Kitabı oku: «Paziowie króla Zygmunta», sayfa 4
Krystek Czema i Jędruś Boner nie zapomnieli o danym wczoraj słowie szlacheckim, umieli lekcję tak wybornie, że zdumiony bakałarz raz po raz pochylał głowę i spoglądał na nich spoza okularów, jakby chcąc się przekonać, czy mu się nie przesłyszało i czy to naprawdę ci sami roztrzepańcy, z których dotąd nie miał żadnej pociechy.
Po skończonej nauce Jaś Drohojowski zwołał swych sześciu najserdeczniejszych i solennie zaprosił na uroczystość odczyniania uroków u chorego Niemca.
– Pani Szczepanowa radym sercem przyrzekła swoją pomoc, a nawet ma przyjść na górę nie czekając wieczora – mówił – królewna bowiem dziś, tak samo jak wczoraj, ma spędzić parę godzin z robótką przy najmiłościwszej pani.
– A więc śpieszmy, bo już blisko siedemnasta godzina.
– Śpieszmy, śpieszmy!
– Łatwo to powiedzieć, ale mnie jeszcze wielka przeprawa czeka.
– Cóż takiego?
– Stary Krabatius, człek roztropny i uczony, w nijakie uroki nie wierzy; nawet wczoraj, gdy sama królowa o tym napomknęła, ośmielił się zaprzeczyć jej słowom. Chorobę dał w siebie wmówić, poszło jak po maśle, ale teraz ciężka będzie sprawa.
– Nu to jakże? Taki, powiadasz uczony, a o urokach nie nauczył się? Ot, nie wiedzieć co!
– A ty, Dmytruś, wierzysz?
– Takoż pytanie! Co dzień rano, pacierz ino zmówiwszy, jeszcze nim do śniadania zasiedli, babunia nas wszystkich stawiała pod rząd: i rodzica, i matkę, i nas dziewięcioro. Jewdocha przynosiła wodę w dzbanku, węgle, ot, co gadać, wszystko co należy się. A babunia dopiero odczyniała uroki każdemu z osobna. I zaraz my z tego dowiadywali się, komu potrza było, a komu na zapas. Ja dlatego taki zdrów i spokojny, bo tam babunia co ranka o mnie pamięta. Śmiejcie się, śmiejcie, mnie wszystko równo, a tak moja babunia by wam przydała się.
– Dmytruś, serce moje, nie z ciebie my się śmiejemy, nie. Od wczorajsza my z tobą w ogień; ale jak możesz wierzyć w takie brednie?
– Ojce i praojce wierzyli, ja takoż.
– Dajcie mu spokój… łzy ano ma w oczach. Cicho!
– Wszystko to dobrze, ale…
– Nie gadać dużo, a brać się do roboty!
– Chodźmy!
Wbiegli z hukiem i rumorem na schody, ale w korytarzu zwolnili kroku i cichutko, delikatnie weszli do mieszkania pana magistra.
Doktor Johannes Krabatius, pokrzepiony mocnym rosołem, starym winem i trzygodzinnym snem, czuł się o wiele zdrowszym, a wiara jego w geniusz i głęboką wiedzę medyka miłościwej królowej mocno była zachwiana.
Powitał mile siedmiu okrutników, których przychylności tak był pewny, a którzy istotnie z serca już teraz pragnęli naprawić złe żartem popełnione, i wszyscy, a zwłaszcza Jaś Drohojowski, dobrym słowem i usługą przymilali się choremu.
– Więc lepiej, chwała Bogu? Spodziewałem się tego… jutro będzie zupełnie dobrze, a pojutrze uprosimy gospodynię o Sardanapalową115 ucztę na cześć pana magistra.
– I choć król miłościwy sam nijakich trunków nie lubi prócz piwa, może się przecie znajdzie w piwnicach jaki taki gąsiorek z zieloną pieczęcią, gwoli wypicia za zdrowie waszej miłości.
– Dodajecie mi otucha z waszą wesołością; głowa czyni mi straszny ból, dzwonienie uszu bezustanne, usiąść o moich siłach nie zdołam.
– Już ja wam powiadam – mruczał Jaś odwracając się do łóżka plecami – że on gotów trzy tygodnie kawęczyć, gdy raz sobie oną ciężką niemoc umyślił. Jeśli uroki nie pomogą, to chyba mi przyjdzie klęknąć przed łóżkiem i przyznać się do wszystkiego. Ale wtedy…
– Ani się waż! Król jegomość nigdy by ci tego nie darował.
– Panie magister…
– Co, Jasiu?
– Nie śmiejcie się ze mnie i nie mówcie, żem głupi, ino posłuchajcie spokojnie, co wam rzekę.
– Prefacja116 zacna, słucham oracji.
– Tedy krótko i węzłowato: cała wasza chorość to nic inszego, tylko uroki.
