Kitabı oku: «Paziowie króla Zygmunta», sayfa 6

Yazı tipi:

Minął atoli ranek, minęło południe, zapadł wieczór, żadna wieść hiobowa nie nadchodziła, zbolały duch donny Mariny spoczął w pokrzepiającym uśpieniu.

Nazajutrz, gdy o zwykłej rannej godzinie paziowie wychodzili z kościoła po mszy księdza Wita, pan ochmistrz Strasz, zatrzymawszy ich na podwórzu, przeliczył, czy którego nie brakło, i kazał się stawić w tym samym miejscu zaraz po śniadaniu. Gdy się zeszli, wywołał po nazwisku dwudziestu czterech na codzienną usługę dla miłościwych państwa, resztę zaś posłał do sali szkolnej na naukę; mistrz Ambroży bowiem narzekał bardzo na próżniaków i leniwców i pod tym względem zaprowadzono od tygodnia surowszy dozór.

Zamiast uczyć się jak chcą i kiedy chcą, musieli chłopcy przygotowywać swe lekcje rano, odpowiadać je dziesiętnikom, najpilniejszym i najzdolniejszym spomiędzy wszystkich paziów, wybranym przez pana bakałarza. Dopiero gdy zadania były napisane, a pamięciowe lekcje korepetytorom „wydane”, wolno było bawić się, iść na przechadzkę, z wędką nad Wisłę lub w odwiedziny do znajomych. Po obiedzie zaś półtorej godziny lekcji z mistrzem Ambrożym, potem wspólna zabawa na podwórzu zamkowym, jakieś turnieje, bitwy, zjazdy monarchów itp.

– Gdzie lecisz? Czemu nie na górę? – pytał Jerzy Opaliński Stacha Czarnkowskiego, który zamiast do szkoły, skręcił w bok na korytarz.

– Mam sprawę do kancelarii.

– Ehę, już umykasz, byle się nie uczyć, w mojej dziesiątce jesteś i jak nie będziesz umiał, to na mnie spadnie!

– Jako żywo nie uczynię ci tego; ale, widzisz, i tak strachu mam niemało; miłościwy król wczoraj wieczorem, gdym ze służby schodził, przykazał mi szukać zaraz dziś rano pana wicesekretariusza i zawezwać go na górę, jako jest ważna sprawa, nie cierpiąca zwłoki. A ja w kościele byłem i pośniadałem191, a o rozkazie na śmierć zabaczyłem192. Więc ino pobiegnę, powiem mu i w te pędy do szkoły.

– Tak, to co inszego, muszę cię puścić.

Ostroróg, który idąc obok, słyszał tę rozmowę, aż się za głowę chwycił.

– O Jezu… Jasiek, Jędrek, na pomoc!

– Co się dzieje?

– Musicie radzić. Mówiłem wam wczoraj, jaką sobie krotofilę193 umyśliłem, gwoli194 zadworowania195 z pana wicesekretariusza.

– Aha, z onego196, co to w czary i w magię wierzy?

– Juści właśnie. Jużem wszystko przysposobił pięknie, składnie, nie wiedziałem ino, kiedy mi się nadarzy najforemniejsza chwila. Wżdy rozumiecie, że musi być ułożone tak trefnie, aby się nie poznał przed czasem, że to ino figiel.

– Więc cóż?

– Dziś właśnie taka wyśmienita sposobność się przygodzi, bo posłyszałem tylko co, że pan Rylski do króla jegomości jest wezwany. Pewnikiem jakie ważne pismo ma przysposobić; więc czy szedł będzie do króla, czy wracał, muszę go przypadkiem gdzie po drodze nadybać. A tu nie sposób wyrwać się ze szkoły, bo dziesiętnicy nie puszczają. Was bym obu zabrał jako świadków, i Szydłowieckiego, bo on sędzia.

– To może by się najpierw lekcji nauczyć?

– Co ci się uwidziało? Ani za godzinę nie będziemy gotowi, Rylski nam się wymknie i czekajże dopiero Bóg wie pokąd, zanim go ściągniesz w to miejsce, gdzie potrzeba.

– Wiecie co, Russocki użyczliwy chłopak, w jego dziesiątce wszyscy czterej jesteśmy, ino mu na rozum rzekę, to nas wypuści.

– Myślę, że nie, bo strasznie zawzięty do onej łaciny.

– No to chodźcie, spróbujemy.

– Marek, mójeś ty, poczwórna suplika197 do ciebie idzie.

– Nijakiej supliki nie słucham, znam się na waszych wykrętach, zabierajcie się do roboty!

– Słuchajże, musisz nas wypuścić na dwie godziny koniecznie.

– Ani myślę.

– Nie przerywajże, póki nie skończę. Słowem szlacheckim ci ręczę, że nim na obiad zadzwonią, odpowiemy ci lekcję bez zająknienia i pensa napiszemy, jeno przejrzysz, czy dobrze.

– Mamli zawierzyć?

– Niech no byś nie wierzył!

– Zatem zgoda; ale podajcie każdy rękę. Teraz idźcie!

– Bóg zapłać; nie zrobimy ci wstydu.

– Wiecie, chłopcy, gdzie nam będzie najskładniej? Na wielkich schodach; tamtędy iść musi, a trudno by było szukać go i czyhać po komnatach.

