a jakże. Wżdy całemu światu wiadomo, że smoki i insze ludożery rade rzucają się ino na leciwe niewiasty. O, święte panny i wdowy… czegóż ja po rosół i po wino nie idę!

– Niech się pani gospodyni śpieszy!

Za krótką chwilę przybiegła zdyszana, z garnuszkiem wrzącego rosołu i buteleczką wina.

– A dla kogo rosołek? Dla kogo? Czy który z paniczów może?

– Ej, dziękować Bogu żaden z nas, ino medyk pana Kmity zachorzał ciężko.

A Drohojowski dodał ciszej:

– Uroki.

– I rosołem chcecie go waszmościowie kurować? Wżdy lepiej od razu nóż wbić w samo serce; toć urzeczonemu kropli wody podać nie wolno, pokąd się wedle prawego przepisu uroku nie odczyni.

– Naprawdę?

– Każde jadło kamieniem, każde picie smołą diabelską się staje.

– A to kłopot!

– Powiedz waszmość raczej śmierć, a nie zmyślisz.

– Więc jakaż rada?

– Odczynić.

– Nie umiemy.

– Szczepanowa umie.

– Aaaa!

– Ach, to wybornie!

– Dziękujemy pani gospodyni. Lećmy czym prędzej bośmy się już i tak srodze zapóźnili.

– A pomnijcie108, com wam o jedzeniu mówiła! – wołała za nimi Serczykowa.

– Juści, juści, nie zabaczymy109!

Wbiegli na schody po trzy stopnie na raz, potem do pacjenta. Zastali przy nim Szydłowieckiego i Gedroycia, bardzo pilnie grzejących kataplazmy na małej kuchence i pocieszających strapionego Krabatiusa, że mimo tak ciężkiego przebiegu choroby, wszystko się na dobre odmieni.

Jaś Drohojowski przystąpił do łóżka i trochę namową, trochę przemocą, zmusił Niemca do wypicia garnuszka doskonałego rosołu i pół kieliszka wina. Chory z urojenia, który od trzydziestu kilku godzin nic nie miał w ustach prócz ohydnej mikstury, strachał się wprawdzie i bolał nad swą lekkomyślnością, ale pił ze smakiem.

– Zaprawdę… jedno nowe życie wstępuje we mnie… żołądka kurcz minął, lżej mi oddychać…

– A widzi pan magister? To wszystko sprawiły kataplazmy; trzeba słuchać doktora Santa Croce.

– O dla Boga… ktoś wszedł do antykamery… sprzątnijcie czym prędzej wino, wynieście garnek.

Słuszna była ostrożność pana magistra, gdyż nie kto inny pojawił się w komnacie, ino sam znamienity i wielce poważany nadworny medyk królowej Bony, doktor Ferdinando Bisantizzi.

Był to mężczyzna lat średnich, bardzo niskiego wzrostu. Rączki miał starannie utrzymane i kosmetykami wypieszczone; nóżki w cienkich jedwabnych nogawicach i ciżemkach z najdelikatniejszej skóry. Niezwykle wysokie obcasy miały zapewne przysparzać wzrostu panu doktorowi, ale niestety nawet mimo tego sztukowania signore Bisantizzi wydawał się niemal karzełkiem. Nosił się czarno, jak to przyjętym było u lekarzy i w ogóle u ludzi uczonych, a strój jego cały był wzorem wykwintu i ostatniej mody.

– Kto by pomyślał – szepnął Drohojowski do Ostroroga – że taka pchełka potrafi człeka o ziemię powalić.

– Witam, witam, sługa oddany pana magistra! Cóż tam słychać dobrego od wczoraj?

– Żadne polepszenie… idzie mi źle – jęczał chory, bojąc się przyznać do nowego doktora i smacznego lekarstwa z królewskiej kuchni.

– Nie lepiej, powiada wasza miłość? Byłem tego pewny… za słabe dozy przepisałem, za delikatne kombinacje. A jednak powinny były leki choć nieco poskutkować; widziałem, przechodząc, że z ordynowanych sześciu flaszek sporo ubyło. Czy waszmość co godzina zażywałeś?