– Dzieciństwa pleciesz; wstydziłbyś się!
– Nie wstydzę się, bo słusznie mówię; wasza miłość był zdrów jak rydz, wesół, silny, nic mu nie brakowało, w jednej godzinie przyszła niemoc, a spomnijcie ino, czym się objawiała? Chodź, Montwiłł, gadaj, co się dzieje urzeczonemu?
– Co gadać… taże wiadomo, nasamprzód w głowie kręci się…
– Miałeś waszmość zawrót głowy?
– No tak, ale…
– Cóż dalej, Dmytruś?
– Później ciężkość, nudność, wstręt do jadła.
– Było tak?
– Ależ to nie dowodzi!
– A teraz najważniejsza rzecz: osłabienie i ból głowy. Nad oczyma czy w skroniach?
– I tu, i tu.
– Niechże wasza miłość nie zaprzecza, bo tu ślepy dojrzy, jako są bezecne117, przez człeka zdradliwego rzucone uroki. No, chłopcy… pomagajże mi który… – szepnął ze złością do kolegów – godzinę już kłamię, a wy stoicie jak kukły.
– Tak, tak, słusznie Jaś wam doradza; dajcie sobie odczynić, mój złoty panie! – zapiszczał swym wróblim głosikiem Krystek a Montwiłł dodał:
– Odczyni się wedle przepisanego obrządku, w jednej chwili złe sczeźnie, a pan magister wstanie z łoża, jakby nie chorowawszy.
– Do takie niemądre praktyki nie mogą ja się zgodzić.
– O cóż waszej miłości chodzi? Jeżeli to zabobon, to ani pomoże, ani zaszkodzi; a jeżeli… więc dlaczegóż nie spróbować? Jużeśmy nawet uprosili panią Szczepanową, która jest białogłowa znająca; właśnie tylko co ktoś wszedł do alkierza, pewno ona.
– Ależ, chłopcy… pozwalacie wam za wiele!
– Prosimy, prosimy, wejdźcie do komnaty, nasz biedny chory oczekuje was z upragnieniem!
– Jędruś… dam ja tobie! – jęknął Krabatius.
– Co wasza miłość rozkaże?
Pani Szczepanowa ukłoniła się Niemcowi z szacunkiem, lecz w poczuciu dumy ze swej tajemniczej umiejętności trzymała się trochę sztywno i spoglądała z góry na zgromadzonych.
– Jeśli wasza wielmożność zgadza się, to nie zwlekając możemy rozpocząć, bowiem dłuższego czasu potrzeba na próbę, przekonanie i odczynienie, a ja muszę się kwapić do mojej królewny.
Krabatius milczał, ale siedmiu paziów kręciło się i gadało tyle, że staruszka nie zauważyła tego niemego oporu.
– Proszę o kubek z wodą, ale musi być szklany, bym widziała wyraźnie, jako się urok przydarzył i przez kogo był uczyniony.
– W alkierzu na półce stoją szklane kielichy – z westchnieniem rezygnacji objaśnił chory szukającego po kątach Jasia.
– Wszystko inne przyniosłam z sobą; oto ręcznik, proszę stół nakryć i zapalić dwie woskowe świece.
– Gdzie świece, panie magister?
– W alkierzu na oknie – jęknął męczennik.
– Teraz proszę być cicho i nie kręcić się po izbie.
Szczepanowa z miną kapłanki, rozpoczynającej modły do jakiegoś złowrogiego bóstwa, patrzyła badawczo w szklankę z wodą, postawioną na białym ręczniku, między dwiema świecami. Ostrożnie, by wody nie poruszyć, wpuściła kawałek węgla do szklanki i szepcząc jakieś tajemnicze zaklęcie, trzymała nad nią lewą rękę zaciśniętą mocno; po skończonym egzorcyzmie otworzyła ją nagle i wyprężyła palce.
Następnie wrzuciła kawałek chleba i znów powtórzyła te same słowa i ceremonię z ręką, ale już nie lewą, lecz prawą. Wreszcie oparła się łokciami na stole, małe palce obu rąk przyłożyła do skroni i znowu patrzyła w wodę, a patrząc mówiła cicho:
– Jest urok… oj, jest; węgiel wypłynął, chleb opadł, niewiasta urzekła, a nie mąż. Chleb obrócił się skórką do góry… wielka pani. Węgiel stuknął o szklankę, tu gdzieś blisko… zda się, ktoś ze dworu chyba. Kiedy już tyle powiedziało, powie i więcej; ino jeden raz karty rozłożę: 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, aha… nie mówiłam? Stara niewiasta… tuz118 czerwienny pod nią, więc pod tym samym dachem… dwójka żołędna z prawej strony, to znaczy, co jest wysoka a chuda… tuz dzwonkowy po lewej stronie… wielki urząd piastuje.