– Oj, licho nadało Serczykową!

– Uciekajmy!

– Paniczki miłe… gdzie tak pilno? A to biegną na złamanie karku… Stójcież! Okropności się dzieją!

– Posłuchajmy – szepnął Boner – jakieś nowe bajki baba umyśliła.

– Dobrze, ino stańmy tuż przy schodach, coby dawać pozór198.

– Niechże pani gospodyni mówi, co się stało?

– Ano, jakem rzekła… okropności; ale nie dziwota, gdy ludzie sami na siebie nieszczęście sprowadzają, to ono i przychodzi, a jakże. Ino za co ja niewinna pokutuję, to ani mój stróż anioł tego nie wie.

– Gadajcież raz!

– Wżdy nie co inszego robię, ino gadam. Łaska boska, że mi jeszcze mowy nie odjęło. A głupie dwa kołki osikowe i byłby człek miał noce spokojne. Ale czy to taki jeden z drugim posłucha dobrej rady?

– O cóż pani Serczykowej chodzi?

– Jeszcze paniczek nie wyrozumiał, że o upiorach gadam?

– Przeszkadzają? Naprawdę?

– Powiadam paniczkom, Sodoma, Gomora, a jakże! Wszędy tego pełno… w biały dzień na strych idę, to ci tak coś piszczy za mną nad samym uchem, że się odwrócić nawet nie śmiem.

– Szczury.

– Uhum, szczury; z piekła rodem. Idę z dziewką do wędzarni po kiełbasy, buch… jak nie wytnie drzwiami…

– Przeciąg naturalnie.

– Cóżem to dziecko trzyletnie, cobym nie wiedziała, kiedy przeciąg, a kiedy niesamowite sprawki? Bez podwórze wieczorem do krów idę, oho, popod nogi się plącze…

– Nie wiecie to, że pełna psiarnia młodych szczeniąt? Wyrwie się które z szopy, to i biega, dokazuje, łasi się człowiekowi, a jejmość ze strachu zaraz upiory upatruje.

– Jaja mędrsze od kury… ja bym ino chciała, coby pana Pawełka tak za nogawice szarpało, jak mnie wczoraj zapaskę chciało urwać. A w nocy… myślałam, że ranka nie dożyję.

– Do izby wlazły?

– A niedoczekanie ich! Toć kropielniczka we drzwiach, palma nad łóżkiem, przecie się boją świętych rzeczy. Choć i to nie zawsze pomaga. Ale się tłukły do okna, że niech ręka boska broni!

– Tłukły się? Ojoj…

– A jakże; strasznie ciemna noc była i wicher niesłychany… taka pogoda najlepiej im się udaje. Słyszę, coś oknem łomoce, przeżegnałam się, otwieram oczy, stoją oba w oknie!

– Jakżeście widzieli, kiedy ciemno było?

– Juści ta musieli jakim diabelskim ogniem przyświecać, bom widziała. Ten wielki trzymał głowę w rękach i bębnił nią w szyby, omal nie potłukł, a to małe, co gadał ogrodnik, że siostra alboli żona onego, trzęsło głowisią na wszystkie strony, klekotało zioberkami, a oblizywało się, widno mu srodze ludzka krew pachniała.

– Jak to… miało język? Widziała pani Serczykowa?

– Tak, jak pana Jędrusia przed sobą widzę. Ozór czerwony i pełna gęba ognia. Co się dziwić, że takowe piekielne upały chce świeżą krwią przygasić.

– No i jakże się skończyło?

– Zapaliłam gromnicę, zmówiłam trzy „zdrowaś” za dusze zmarłych, kur zapiał na to szczęście i gdzieś się podziały. Ino się łyskało kilka razy i spokój.

– Całą noc była burza – mruknął Drohojowski.

– Zgasiłam światło, nakryłam się z głową i usnęłam. Dziś sobie wezmę Nastkę z szatni, to się i samego Lucypera nie boję.

– Takaż to mocna ona Nastusia?

– Gdzie zaś… Dziewczyniątko niczym patyczek, a bledziuśka, żal patrzeć. Ino że rodzic jej zwał się Adam, matka Ewa, przyszła na świat w borsuczym gnieździe.

– Co pani Serczykowa wygaduje?

– Jakże to może być?

– Widno, że może być, kiedy jest. Dziewczyna się przysięga, jako nie zmyśla. Człowiek urodzony między zwierzęty199 wielkie ma przywileje w całym życiu: zdrową nogą bez płomienie przejdzie, na morzu nigdy nie utonie, z wieży spadnie i pójdzie śpiewający dalej; a już upiory, to go na dziesięć kroków poczują i umykają, aż im się gnaty łomią. A jakże.

– Najlepsze lekarstwo spać twardo i o bożym świecie nie wiedzieć.

– Kto by tak spał, to pewno, ale ja… Chryste Panie! wszystko na mojej głowie… i o tym pamiętać, i onego dojrzeć, i służbę dopilnować, i dziewki pobudzić, i zakupić co trzeba, i strzec pańskiego dobra… mój sen to ino drzemanie: jedno oko śpi, drugie czuwa; jedno ucho spoczywa, drugie słucha. Ot, jakie moje spanie! Bądźcie zdrowi, paniczkowie, źle się stało, żeście mnie zatrzymali, bo się spóźnię do lodowni po mięso.