– Skrupulatnie – jęknął chory.

– Uhum – odezwało się coś z kącika.

– Jak to… i nic?

– Ale gdzież nic! Straszne cierpienia!

– To ślicznie!

– Mdłości…

– To mi się podoba.

– Osłabienie śmiertelne…

– Otóż to, otóż to właśnie, czego było potrzeba. Zatem wzmocnię ino dozę i nie sześciu, a z siedmiu flaszek będziesz kolego zażywał!

I wznosząc oczy w górę, jakby na powale recepty szukał, doktor Bisantizzi mruczał pod nosem:

– Rumbarbarumsenesjalapanux vomica… tak, nie dodam nic więcej; nadmiar leków mógłby zaszkodzić. A więc czcigodny kolego: trzy łyżki co godzina. Pierwszą dawkę zażyjemy zaraz.

„Ty sobie zażyj, jeżeli chcesz, a od mojego chorego wara” – pomyślał Jaś Drohojowski, a głośno zaprotestował:

– Za łaską waszej wielmożności zwrócę uwagę, że tuż przed przyjściem pana doktora sam podałem lekarstwo jego miłości panu magistrowi.

– Tylko co trzy łyżki ja wypiłem – zaświadczył chory z wdzięcznym spojrzeniem na swego młodego opiekuna.

– A, to oczywiście można się wstrzymać; ale za godzinę koniecznie.

– Nie omieszkam.

– Do widzenia zatem jutro rano, a nie troskajcie się, kolego, wcale, choć kurcze powrócą silniejsze. A omdlenie, nawet dłuższe, jest nader pożądane.

– A bodaj cię omdlenie chyciło i do jutra trzymało! – syknął Jasiek zamykając drzwi za doktorem, a Szydłowiecki dodał:

– Błogosławieństwo boskie, że królowa jejmość żelaznym zdrowiem się cieszy i dla zwyczaju ino medyka nadwornego utrzymuje, bo…

– Ale, ale, co jeszcze chciałem dodać – wracając z pośpiechem do sypialni, z cicha rzekł Bisantizzi – gdyby tu przyszedł doktor Santa Croce… nie radzę… to światły i wielkiej nauki człowiek, sława jego rozbrzmiewa szeroko, ale… nie radzę; gdybym chorował, nigdy bym go nie wezwał. Genialny człowiek, mędrzec po prostu, ale nie zdarzyło mi się spotkać uleczonych przez niego. Nie ma szczęścia; kuracje jego zawsze smutno się kończą. Uciekam… śpieszę… dieta zupełna, nic prócz mikstury; do widzenia, najjaśniejsza pani czeka. Nie radzę!

– A niech cię wszyscy! Dobry, kochany panie Krabatius, ja wam nie dam ani powąchać tych diabelskich dekoktów110; choćbyś waszmość prosił i płakał, nie dam. Za to winka dobrego napijecie się zaraz, i to pełny kubek.

– Zaszkodzi…

– Niech mnie kołem łamią, jeżeli zaszkodzi! Pijcie, wasza miłość, przez obawy… Na zdrowie wam! Teraz obróćcie się na prawy bok. Oho, a tam kto znowu?

– Tanti salutitanti saluti111… zanim odjadę, raz jeszcze przychodzę do kolegi. Posłuchaliście, jak widzę, dobrej rady, kataplazmy się grzeją, benissimo112. Cera zaróżowiona, oczy żywe, bardzo ładnie, benissimo! Grzać, okładać, nie przestawać przez tydzień co najmniej… benissimo. A leków wewnętrznych ani się ważyć! Mikstury do cebrzyka, proszki wszelkie, pigułki za okno… benissimo! Są jeszcze – prawił dalej – nieuki, idioty, co zalewają pacjentów laurami, nadziewają pigułkami, trują, zabijają; na hak z nimi, pod topór, na pal… benissimo! Do widzenia! Kataplazmy od rana do nocy, benissimo!

Wpadł jak wicher, wyleciał jak z procy, nie dał nikomu przyjść do słowa, nagadał się, co wlazło, i gdzieś się podział.