– Ochmistrzyni dworu? Panna Arcamone? – krzyknął Krabatius, zapominając na śmierć, że w zabobony nie wierzył.
Szczepanowa skrzyżowała ręce na piersiach i spuściła oczy, a zagadkowy półuśmiech poruszył na jedno mgnienie oka jej pomarszczoną twarz:
– Niechże mnie Bóg broni… wżdy nie wymówiłam niczyjego nazwiska… nie wiem nic. A teraz niech wasza miłość napije się z tej szklanki trzy razy, ino prędko, bo skuteczność w powietrzu się rozpłynie. Pijcie, pijcie, nie ociągajcie się… raz… i dwa… no, jeszcze kropelkę… teraz wam prysnę w oczy lewą ręką… ot tak, a wasza miłość otrzyjcie się rąbkiem własnej koszuli. Bardzo ślicznie! Aha… byłabym zabaczyła; jeszcze jedno, żeby trojakie siły w wasze ciało wstąpiły.
Tu Szczepanowa złożyła koniec swego fartucha w trzy grube fałdy, stanęła przed chorym i biorąc kolejno jeden fałd po drugim w palce, mówiła:
– Święta Zofia trzy córki miała… jedna przędła, druga motała, a trzecia – tu rozciągnęła wszystkie fałdy naraz – świętym pańskim uroki odczyniała, amen. Wasza miłość może teraz jeść i pić, ile się żywnie podoba, a jutro raniuchno wstać i świętej Zofii za zdrowie podziękować. Mnie zasię nie dziękujcie, boby urok dziewięcioraki spadł na mnie. Ostańcie z Panem Jezusem!
– Jasiu… jakoś mi dziwnie lekko i wesoło… tak bym coś zjadł… – mówił Niemiec.
– Biegnę, lecę, zaraz coś dobrego przyniosę!
Wszyscy chłopcy wybiegli na korytarz za Jasiem, a on śmiał się, aż się za boki trzymał.
– Biedaczysko! Z głupstwa zachorzał, błazeństwem się uleczył… ot i koniec krotofili…
A Krabatius, rozważając w samotności wieszcze słowa wyroczni, mruczał potrząsając głową:
– No, no, ale ta Arcamone… zawsze mówiłem, co ta baba brzydko na mnie patrzeć.
Rozdział III. Figiel Konstantego Gedroycia
Król Zygmunt wstawał zazwyczaj wcześnie i skoro się tylko ubrał, szedł na czczo do kościoła krytymi schodkami, które wiodły wprost z komnat królewskich do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, dziś zwanej kaplicą Batorego.
Tam usiadłszy na krześle tronowym z różowego marmuru, słuchał z wielką pobożnością mszy świętej, odprawianej przez księdza kapelana, ojca Wita z zakonu dominikanów. Dworzanie, służba pokojowa i paziowie mieli surowo nakazane codzienne nabożeństwo w kościele i pan ochmistrz Strasz dobrze poglądał i pilnował, czy którego z jego wychowanków czasem nie brakło. Dopiero po powrocie z kościoła spożywano gorącą polewkę winną, piwną lub kluski z mlekiem, po czym każdy szedł do swego zajęcia.
Królowa i jej damy przychodziły w trzy godziny później, a mszę dla miłościwej pani odprawiał ksiądz Battista Trivulzio, nadworny kapelan Bony. Zaś w trzeciej komnacie za sypialnią królowej znajdowała się jej prywatna kaplica, gdzie za dyspensą biskupa krakowskiego dozwolonym było odprawiać nabożeństwo w razie niezdrowia najjaśniejszej pani.
Bona lubiła bardzo tę kaplicę, zaścielała ołtarz pięknie haftowanymi obrusami, przystrajała go co dzień świeżymi kwiatami; w ciężkich srebrnych lichtarzach, o bogatych ornamentach119, paliły się grube świece z najbielszego wosku, a ornaty i inne aparaty kościelne, złotem i perłami wyszywane, były dziełem jej rąk, z małą tylko pomocą dam dworskich wykonanym.
W zagłębieniu za ołtarzem stała bogato rzeźbiona skrzynia z dziwnego drzewa, perłowcem i koralami inkrustowana120 (jeden ze sprzętów wyprawnych Bony), a w niej monstrancja o dwunastu promieniach sadzonych diamentami, ampułki złote, krucyfiks z kości słoniowej misternie rzeźbiony, kielich z wyobrażeniem Przemienienia Pańskiego u góry, a oskrzydlonymi główkami aniołków na podstawie; robota młodego, a już wielkiej sławy mistrza Benvenuta Celliniego. W puzdrze121 skórzanym, wyłożonym purpurowym atłasem, złożona była najcenniejsza perła tego skarbca, relikwie św. Andrzeja apostoła i męczennika, w złotej skrzynce ze szklanym na wieku okienkiem.