– My ją!

– To ci kołowrot dopiero!

– A teraz do naszej roboty! Marsz na górę. Uważajcie, jak sobie umyśliłem: zostanę tu w przedsionku na pierwszym piętrze, usiądę na oknie, niby sobie wyglądam, niby na kogoś czekam. Jest li już pan sekretariusz u króla jegomości, to mnie uwidzi, gdy będzie wracał; nie był tam jeszcze, to się zjawi za chwilę. Wy zaś, łacno się ukryjcie i będziecie się przypatrować200, jaki to z Mikołaja Ostroroga czarodziej sławny.

– Ktoś idzie z dołu… – szepnął Szydłowiecki.

– Uciekajcie na drugie piętro, zostańcie na schodach i poglądajcie bez barierę.

– A, a, pan Mikołaj! Co tu waszmość na schodach porabiasz?

– Czekam na pana ochmistrza. Powiedziano mi, że poszedł do kogoś na drugie piętro, nie wiem, gdzie go szukać, więc siedzę i wyglądam go, bo mam prośbę. A wasza miłość także z jaką sprawą, do kogo?

– Drugi raz już do miłościwego pana idę. Kazał mi przysposobić pismo do imci pana Grzymały, zarządcy dóbr królowej jejmości, i oznajmić mu, jako najjaśniejszy pan uwalnia go w łasce z tej służby, mianując go zasię żupnikiem bocheńskim. Kazał sobie przynieść do przeczytania i własnoręcznego podpisu, więc śpieszę. Ale, ale… a gdzie księga, coś mi ją przyrzekł kiedyś jeszcze?

– Mylicie się, panie sekretariuszu; wyście się ino chcieli umawiać, ja nic nie obiecywałem.

– Jak to, cofasz się waszmość? Pięknie to?

– Nie cofałbym się nigdy, raz przyrzekłszy; ale przypomnijcie sobie, jak w onym momencie, gdyście mi domawiali i pierścień w zamian dać chcieli, drzwi się otwarły i wbiegli moi towarzysze… pamiętacie? Śliwek mi ze sadu przynieśli…

– No tak, ale…

– I już słowa nie rzekłszy, pokłoniliśmy się waszmości i pobiegli na miasto z królewskimi inwitacjami. Więc nie obiecowałem201 nic i srodze temu rad jestem, bo…

– Bo co?

– Ee… nic; król jegomość się tam pewnikiem niecierpliwi, co was tak długo nie widać.

– Sprawiedliwie mnie waszmość ostrzegasz, nie ociągając się biegnę; ale nie odchodź, ino podpis, to krótka chwilka, zaraz będę z powrotem.

– A cóż waszmości po mnie?

– Pogadać chciałbym.

I oddalił się szybkim krokiem, a Mikołka wybiegł do kolegów na schody.

– Ino teraz bacznie uważajcie, jako mu czary będę pokazował202.

– A nie boisz się, że go pogniewasz?

– E, pogniewa się, to go przeproszę, a nauczka mu się przyda, po co w głupstwa wierzy?

– Ot żeś prawie203 jak dziecko – rzekł Szydłowiecki – zda ci się, że takiemu co pomoże? Rylski do śmierci czarów będzie szukał, tak jak Serczykowej upiorów z głowy nie wybijesz.

– Oho, uciekam, bo muszę jeszcze załatwić, co najważniejsze.

Pobiegł do okna, otworzył je z hałasem, wychylił się i zaczął gwizdać jakiegoś krakowiaka. Po krótkiej chwilce odsunął się w głąb przedsionka, usiadł na ławie i przybrał znudzoną minę.

– Jestem… – zawołał nadbiegając Rylski.

– Łaska boska, bo mi się już ano spać zachciało; ani pana ochmistrza, ani waszej miłości. Cóżeście mi mieli powiedzieć?

– Ja waszmości nic; to ty mnie. Więc zaglądałeś do księgi? Pojąłeś jakowe tajniki?

– Oho, i jak jeszcze! Jakbym sobie ino spomniał204 one zaklęcia, tobym niechybnie zdolił205 niejedno.

– Pycha bez206 ciebie gada; ja od czterech lat magię uprawiam, a jeszczem do niczego nie doprowadził.

– Bo nie macie takiej księgi zacnej, jak moja.

– Założyłbym się, że ani tej ławy nie zaczarujesz, coby się sama pod drugą ścianę przesunęła.

– W takie drobiazgi anibym się bawił. Szukajcie co trudniejszego.

– Czekajże waść, co by tu umyślić?

– Dobrze, dobrze, ale ja chcę zakładu.

– Zgoda; i te same stawki co kiedyś; ty księgę, ja pierścień.

– Pamiętajcież. – I nieznacznie, wśród rozmowy zbliżał się do otwartego okna, a Rylski za nim.

– Ot, ludzie chodzą po ulicy, zaczaruj waszmość którego.

– Dobrze, ino kredy święconej trzeba.

– Ja mam! Zawżdy noszę przy sobie. Czasem próbuję wywoływać duchy (jako dotąd nadaremno), to się należy w poświęconym kole stać. A wiesz, jak to się robi?