– To był… ten drugi? – spytał Gedroyć.

– Uhum… – zaszemrał Krabatius prawie przez sen.

Druga porcja Jasiowego lekarstwa, podana na osłabiony postem żołądek, sprawiła swoje: pan magister zasnął snem twardym i smacznym.

– Zawołajcie Montwiłła, niech sobie tu drzemie przy onym męczenniku, a my… po co tu aż czterech. Odmiwąs gotów gdzie z kąta wyleźć i znowu brać na spytki, a mamy co innego do roboty jeszcze. Ja sam pójdę do Szczepanowej; jak ułoży do snu królewnę, musi tu przyjść odczynić owe uroki. Stary uparciuch zawziął się chorować, żeby mu się sam Eskulap ukazał i przysięgał, jeszcze nie da wiary, że mu wcale nic nie brakuje. Jedyna ucieczka w Szczepanowej; a z trojakich bredni, gdy jedno parzy, drugie truje, najlepsze trzecie, bo nic nie wadzi, choć zarówno głupie.

Tak więc chłopcy, zostawiwszy magistra pod opieką Montwiłła, rozbiegli się w różne strony: Jasiek na poszukiwanie Szczepanowej, Mikołka Ostroróg, Krystek Czema i Pawełek Szydłowiecki do kolegów na boczny dziedziniec, gdzie najstarsi z paziów objęli przywództwo i urządzali bitwę pod Grunwaldem.

Największą przeszkodą w zabawie było naturalnie to, że ani jeden z chłopców nie chciał być zwyciężonym, zginąć sromotnie lub iść do niewoli. Przy każdej bitwie powtarzały się te zatargi i rozmaicie sobie radzono. Dziś także – dopiero Aleksander Korybut, którego jednogłośnie mianowano Jagiełłą, podzielił stu siedemdziesięciu kolegów na dwa obozy; z tych dwóch hufców wybrał po jednym wojowniku i kazał im ciągnąć losy; czarny kamyczek oznaczał Krzyżaków, biały – Litwinów i Polaków.

Spod czapki króla jegomości wyciągnęli wyrok przeznaczenia: osiemdziesięciu czterech chłopaków z Korybutem (Jagiełłą) i Tarnowskim (Witoldem) na czele stanowiło wojsko polskie. Krzyżacy mieli dowódcami Pieniążka (Urlich Jungingen) i Czarnkowskiego (Konrad Lichtenstein).

W obozie polskim oczekiwano tylko na szydercze poselstwo od rycerzy krzyżowych z mieczami dla Jagiełły i Witolda, by rozpocząć walkę wiekopomną, gdy od strony zamku ukazali się Szydłowiecki i Ostroróg. Powitano ich okrzykami radości i bez namysłu wręczono złowrogie miecze, jako posłom krzyżackim. Nie było wykrętów, musieli słuchać.

Czema zaś, który szedł o parę kroków w tyle, dostał się jako Oleśnicki do wojska polskiego. Niebawem przeraźliwe krzyki, dzikie wycia, tupotanie stu siedemdziesięciu par nóg na boisku, wrzaski zwycięzców i jęki rannych zwiastowały światu, że dwie potęgi przemożne ścierają się z sobą w śmiertelnym boju. Pan ochmistrz Strasz zezwalał zawsze na tego rodzaju wojenne zapasy, rozwijające siły i zręczność ruchów, najczęściej nawet brał duchowy współudział w utarczkach, przypatrując się z niezmiernym zapałem przebiegowi walki. Pod jednym tylko względem bywał nieubłagany, a mianowicie żadnej innej broni używać nie pozwalał prócz rąk, rękom zaś nie wolno było tykać twarzy. Ktokolwiek ze znamienitych rycerzy przekroczył ten surowy zakaz, całymi tygodniami za pokutę bywał wyłączany od zabawy.