Mikołaj Ostroróg, jeden z dwunastu paziów wyznaczonych na dziś do obsługi króla jegomości, stał przy drzwiach i czekał, aż miłościwy pan skończy pożywać gramatkę122, piwną z grzankami, zwykłe swoje śniadanie. Janusz Zebrzydowski karmił ulubioną wiewiórkę Zygmunta I123, a Bogusz, Karnkowski, Drohojowski, Łaski, Gorayski i inni siedzieli w przedpokoju, czekając rozkazów.
– Możesz to zabrać, ale wracaj natychmiast – rzekł król do Mikołki, odsuwając próżny talerz.
– Słucham, miłościwy panie.
Wybiegł na korytarz, oddał naczynie pachołkowi i już był z powrotem.
– Pójdziesz na dół do kancelarii, do pana sekretariusza Rylskiego, powiesz mu ode mnie, by zaraz rozpisał kartelusze foremne do ich miłościów: pana hetmana Tarnowskiego, pana wielkorządcy Bonera, pana marszałka Kmity, do księdza biskupa, do pana Justa Deciusa i do tych wszystkich panów senatorów, o których obecności w mieście miał się za moim rozkazem dowiedzieć. Niech uprzejmie wyrazi w swym piśmie, jako im najłaskawiej przypomina, że jutro o piętnastej godzinie odbędzie się uroczystość poświęcenia dzwonu, po czym przewiezienie go na Wawel, a następnie skromna wieczerza, na której ich wszystkich rad widzieć będę.
– Weź ze sobą – dodał po chwili – Łaskiego, Bogusza i Gorayskiego, poczekajcie w kancelarii, a gdy kartelusze będą gotowe, rozdzielić je między siebie i w tejże godzinie poroznosić gdzie należy. Pana Justa nie szukać na Woli, bowiem dziś rano miał być u księdza biskupa – tam go znajdziecie.
– Słucham, miłościwy panie.
Ostroróg zabrał po drodze wymienionych przez króla paziów i zbiegli ze schodków, nie… zsunęli się po poręczy, jeden za drugim.
Kancelaria królewska mieściła się na dole, w dwóch izbach sklepionych, z oknami na wewnętrzne podwórze. W pierwszej siedziało sześciu pisarków124, ludzi niższej kondycji, umiejących tylko wprawnie władać piórem; tych używano do kopiowania metryk, robienia wyciągów z aktów, przepisywania na czysto listów urzędowych do starostów itd.
Druga komnata równie obszerna jak pierwsza, zastawiona dokoła ścian wysokimi szafami i stanowiąca część archiwum królewskiego, była siedzibą regenta125 kancelarii, jegomości pana Marcina Niemętowskiego, i wicesekretariusza, pana Floriana Rylskiego.
Pan regent lubił się spóźniać, ale podwładni wcale się o to nie gniewali, uważali bowiem, że robota nie ptaszek, nie ucieknie, więc w nieobecności przełożonego bawili się gawędką, opowiadaniem ploteczek dworskich, a najstarszy z nich, pan Łukasz Wiórko, miał nawet zacny schowek za skrzynią z zapasami papieru i pergaminu, gdzie ukrywał wspólną własność panów braci, pękatą kamionkę i kilka kubków.
Gdy pan Niemętowski, przejrzawszy urzędowe pisma i wydzieliwszy każdemu skrybie zajęcie, wychodził do króla po dyspozycje na jutro, wiedziano już z doświadczenia, że nie pokaże się w kancelarii, aż za dwadzieścia cztery godziny. Wtedy upragniony gąsiorek wysuwał się na światło dzienne, w kieszeni każdego kubraka znalazł się chleb z twarogiem lub z kiełbasą i następowała przekąska, zakrapiana wytrawnym miodkiem, co prawda wcale niehojnie szafowana przez pana Łukasza.
Pan Rylski zaś, zamknięty w drugiej komnacie, błogosławił również nieobecność pana regenta i korzystając z chwil swobody, rozczytywał się zapamiętale w jakichś starych jak świat księgach, wyblakłym inkaustem126 pisanych. Foliały te przechowywał pan Florian w większej jeszcze tajemnicy niż pisarze swój niebezpieczny gąsiorek.
Gdy paziowie wbiegli z impetem do kancelarii, wywołali wielkie przerażenie i zamieszanie wśród pisarków, którzy dziś właśnie wyjątkowo przed przyjściem pana Niemętowskiego zamierzali łyknąć po pół kubka na zdrowie pana Wawrzyńca Kotowicza – solenizanta. Imieniny jego były wprawdzie przedwczoraj, ale z powodu zaziębienia i ciężkiej chrypki pan Wawrzyniec dwa dni siedział w domu i dziś dopiero ukazawszy się w biurze, przyjmował życzenia i oracje kolegów.