– Ino mnie już nie uczcie, bardzo was proszę. Dajcież tę kredę. Powiedzcie teraz, co mam uczynić? Czy kazać, by się okno w tym domu naprzeciw samo zamknęło? Czy żeby ten człek, co stoi pod drzewem, zaczął tańczyć i śpiewać, czy żeby owa przekupka pod Długoszowym domem wszystkie swoje garnki i misy na drobne okruchy potłukła?207

– Okno, nie zdziwiłbym się… wiatr wionie i zamknie; człek tamten może być pijany i zatańczy… to nie czary. Lecz gdybyś mocą magii zmusił tę niewiastę do potłuczenia swego towaru, to zaiste… chybabym uwierzył, żeś posiadł wiedzę czarnoksięską. Ale wszystkie garnki?

– A jakże, co do jednego, cały kram.

– Zobaczymy, zobaczymy… – mruczał pan wicesekretariusz z niedowierzaniem.

Ostroróg, zmarszczywszy brwi, szeptał jakieś wyrazy, zwracając się kolejno w cztery strony świata. Po tym wstępnym obrzędzie zakreślił tuż przy oknie koło święconą kredą, otoczył je trójkątami, stanął w nim i znowu odmówił jakieś formułki tajemnicze, wśród których Rylski, nasłuchujący bacznie, ledwie parę oderwanych słówek podchwycił.

Zamilkł czarodziej, wydobył chustkę z torebki u pasa, otarł czoło zroszone zapewne zimnym potem udręczenia dusznego… przykląkł na jedno kolano, rozpostarł chustkę poza obrębem koła i zawołał drżącym głosem trzy razy:

– Bilitis, wzywam cię, przybądź!

Po czym złożył cztery rogi chusteczki do środka ostrożnie, jakby coś niezmiernie wątłego w niej się znajdowało, ujął ją delikatnie w dwa palce…

– A teraz idź… uczyń, coć rozkazałem, i wracaj w spokoju do twych sióstr i braci!

Wychylił się poza okno, przytrzymał chustkę za jeden rożek i strzepnął ją kilka razy.

– No, no w mojej księdze nie ma wcale takowych obrząd… rety… tłucze! Jak mi Bóg miły o ziemię wali… rozbija! Rozkażże jej, waszmość, by dała pokój! Szkodę straszną sobie wyrządza… wszak tych statków208 jest za kilkadziesiąt złotych! Spiesz się waść! Patrzaj, jak wali garnek o garnek… cegłę porwała… tłucze przez pamięci… powstrzymaj ją!

– Nie mogę – ponuro odparł chłopiec. – Bilitis tam jest i nie spocznie, póki mego rozkazu nie wypełni.

– To ją odwołaj!

– Nie mogę; sroga pomsta by mnie spotkała za lekceważenie tak dostojnego ducha.

– Ach, jakże sobie wyrzucam, żem takiej próby zażądał od waszmości! Już lepiej było zgodzić się na okno albo na taniec owego człeka.

– Już się nie odmieni, rozkaz wypełniony… Bilitis uleciała w przestworza nadziemskie.

– Zginęliśmy!… król jegomość…

Istotnie, w otwartych drzwiach, wiodących z komnat do przedsionka i dalszych pokoi, ukazał się król Zygmunt, a za nim wielkorządca Boner.

– Załatwiłeś waszmość moje polecenie czy wracasz jeszcze z jakim pytaniem?

– Wszystko w porządku, miłościwy panie – zająkliwie odpowiedział Rylski.

– A ty, Ostroróg, co się tu kręcisz przez potrzeby? Czemu nie w szkole? Bardzo mi się nie podobasz.

– A… to znów co za magiczne koło i trójkąty po podłodze? Kto się ośmiela błazeństwa jakoweś wyprawiać? Mości Rylski… dochodziły mnie słuchy o zakazanych praktykach waszmości, nie chciałem dawać wiary, lecz gdy mi prawda sama przed oczy staje, rozkazuję, odpowiedzcie, co to wszystko ma znaczyć?

– Najjaśniejszy panie…

– Przez długich ceregielów209, ino prosto gadać!

– To nie ja…

– Co nie wy?

– To Ostroróg… Arcana magiej białej… czyli zaklęcia przednie…

– Czy waść na zmysłów pomieszanie cierpisz?! – krzyknął król zniecierpliwiony.

– Jako żywo zdrów jestem, najmiłościwszy panie, i prawdę świętą wyznaję. Ostroróg mocą duchów pośrednich i zaklęć wypowiedzianych w święconym kole sprawił, że niewiasta owa, naczyniem glinianym handlująca, sama własną ręką cały swój towar potłukła.

– Ależ ten człowiek chory jest ciężko, od rzeczy plecie – wmieszał się Boner do sprawy.

– Wżdy raczcie wyjrzeć, dostojny panie, i król miłościwy niech okiem rzuci, jako przekupka pod Długoszowym domem siedzi wśród potłuczonych przez się garnków, aż ją ludzie otoczyli i dziwują się.

– Cóż ten przykry trafunek ma wspólnego?

– A ma, najmiłościwszy panie, właśnie że ma! Poszedłem o zakład z Ostrorogiem, który bucił210 się, że zna magię i oną przekupkę zdoli tak zaczarować, by uczyniła, co on zamyśli. Nie wierzyłem mu, założyłem się i… przegrałem.