Kostuś Gedroyć tymczasem, pogrążony w myślach nad ważnym zadaniem, jakie go czekało, przechadzał się po starym ogrodzie królewskim; zeszedł aż do murów od strony południowej i tam w ciszy a odosobnieniu trapił się, że jakoś żaden, nie tylko świetny, ale nawet wcale pospolity koncept nie przychodzi mu do głowy. „Ach szczęśliwy ten Krystek! – myślał – już swoje zrobił, i powiodło mu się… i nic go nie zdradziło… i Papacodzie zapłacił… czemuż ja nic wynaleźć nie mogę dla tej suchej wierzby z opuszczonym nosem! Jużem jej wczoraj za królewnę ślubował… i dziś rano takoż, ano głowa pęka z tego myślenia i nic.”

– Paniczku wielmożny, usuńcie się krzynę113, jeźli łaska, bo droga wąska, fura ciężka, a osły uparte.

– Mam… mam! Już nic lepszego nie wynajdę… jak matkę kocham! – krzyknął rozradowany paź i poleciał dalej w ogród, jakby go kto gonił. A parobek z furą pełną ziemi popędzał swoje osiołki i rozważał, jakie to dziwactwa u panów trafiają się. „Nawet taki młody, a ot, go mamony obsiadły i wyrozumienie odbierają.”

– Tak, tak, doskonale, wybornie… – powtarzał Gedroyć podskakując jak młody wróbel – ino wszystko trza sprawnie wymiarkować, obmyślić jak się patrzy, coby się udało, aż ha! Ale choćbym Salomonową mądrość posiadł, sam jeden nie dam rady, muszę się zmówić przynajmniej z dwoma. Jędruś najważniejszy, jego mi trzeba.

Zapanował trochę nad swą uciechą i pozornie poważny, przypatrywał się robotnikom kopiącym ziemię i innym, zakładającym rury, którymi miała być prowadzona woda do fontanny w modnym ogrodzie królowej. Jakby spod ziemi wyrósł, stanął nagle Boner po drugiej stronie rowu.

– Kostuś, nie poszedłeś pod Grunwald?

– E… miałem coś ważniejszego do roboty.

Przeskoczył do Bonera i zaczęli szeptać z sobą a śmiać się, w ręce klaskać.

– Słyszeli też panicze, cośmy tu wykopali pod złodziejską basztą? – spytał jeden z robotników.

– Skrzynię ze złotem?

– Bogać ta, bogać… przydałoby się i srebro, a choćby i grosze miedziane.

– Więc cóż takiego?

– Kości ludzkie.

– O rety… a bardzo stare?

– Dosyć ta sczerniałe, ze sto lat mają.

– A trzymały się kupy, czy cale były rozsypane? – spytał Jędrek.

– Jakeśmy kopiąc o nie zawadzili i ziemię potem ostrożnie zebrali, to sobie leżały ze wszystkim, jak cały człowiek. Dwa szkielety były.

– Ino kużden głowę miał pod stopami.

– O święty Hieronimie, poratuj mnie w tej godzinie! A kołki w piersiach mieli?

– Jak mi Bóg miły – szepnął Boner – tej Serczykowej to wszędy pełno. Pani gospodyni coś dobrego w koszyku niesie? – dodał głośno.

– Nowalijka, nowalijka, a jakże: będziecie, paniczkowie, zajadać na obiad. Karafioły, co najmiłościwsza pani wraz z innymi osobliwymi jarzynami ze swego kraju sprowadzić raczyła w przeszłym roku. Z warzywnego ogrodu idę, a jakże. Ale nie bałamućcie, waszmościowie, bo tu o ważniejsze sprawy idzie; więc pytam was powtórnie, Wawrzyniec, zali one kościotrupy miały kołki w piersiach wetkane?

– Lichoż ich wie, miały czy nie miały; może ta i była jak trzaska zbutwiała, kto by się temu przypatrował.

– O ludzie przez upamiętania! – jęknęła gospodyni, stawiając kosz nad rowem i załamując ręce. – Wżdy o spokojność naszą o życie chodzi!