– A bodaj waszmościów ubito! Napędziliście mnie strachu niemało!… – zawołał pan Łukasz, zatykając gąsiorek. – Ażem zdrętwiał, że to pan regent.
– Nie ma go jeszcze? – spytał Mikołka.
– Ale pan wicesekretariusz Rylski jest już.
– My też ino do niego mamy sprawę.
I weszli do drugiej komnaty.
Na ich widok pan Florian przyrzucił płatem pergaminu księgę, w której właśnie czytał, i odpowiadając uprzejmie na ich ukłony, zapytał, czego by sobie życzyli.
– Od miłościwego pana przychodzimy z poleceniem – rzekł Ostroróg i wyjaśnił, o co chodziło.
Pan wicesekretariusz napisał prędko rodzaj formularza, wydobył z szuflady przyrządzony już pierwej spis senatorów i znaczniejszych osobistości, którym zaproszenia miały być rozesłane, i podał to wszystko, uchyliwszy drzwi, skrybom do jak najrychlejszego przepisania.
– Spocznijcie, waszmościowie – rzekł do paziów – osiemdziesiąt kilka inwitacji127 napisać, to długo potrwa; chociaż ich siedmiu tam siedzi i kwapić się mają, zawżdy to nie palcem przekiwać.
– Za godzinę będzie? – spytał Bogusz.
– Może.
– Toby należało skorzystać z czasu i do sadu skoczyć; mówił mi Kuba, że tam dziś lubaszki128 trzęsą.
– No to lećcie na jednej nodze i wracajcie czwałem129 – rzekł Ostroróg – a mnie tam jaką przygarść niech każdy przyniesie. Boję się odchodzić, bo jakbyście się, broń Boże, zapóźnili, tobym ja jeden prznajmniej zabrał większą część listków, a wy byście mieli mniej do roboty.
– Chodźcie, chłopcy!
– Pomnijcie ino, że rozkaz królewski to nie żarty i wracajcie niebawem.
– Straszniem ciekaw onego poświęcenia dzwonu – rzekł Ostroróg przysuwając zydel130 bliżej stołu pana Rylskiego – mistrz Hans Behem wprawdzie na cały świat słynie jako ludwisarz131 najpierwszy; ino brat jego Tebaldus w Norymberdze może się z nim zrównać, ale… takie odlewanie to zawżdy trafunek. A nuż się forma po brzegi nie wypełni, a nuż bańka z powietrza w którym miejscu ostanie? A nuż nierówno zastygnie albo gdzie rysa, czyli szpara się znajdzie? Gadał mi o tym wszystkim towarzysz z ludwisarni mistrza Hansa i zaręczał, że choć jego pan zna wszelkie sposoby i przepisy tajemne, zawżdy pewności pełnej nie ma i z niepokojem onego jutra wygląda.
– Ino że w pomyślnym miesiącu dzieło poczynał i w dobrym je skończył, tym się może w swej niepewności krzepić – rzucił jakby sam do siebie pan wicesekretariusz.
– Jak to waszmość rozumie?
– Lipiec, miesiąc najprostszego kwitnienia wszelakiej rośliny, miesiąc pszczołom sprzyjający, w łacińskiej mowie miano rzymskiego cezara noszący, pomyślny jest każdemu przedsięwzięciu. Sierpień zasię mianem swym żniwo oznacza, a po łacinie „August” takoż imię cezara. Przeto wiedział dobrze mistrz Behem – zwłaszcza że i gwiazdy najlepiej się ninie132 układają – powtarzam, wiedział mistrz Behem, co czyni, gdy się w takowej sposobnej porze wziął do dzieła.
– Waszmość, jak widzę, astrologię uprawia? – spytał ciekawie Mikołka.
– Po trosze, niewiele – odparł pan Florian – ani czasu, ani ksiąg potrzebnych nie mam; a kupić, choćby się i grosz po temu znalazł, wielce trudno, bo te nowsze pisma, co ich to w każdej typografii dostanie, małą wartość mają i głębokiej nauki w nich nie szukać. A starodawne… na wagę złota.
– Ja zasię słyszałem, że uczeni mężowie powiadają, jako właśnie one dawne astrologie, alchemie, magie ino kłamstwa i bałamuctwa szerzyły i że człek oświecony ku zabawie tylko a rozweseleniu odczytywać je może.
– Brednie… jako żywo… bez133 nieuków a zarozumialców głoszone. Nie wierz waszmość temu! Ino w zaufaniu wam się zwierzę, zatrzymajcie to przy sobie, ja sam cośkolwiek się na magii rozumiem, ale to nauka tak wielka i nieprzystępna, że całego żywota nie starczy, by ją zbadać, a nie tych marnych kilka lat, jakie jej dorywczo poświęcam.