Zygmunt spojrzał bacznie na pazia, a Boner coś mu szepnął do ucha.

– Zbliż no się, mości czarodzieju – rzekł król surowo.

Lecz uradowany Mikołka dojrzał uśmiech na twarzy króla.

– No, czego się ociągasz? Pójdź tu do okna, widzisz tę drugą przekupkę, co wprost nas siedzi?

– Widzę miłościwy panie.

– Dla mojej uciechy spraw twymi czarami, by i ta druga swoje garnki potłukła.

– Stanie się wedle rozkazu waszej królewskiej mości, ale dopiero jutro.

– Ja chcę dziś.

– Dziś nie potrafię.

– Dlaczego?

– Bo muszę wpierw z oną pogadać i garnki jej zapłacić211.

– Trefny psotnik z waści – rzekł król śmiejąc się i pożegnawszy Bonera, udał się do łazienki.

– Nie wstydzisz się waszmość? – z goryczą zawołał Rylski. – Dla drwinek i pustoty zadworowałeś ze mnie, naraziłeś na gniew króla jegomości… tego ci nigdy nie zapomnę!

– Zapomnijcie, panie sekretariuszu, i darujcie, całym sercem, a pokornie was o to proszę. Ani godziny bym was w błędzie nie trzymał, ino bym się przyznał do wszystkiego. Przy tym z korzyścią dla was skończyła się ta krotofila.

– Daj waszmość pokój! Drugi raz nie dam się złapać!

– Jak mi Bóg miły, nie w głowie mi nijakie żarty, ino prawdę mówię. Uważaliście gniewne słowa królewskie na widok magicznego koła na podłodze? Widno niechętni wam (a któż ich nie ma, zwłaszcza u dworu?) podszepnęli najjaśniejszemu panu o waszych próbach, księgach, o zamiłowaniu do magii. Wiecie lepiej ode mnie, jako jest pod tym względem surowy i wszystko, co ino gusłami zatrąca, ma w nienawiści. Na pewno dochodziłby, ile jest prawdy w onych doniesieniach; że zaś w rzeczach większej wagi nie zdaje się na nikogo, tedy pewnego ranka, cale niespodzianie, wszedłby do kancelarii, no i oczywiście zastałby waszmości nad ulubionym foliałem. Chyba nie zaprzeczycie mi, że ani biała, ani czarna magia, ani duchy pośrednie nic by waszmości nie pomogły wobec gniewu najpotężniejszego ducha, jakim jest król jegomość.

– Ten gniew spadł na mnie już dzisiaj, za sprawą głupiego figla waszmości. Ani chybi zostanę wydalony z urzędu.

– Ani wam włos z głowy nie spadnie. Wżdy zrozumiejcie, że właśnie dzięki memu głupiemu figlowi, o który się tak źlicie212 na mnie, cała rzecz okazała się błahostką i wywołała śmiech miłościwego pana. Wy zaś, korzystajcie z przestrogi – to moja rada.

– Panie Mikołaju…

– A co, panie sekretariuszu?

– Chyba wam już ta księga niepotrzebna. Dajcie mi ją… pierścień wasz, słowa nie cofam.

– Ależ, panie sekretariuszu, ja księgi wcale nie mam i nigdy jej nie miałem.

– Jak to? Wszak nawet… znowu się waszmość wykręcasz?

– Jako żywo!

– A tytuł?

– Zmyśliłem. Chłopcy! Hej, łacina! Czwałem do szkoły!

– Do roboty! – zawołali tamci z góry i cała czwórka pomknęła ze schodów przez podwórze do sali szkolnej.

A pan Florian Rylski stał dalej w oknie i poglądał na piramidę skorup pod Długoszowym domem.

– Ot, Bilitis mi zaaplikował, bodaj go ubito! Jednakowoż sprawiedliwie gada, że mogło być gorzej. Do śmierci się człowiek rozumu uczy… Jakże nie mieli wypatrzyć nikczemni donosiciele, skoro okna mej sypialni niziuteńko, a w okiennicach szpary na palec! Speculum magiae albae213 zabiorę dziś jeszcze z kancelarii, derkę grubą kupię w Sukiennicach, zasuwę sprawię u drzwi podwójną, zje diabła, kto co wypatrzy!

Rozdział V. Figiel Dymitra Montwiłła

– Dmytruś, serceż ty moje – przedrzeźniając mowę Litwina, przeciągle śpiewał Szydłowiecki – takeś się dopominał o swoją kolej, narzekałeś, że na czwarte miejsce cię zapisałem, a teraz co? Ostroróg wczoraj przed samym królem najmiłościwszym egzamin zdawał i na pochwałę zasłużył, twoja pora nadchodzi, no i nic?

– A tobie kto powiedział, że nic? Już mam bez pół214 wszystko gotowe.

– I milczysz, jak ten kamień?

– Taj czego gadać, póki nie czas? Swoim porządkiem ja chciał co niebądź215 zemścić się na was i dlatego cicho siedział.

– Za co, miły Boże! Kto cię krzywdzi?

– Ot, zaraz i krzywdzi; nic wielkiego nie stało się. Naposiedliście216 się na mnie, żem ospalczuch, Drohojowski gadał niedawno, co u mnie w głowie samo pierze jest; tak ja zadumał się, jak by to wam pokazać, że Dymitr Montwiłł wcale nie takie drańcie do niczego, jakby kto myślał, ot i wynalazł coś najpośledniejszego.