Jędruś słuchał z zajęciem, siwe oczy tryskające wesołością utkwił w twarzy gospodyni, a ta lamentowała dalej:

– Toć pierwszy lepszy nieumiejący114 człek, dziecko nawet wie, że upiorom głowy się kładzie w nogi, coby nie wstawały z grobu i nie straszyły. A dla wszelakiego spokoju i pewności wbija się takiemu kołek osikowy w piersi, to już do sądnego dnia leży cichuśko, jak Pan Bóg przykazał.

– E, niech się jejmość nie boją, już się ano i przez kołków obejdzie; kościska spróchniałe, skrzynkę drewnianą cieśla przyniósł, ksiądz jałmużnik z polecenia najmiłościwszego pana był tutaj, pokropił święconą wodą i poszli spać na powrót pod złodziejską basztę, tam gdzie pierwej byli. Jutro msza na Skałce za ich dusze.

– Święta Urszulo z towarzyszkami! Ileż razy wam gadać jedno i jedno! Pożałujecie wy gorzko takowej letkomyślności; jeszcze się wam one upiory srodze dadzą we znaki, wspomnicie moje słowo, a jakże!

– A wiecie wy, pani gospodyni – zawołał Wojtek ogrodniczek – że to pewnikiem był mąż i żona albo siostra i brat, bo jedno miało głowę wielką i piszczele grubaśne, a drugie takie cieniuśkie niczym patyczki i główkę jak u dziecka.

– Wielką głowę czy małą, proś Pana Jezusa, cobyś jej o północku nie nadybał. Ino tyle ci gadam.

– Święte słowa pani gospodyni – przyświadczył Boner – już ja czuję, że nas ciężkie godziny czekają. – I chwyciwszy wpół Gedroycia, pobiegł z nim w boczną aleję, na dalsze jakieś bardzo ważne konszachty.

Po obiedzie, na którym pani Serczykowa popisała się dwiema nie znanymi dotąd potrawami, a mianowicie zupą pomidorową i kalafiorami podanymi na małym półmisku jak na lekarstwo, rozeszli się dworzanie, chwaląc lub ganiąc nowe włoskie jarzyny, paziowie zaś prosto od stołu pocwałowali do mistrza Ambrożego na lekcję łaciny, która się odbywała w wielkiej izbie szkolnej, ponad archiwum królewskim.

96.polepa – warstwa gliny lub gliny z sieczką kładziona jako uszczelnienie. [przypis edytorski]
97.k'tobie a. ku tobie (daw.) – do ciebie. [przypis edytorski]
98.wiatra – dziś popr. forma: wiatru. [przypis edytorski]
99.bucić się (daw.) – pysznić się, przechwalać się. [przypis edytorski]
100.Schiocchi senza vergogna! Somari! (wł.) – głupcy bez wstydu, osły. [przypis edytorski]
101.alboli (daw.) – lub też. [przypis edytorski]
102.concorso (wł.) – konkurs, konkurencja. [przypis edytorski]
103.ad acta (łac.) – do działania. [przypis edytorski]
104.antykamera – poczekalnia lub przedpokój przed sypialnią. [przypis edytorski]
105.kataplazm – gorący, wilgotny okład. [przypis edytorski]
106.mieszkać (tu daw.) – zwlekać. [przypis edytorski]
107.balwierz (daw.) – fryzjer; Midasowy balwierz (mit. gr.) – król Midas został ukarany przez bogów oślimi uszami, o czym wiedział tylko jego fryzjer. Ten, zmęczony ukrywaniem tajemnicy, wykopał dołek w piasku i do niego wyszeptał sekret, a następnie zasypał. W tym miejscu wyrosła trzcina, a z jej szumem na wietrze tajemnica króla Midasa rozniosła się po świecie. [przypis edytorski]
108.pomnieć (daw.) – pamiętać; zwracać na coś uwagę. [przypis edytorski]
109.zabaczyć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
110.dekokt (daw.) – wywar. [przypis edytorski]
111.tanti saluti (wł.: szczególne pozdrowienia) – witam serdecznie, pozdrawiam. [przypis edytorski]
112.benissimo (wł.) – bardzo dobrze. [przypis edytorski]
113.krzynę (daw.) – trochę. [przypis edytorski]
114.nieumiejący – tu: niewykształcony. [przypis edytorski]