„Oho, bratku, toś ty taki!… – przeleciało, jak iskra, przez głowę Mikołki – to mi woda na mój młyn!” – Nie obawiacie się grzechu, czcigodny panie? – spytał strojąc zalęknioną minę.
– Ach, grzesznego w tym nic nie ma; zaraz ci to wyjaśnię. Starożytni Persowie, Medowie, Egipcjanie znali już tę naukę, którą magią zowiemy, stąd sobie imaginuj134 i eksplikuj135, że nie lada mędrcy zgłębiali swymi umysłami tajemnice niewidzialnego świata.
– Niewidzialnego świata?! – krzyknął paź.
– Strachasz się136 waszmość? To zaprzestanę; w istocie, za młody jeszcze jesteś.
– Nie, nie, mówcie śmiele, to ino pierwsza chwila.
– Tedy, przez137 długich wstępów, ino co się tyczy grzechu, powiem ci, że dwie są magie: czarna, czyli związek ducha człowieczego z duchem złym, pakta zawarte z piekłem, mocą których całe plemię diabelskie staje na służbę człowiekowi – to jest grzechem śmiertelnym i potępieniem wiecznym. Biała zasię magia, gdzie ino uczy się człowiek przenikać siły przyrody i poznawać duchy pośrednie.
– Cóż to za jedne?
– To są… jak by ci rzec… duchy ludzi jeszcze nie narodzonych; nie ich miejsce w niebie, gdyż na nie zasłużyć nie miały czasu. Do czyśćca im się takoż iść nie należy, a już najmniej do piekła, gdyż nie popełniły wcale grzechu. Tych duchów smętnych a błędnych są między niebem a ziemią niezliczone roje i one to właśnie chętnie poddają się woli naszej, służą nam i wszelakie nasze rozkazy spełniają.
– Rozumiem – kiwając poważnie głową, rzekł Mikołka – z samego uprzykrzenia a nudów, aby ino nie latać z kąta w kąt.
– W tym atoli cała sztuka, by je umieć zagarnąć pod swoje panowanie i tego uczy biała magia.
– Rety!… Gdzież ja miałem głowę! – zawołał chłopak, bijąc się w czoło. – Chyba to jakie mamidła, iżem tak na śmierć zabaczył138… wżdy ja mam takową księgę! U rodzica na strychum ją znalazł, ino żem nijakiej wagi do onych bredni nie przywiązował.
– Nie pomnisz waść tytułu?
– Zaraz… aha, na pierwszej karcie stało napisane:
– Czy być może? Co za zrządzenie losu!… Nigdym o takiej księdze nie słyszał… musi być bardzo stara?
– Okropnie.
– Przynieś mi ją waszmość zaraz jutro.
– Oho, ho, ani myślę – butnie sprzeciwił się Ostroróg – pierwej sam spróbuję onych zaklęć, może mi się uda przywołać jakiego ducha.
– Ależ dziecko nierozważne, bez długoletnich przygotowań nic nie sprawisz, a ja już niejedną tajemnicę zgłębiłem.
– Nie, za darmo jej nie dam; coś przecie za tak wielki skarb w zamian muszę dostać.
– Więc gadaj waszmość, ile chcesz?
– Pieniędzy mi nie trza, mam ich dość od rodzica. Dajcie mi ten wasz pierścień z rubinem.
– Co? Podarunek najmiłościwszego pana? Nigdy!
– Dziwny z was człek; wżdy nauczywszy się czarów, tysiąc takich pierścieni na dzień mieć będziecie.
– Zaiste, prawdę mówisz; więc księga za pierścień, pierścień za księgę, słowo?
– A co… wróciliśmy na czas? Patrz, ile śliwek! Nastaw połę! – wrzeszczeli jeden przez drugiego, Łaski, Gorayski i Bogusz, wpadając do kancelarii.
Pan Łukasz wścibił głowę przeze drzwi.
– Kartelusze gotowe; mogą waszmościowie zabrać.
Pokłonili się grzecznie i wylecieli jak wicher.
– Żeby ino chycić140 onego czarodzieja na wędkę! – mruczał pod nosem Mikołka i pobiegł w miasto z zaproszeniami.
*
Powyżej klasztoru oo. Franciszkanów, wzdłuż murów miejskich, cisnęły się tłumy ludu nieprzeliczone; z każdej strzelnicy, z każdego okienka baszt wyzierały głowy i główki ciekawych. A było czego się cisnąć, było za czym wyglądać! Toż to dziś właśnie, dziś, za pół godziny, z formy do ziemi wkopanej i przed tygodniem wrzącym spiżem napełnionej, wyłonić się miał na powierzchnię ziemi, ukazać po raz pierwszy słońcu złocistemu i królewskiemu majestatowi, dzwon wspaniały, jakiego dotąd jeszcze Polska nie widziała141.