– A jakie to zawzięte Litwinisko! – zapiszczał Krystek Czema.

– Rzeknij choć dwa słówka!

– Powiem i trzy, dlaczego nie, a tak i nie odgadniecie nic. Widział który z was w tych dniach gospodynię?

– Serczykową?

– Serczykową.

– Szydłowiecki, Ostroróg, Boner i ja widzieliśmy ją wczoraj – rzekł Drohojowski.

– Nu dobrze; tak co ona wam gadała?

– O strachach, upiorach, takie tam brednie prawiła.

– A o Nastusi wspominała co niebądź?

– O jakiej Nastusi? Aha, o tej, co się jej nijaka przygoda nie ima?

– Właśnie. Chcecie wiedzieć, to wam powiem, że Nastusia to moje dzieło.

– Nie rozumiem.

– Taj obejdzie się, że to ja rozumiem.

– Mój złoty, mój śliczny!

– Mojaś ty jagódko rumieniuśka!

– Aha, przyszła koza do woza? Słuchajcież: gospodynię ja sobie umyślił; jej co spłatać, bo śmieszna jest i niemądra. Tak co, dowiecie się później; dziś wam tyle rzekę, że robota będzie ciężka i wszyscy musicie mi pomóc.

– A cóż Nastusia?

– Jak mamuńcia przywiozła mnie w królewską służbę do Krakowa, tak zabrała razem z sobą małą dziewczynę Nastkę, żeby jakiego mądrego medyka zaradzić się, bo u jej co wiosna febra była i choć zgubili, to znów wracała się.

– A ta Nastka to krewna twoja?

– Ta gdzież? Ciągle wam gadam, biedna dziewczyna, sierota z ojca i z matki. A stąd my ją znali, że Kołtuniszki o miedzę z Bajdunami, tak ona przychodziła do naszego dworu i ze mną zawsze bawiła się. Taj mamuńcia zabrała ją, bo żal strasznie robiło się, że tak nieustając217 choruje.

– A jak przyjechała, to i ostała potem w Krakowie?

– A jakże. Trafiło się, że do szatni szukała Grzybowska robotnicy. Nastusia szyje, haftuje, łata pięknie, tak ją wzięli i już trzeci rok tu jest.

– No i co dalej?

– To dalej, że co ja powiem, to dla niej święta ewangelia. Przykazałem więc, żeby rozpowiadała głośno, jakie to ona ma przywileje, jako raz z dzwonnicy spadła i nie ubiła się, a do studni wpadłszy nie utopiła się, i jeszcze różne inne cudeńka.

– A to u was na Litwie wolno kłamać?

– Nie rozdziawiaj się na mnie, kiedym jeszcze nie skończył.

Z dzwonnicy skoczyła z ochoty na stertę koniczyny, a do studzienki suchej wpadła, co ani w niej błota nie było. Ale opowiadać można, dlaczego nie. Że z Adama i Ewy rodzi się, takoż nie łgarstwo, niechże mnie kto powie, czy to nie najpierwsi nasi rodzice? Nu, tak nie od inszych ona pochodzi.

– Aha, a borsucze gniazdo?

– Ojoj, jakiż ty niedomyślny! Taże Bajduny, wieś pana podstolego Borsuka, z dziadów pradziadów oni tam rodzą się, żyją, umierają… zali nie borsucze gniazdo?

– No, dobrze, ale na co to wszystko?

– Tak wam już powiem na co: mnie zachciało się wynieść gospodynię w nocy z łóżkiem na podwórze.

– Czyś oszalał?

– To niepodobieństwo!

– Ona ma strasznie letkie218 spanie!

– Obudzi się!

– Ojoj… nie warto z wami gadać, jak Boga kocham! Pierwsze, nie oszalałem; drugie, trudniejsze rzeczy już człek w Kołtuniszkach dokazował, taj udało się; trzecie, baba śpi jak niedźwiedź na zimę, skórę z niej zedrzesz, nie zbudzi się.

– Skąd wiesz?

– Aha, widzisz, tak zaraz pokazało się, po co ja Nastusię na nią nasłał. Swojego człowieka muszę mieć w izbie, coby mi drzwi otworzył i co niebądź dopomógł. Więc mi Nastusia powiedziała, że dokrzyczeć się do niej nie mogła, jak ją dzisiaj wedle czwartej rano zbudzić probowała.

– Po cóż ją budziła?

– Ot, matoł z ciebie, za łaską rzec; właśnie na przekonanie, czy przede dniem twardo śpi i czy się sztuka uda.

– Wszystko rozważasz, przewidujesz, statysta219 z ciebie, kanclerzem kiedyś zostaniesz.

– Daj ci Boże zdrowie; postarawszy się, może i zostanę; tak ciebie na podkanclerza nie pośpieję220 zawezwać.

– Dobrze, dobrze, ale gdzie oną nieszczęsną niewiastę wyniesiemy?

– Oho, dosyć powiedziałem. Nad miaręś ciekawy, nie uchowasz się.

– Chłopcy, chłopcy. Mistrz Ambroży będzie łajał: dawnośmy po obiedzie, a na lekcję nie idziemy.

– Wżdy najpilniejsi jeszcze na podwórzu stoją… widzisz? Opaliński, Korybut, Potocki, Fredro, Russocki… jak oni pójdą, to my za nimi.

– A kiedyż to zamyślasz wykonać swój zamiar, Dmytruś?

– Jak będę miał nocną służbę u króla.

– Coooo?

– Toooo! Nu powiedz sam, kiedy może być łacniej? Miłościwy pan zdrów jest, aże serce raduje się, na jednym boku do samej piątej doleży; gdy się ocknie, w jednej chwili jest trzeźwy, ale pokąd śpi, to śpi twardo. Trzy lata służę, ze czterdzieści razy noc na mnie przypadała, a jeszcze ani razu którego z nas nie wołał. Więc głupi taj mądry przyzna, co najpiękniejsza pora właśnie ta jest, jak gadam. Nikt nie posądzi, nikt nie przeszkodzi, pójdziesz, zrobisz swoje, zawrócisz się do antykamery, zdrzemniesz się na kobiercu, król zawoła rano, a ot i jesteś. Anioła Rafała pierwej podejrzą niż ciebie.

– Dobrze, słusznie gadasz, no a my?

– Z wami gorzej. Chyba Kubę po was poślę na górę.

– Kubę? A niechże Bóg broni! Wygada się.

– Nie wygada się, mam na niego wędzidło: miłuje srodze Nastusię, ona takoż podobnie patrząc na niego… jedno bieda, że serca gorejące, a kalety221 puste. Tak ja im obiecał napisać do Kołtuniszek, żeby mamuńcia moją gniadoszkę222 tatuńciowi sprzedała (nie rychłożbym ja ją i tak oglądał), a sprzedawszy, przez pierwszą zręczność do Krakowa mi pieniądze posłała. To będzie posag dla Nastusi; wy zaś dorzućcie co dla Kuby, taj dadzą na zapowiedzi. Jedno i drugie pracować zdoli, dobrze im będzie razem.

– Jako Litwie z koroną.

– Ot i dlaczego Kuba nam do pomocy stanie.

– A to wyśmienicie! Wiesz, Dmytruś, ohydnie się raduję na oną wyprawę po Serczykową.

– Wiedział ja, wiedział, czego mnie tak serce ku tobie rwało się… tażeż ty dusza moja rodzona!

– Tyle lat pod jednym dachem i dopiero teraz wiem, coś ty wart.

– Beczkę soli trza zjeść razem, zanim się poznawszy.

– Chłopcy, szkoła!

– Oho, miałem ci się zwierzyć, com za figiel wymyślił, a tu wołają. To już potem, jak będziemy sami. Wiedz ino, że dwóch na to trzeba, i ani mowy, bym kogo innego szukał, tylko ciebie.

– Nie pożałujesz!

*

Mimo opróżnienia całego szeregu komnat we wschodnim skrzydle zamku, skazanym na zburzenie, pokoje królewskie wcale nie wyglądały na mieszkanie tymczasowe. Obszerne, wygodne i jota w jotę na wzór dawnych były urządzone, by najmiłościwszy pan miał pod ręką wszystko, czego potrzebował, i nie odczuwał niemile najmniejszej odmiany.

Więc w sypialni o pięknym gotyckim sklepieniu stało pod wysoko wzniesionym karmazynowym baldachimem łoże długie i szerokie, głowami na wschód zwrócone (takie położenie bowiem uważane było od wieków za najlepsze dla zdrowia). Podłoga przed łożem zasłana skórą niedźwiedzią. Między oknami stolik przykryty bogato haftowanym ręcznikiem, przed nim zwierciadło z wypolerowanej srebrnej blachy.

Kilka zydli kilimkami przyrzuconych stało pod ścianami jedwabnym adamaszkiem wybitymi. Drzwiczki ukryte w obiciu prowadziły do izdebki, mieszczącej umywalnię i szafy z bielizną i z sukniami. Naprzeciw łoża wspaniały ołtarz polowy norymberskiej roboty, w kształcie tryptyka223, cały ze srebra kuty. Wewnątrz sceny z narodzenia i życia Pana Jezusa, na zamkniętych zaś skrzydłach obrazy Męki Pańskiej.

Król Zygmunt tak był do tego ołtarza przywiązany, że gdy tylko wyjeżdżał z Krakowa, w bliską czy daleką podróż, zawsze go z sobą zabierał224.

Do tej komnaty nieprzechodniej prowadziły drzwi z gabinetu królewskiego. Ten był o trzech oknach, z pięknie rzezanym drewnianym pułapem, u którego zawieszony był świecznik, podobną robotą jak w komnacie Syreny, tylko o wiele mniejszy i nie na złoconych, lecz żelaznych łańcuchach. Duży komin kamienny z okapem zajmował niemal połowę ściany; zdobiły go bogate rzeźbione ornamenta225, a na środku widniał Orzeł Piastowski i Pogoń Jagiellonów. Makaty złotolite zakrywały ściany, kobierce tureckie zaścielały podłogę.

Przy dwóch ścianach przez całą ich długość stały szerokie ławy dębowe, przed kominem zaś zydle z podobnymi kilimkami jak w sypialni. Niedaleko okna, trochę ku środkowi komnaty, wysunięty był stół do pisania, przykryty do samej ziemi materią srebrem przetykaną. Leżały na nim pióra gęsie, ćwiartki papieru i pergaminu, kilka listów otwartych, inkaust w srebrnej zamykanej czarce, w drugiej miałki piasek do zasypywania pisma.