Niedaleko murów, między Basztą Prochową a Basztą Iglarzy, stały duże trybuny bogato przyozdobione. Wchodziło się na nie po trzech stopniach czerwonym suknem wysłanych. Mniejsza, przeznaczona dla rodziny królewskiej, okolona była z trzech stron barierą takimże czerwonym suknem obitą. Na wzorzystych kobiercach ustawiono trzy krzesła, pod adamaszkowym szkarłatnym baldachimem, dla miłościwego króla, jego małżonki i dla biskupa. Za nimi w głębi opierała się o barierę szeroka ława dla panien dworskich. Na stopniach od przodu mieli siedzieć paziowie. Drugie wzniesienie, o wiele obszerniejsze od królewskiego, przeznaczone było dla zaproszonych senatorów i wysokich urzędników państwa.
Tuż ponad „grubą” (tak się nazywało miejsce, gdzie sprawa odlewania dzwonu się odbywała) pobudowali cieśle rusztowanie wysokie, kształtem do wieży podobne. Były to wkopane na kilka stóp w ziemię, pokrzyżowane i skośnie o siebie oparte tramy142 ze stuletnich dębów, przybite jedne do drugich bretnalami143 i hakami kilkucalowej długości, prócz tego spięte gęsto żelaznymi klamrami. Potężnej bowiem wytrzymałości musiały być ramiona, które bodaj na czas krótki miały piastować olbrzyma. Na bloku w samym szczycie rusztowania zarzucone liny grube, kręcone z konopnych powrozów, zwieszały się podwójnymi końcami ku ziemi.
Tuż obok stał Hans Behem z czeladzią i z sześćdziesięcioma ludźmi wypróbowanej siły, którzy mieli dzwon wyciągać do góry. Po wyrazistym obliczu rzemieślnika-artysty przesuwały się kolejno blaski i cienie… obawa, radość, duma, niepewność, zwątpienie, a w końcu spokojna ufność i mocne przekonanie, że wielkie dzieło, którego się podjął, nie było wcale zadaniem nad jego siły i że dzień dzisiejszy nazwisko jego nową sławą okryje.
Oparł głowę o jedną z potężnych belek rusztowania i czekał.
Zanim strażnik z wieży mariackiej otrąbił na cztery strony świata godzinę piętnastą, już wszystkie miejsca na trybunie gości królewskich były pozajmowane. Straż miejska i służba grodzka utrzymywały porządek wśród tłumu, nie dając mu podsuwać się zbyt blisko i utrzymując szeroką drogę, aż pod samą górę wawelską.
– Jadą już, jadą! – dały się słyszeć okrzyki.
Wszystkich oczy zwróciły się ku zamkowi, skąd istotnie widać już było zbliżający się orszak królewski. Paziowie jeno i przyboczni dworzanie szli pieszo; królowa, damy dworskie i duchowieństwo jechali w lektykach, król i starszyzna dworska konno.
Okrzyki powitalne, wołania: „Niech żyje miłościwy król”, „Niech żyje miłościwa pani!” – rozbrzmiewały w powietrzu i ucichły dopiero, gdy oboje najjaśniejsi państwo zasiedli na swych krzesłach.
Olśniewający przepychem strój królowej pociągał ku sobie oczy wszystkich; zdumiewano się, zachwycano; ci, co lepiej widzieli, opowiadali z cicha tym, którzy dojrzeć nie mogli, niewiasty zwłaszcza gorzały uwielbieniem.
– Gadajcie, kumosiu144, boście wy między nami niczym bocian między kaczkami… gadajcie, ino nie zmylcie, wszystko za porządkiem, cóż ma na głowie?
– Cieniuchne, białe, ni czepiec, ni rańtuch145, widno włoską modą uczynione… opaską złotą przytrzymane, a co na niej kamyków iskrzących… ognie się ino migocą! Na szyi łańcuch złoty i krzyż diamentowy.
– Dźwignijcież mnie krzynę, boście mocna, niech aby raz okiem rzucę… Jezu! Szata jak samo słońce! Wżdy nie ze złotej lamy146, bo cale inaczej świeci niż suknia miłościwego pana.
– A nie, to jedwab taki przedni i barwa o wiele jaśniejsza niż u króla w żupanie147.
– Kwiaty po niej aksamitne, na podobieństwo żółtych róż.
– Przyjrzyjcie się dobrze, Kasprowa, czy mi się ino widzi, czy w osnowie nić fiołkowa wmieszana, bo się ano mieni raz żółto, a raz jak malwa ciemna.
– Juści prawda.
– Córeczka po nieboszczce stoi wedle niej za krzesłem.
– Ta bledziuchna, w niebieskim aksamicie?
– Aha, a przy nogach na poduszce to jej rodzona, królewna Izabela. To zasię po lewicy, maluśkie…
– Gdzie, gdzie?
– E, nie dojrzycie. To będzie chyba synuś najukochańszy… ani chybi królewicz Zygmunt. Najmiłościwszy pan rękę na główce mu położył.
Chwilę jeszcze trwały rozmowy, szmery, falowanie głów ludzkich, wreszcie wszystko umilkło, nastała cisza, lecz cisza pełna niepokoju i oczekiwania.
– Tak mi serce wali… czegoś się boję… – szeptał Krystek Czema do Jasia Drohojowskiego.
– A mnie w uszach dzwoni i huczy.
– A mnie ręce i nogi drżą – rzekł Szydłowiecki.
– Mnie z tego czekania tak nudno, aż spać się zachciało.
– Montwiłł, zmiłuj się, nie ziewaj tak głośno!
– Taże nie obraza majestatu. Ot, patrzaj, sam ksiądz biskup tak sobie ziewnął, aż strach, a wedle148 króla siedzi.
– Cicho! Już się zaczyna…
Czeladź mistrza Behema usunęła deski zasłaniające otwór „gruby”; w głębi ukazało się ogromne ucho, wysoko sterczące ponad sam dzwon. Zadzierzgnięto w nie dziesięć lin, które sam mistrz poplątał w misterne węzły, a te węzły jeszcze osobnymi sznurami pościągano i omotano.
Każdy koniec liny chwyciło sześciu muskularnych chłopów. Hans Behem wstąpił na belkę od zewnątrz rusztowania sterczącą, podniósł obie ręce w górę i zawołał:
– Baczność!
Sześćdziesiąt par oczu wlepionych w twarz jego czekało znaku.
Opuścił ręce z krzykiem:
– E – hej!
Dziesięć lin wyprężyło się równocześnie, a w głębi „gruby” coś zaszemrało.
– E – hej! E – hej! – powtarzali teraz chórem robotnicy, wytężając ramiona, chyląc żylaste karki i rozstawiając szeroko nogi.
– E – hej! E – hej! – powtarzał tysiącem głosów lud zgromadzony, pracując myślą, wolą, całą duszą razem z nimi.
Dźwignął się olbrzym leniwie, jakby mu żal było opuszczać swoje łoże podziemne, i z wolna, zrazu niedostrzeżenie, wznosił się ku otworowi „gruby”. Nareszcie ponad powierzchnią ziemi ukazało się ucho oplątane linami, za czym szary, lśniący kopulasty grzbiet dzwonu.
Dalej trwały nawoływania, wyżej podnosiło się spiżowe dzieło mistrza Behema.
A on stał na rusztowaniu z rękoma wzniesionymi w górę, krople potu wystąpiły mu na czoło… jego praca była w tej chwili najcięższą.
Gdy nareszcie cały dzwon oparł swe krawędzie na czterech głazach, u stóp rusztowania ustawionych, puścili robotnicy liny i dysząc ciężko, odpoczywali.
Wtedy ksiądz biskup Tomicki, odziany w złotolitą kapę i infułę149 św. Stanisława, zbliżył się tuż; za nim asystujący księża nieśli kociołek ze święconą wodą i dwie złote puszki ze świętymi olejami.
Biskup odmówił najpierw przepisane do tej ceremonii psalmy, po czym wodą, do której wmieszał szczyptę święconej soli, umył cały dzwon z zewnątrz, a asystenci otarli go ręcznikami. Nastąpiły nowe modlitwy i biskup olejem świętym dla chorych namaścił dzwon w siedmiu miejscach znakiem krzyża.
Gdy się pierwsza część obrzędu skończyła, wyciągano dalej na rusztowanie. Zaś po raz drugi zbliżył się doń ksiądz biskup, umył wnętrze jego tak samo, jak to czynił poprzednio z wierzchu, oraz namaścił krzyżem świętym cztery razy i rzekł donośnym głosem:
– Błogosławię cię i poświęcam ku czci świętego Zygmunta, w Imię Ojca i Syna, i Ducha świętego, Amen. Pokój tobie!
W szeroką przestrzeń między tramami rusztowania wjechał wóz przemocny150, umyślnie ku temu zbudowany; opuszczono liny i w samym środku na grubej pościeli ze słomy ustawiono dzwon.
Wspaniała procesja, w której uczestniczyło całe duchowieństwo krakowskie, zakonne i świeckie, z biskupem na czele, ruszyła ku zamkowi; następnie szedł król z rodziną, dygnitarze, senatorowie, dwór cały, potem wóz umajony gałęziami, wiozący nowo ochrzczonego, i wreszcie cała prawie ludność Krakowa. Dwanaście par wołów ciągnęło z wysiłkiem wielkim ten ciężar niezmierny pod górę. Z nie mniejszym, jak powyżej opisany, trudem zawieszono dzwon w nowej wieży, od dnia tego Zygmuntowską nazwanej.