Przy tym stole, w wygodnym krześle, siedział król Zygmunt. Głowę oparł na ręku i czytał. W twarzy jego znać było, że jakieś troski i kłopoty myśl mu zaprzątają i że księgę rozłożył przed sobą chyba na to, by się oderwać od tego niemiłego myślenia. Wodził oczyma po wierszach, przewracał karty, ale od czasu do czasu przestawał czytać i smutno dumał. Gorycz osiadła na zaciśniętych ustach, a z oczu żal ciężki wyzierał. Szlachetny, mądry, a tak dotąd w swych zamiarach, pomysłach i czynach szczęśliwy król pierwszy może raz w życiu karmił się zgryzotą.

Przeczytawszy parę kart, odwrócił je wstecz i westchnął:

– Daremnie się zmuszam, nic dziś z mego czytania. Nie skupię uwagi!

Pogłaskał ulubioną wiewiórkę, zwierzątko tak oswojone i poufałe, że na noc tylko dawało się zamykać do klatki, a całymi dniami przesiadywało w zanadrzu u króla. Gdy skacząc mu po ramionach, czasem i po głowie, dojrzała rozpięty na piersiach jeden guzik u żupana, wsuwała się czym prędzej do tego kącika i wysypiała się smacznie, nie dbając wcale na cześć należną miłościwemu panu. Jeżeli suknia była przypadkiem szczelnie zapięta, wiewiórka wpadała w złość niezmierną, drapała pazurkami guziki i piszczała póty, aż postawiła na swoim. Rozparta wygodnie, jak w gnieździe, wyścibiała od czasu do czasu rudą główkę i spoglądała na króla bystrymi oczkami. Czasem dostawała palcem po nosku, wtedy cofała się z godnością w głąb swej izdebki, utulała się na piersiach króla i spała.

Wszedł paź i stanął przy drzwiach.

– Czego chcesz?

– Jego przewielebność ksiądz biskup Tomicki, jego przewielebność ksiądz biskup Krzycki, jego wielmożność pan hetman Tarnowski, pragną się pokłonić najmiłościwszemu panu.

– Prosić, prosić! – z rozweseloną twarzą zawołał król. – Nie mogliście waszmościowie nic lepszego uczynić, jak to, że mnie nawiedzić przychodzicie. I nie dziwota – dodał żartobliwie – duchowne osoby miewają natchnienia, aniołowie im doradzają; wy zaś, panie hetmanie, sercem czujecie, kiedy mi ciężko i kiedy tęskniąc wyglądam przyjaciela.

191.pośniadać (daw.) – zjeść śniadanie. [przypis edytorski]
192.zabaczyć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
193.krotofila a. krotochfila (daw.) – żart, farsa. [przypis edytorski]
194.gwoli (daw.) – dla, w celu. [przypis edytorski]
195.zadworować (daw.) – zażartować. [przypis edytorski]
196.on, onego (daw.) – ten, tego. [przypis edytorski]
197.suplika (z łac. supplicare: prosić, błagać) – prośba. [przypis edytorski]
198.coby dawać pozór (daw.) – żeby pilnować (czy nie idzie wicesekretariusz). [przypis edytorski]
199.między zwierzęty – dziś popr. forma: między zwierzętami. [przypis edytorski]
200.przypatrować się (daw.) – dziś popr.: przypatrywać się. [przypis edytorski]
201.obiecować – dziś popr.: obiecywać. [przypis edytorski]
202.pokazować – dziś popr.: pokazywać. [przypis edytorski]
203.prawie (tu daw.) – naprawdę. [przypis edytorski]
204.spomnieć sobie (daw.) – przypomnieć sobie. [przypis edytorski]
205.zdolić (daw.) – dokonać. [przypis edytorski]
206.bez (tu gw.) – przez. [przypis edytorski]
207.Powiedzcie teraz, co mam uczynić? […] żeby owa przekupka pod Długoszowym domem wszystkie swoje garnki i misy na drobne okruchy potłukła? – na tle anegdoty z Dworzanina Ł. Górnickiego. [przypis autorski]
208.statki (tu daw.) – naczynia kuchenne. [przypis edytorski]
209.ceregielów – dziś popr. forma: ceregieli. [przypis edytorski]
210.bucić się – chełpić się, przechwalać się. [przypis edytorski]
211.garnki jej zapłacić – dziś popr.: za garnki jej zapłacić. [przypis edytorski]
212.źlić się (daw.) – złościć się, gniewać. [przypis edytorski]
213.Speculum magiae albae (łac.) – zwierciadło białej magii, tytuł książki. [przypis autorski]
214.bez pół (gw.) – przez pół, w połowie. [przypis edytorski]
215.co niebądź (daw.) – tu: trochę. [przypis edytorski]
216.naposiąść się na kogoś (daw.) – dokuczać komuś. [przypis edytorski]
217.nieustając – tu: nieustannie. [przypis edytorski]
218.letki – dziś popr.: lekki. [przypis edytorski]
219.statysta (tu daw.) – strateg, mąż stanu. [przypis edytorski]
220.pośpieć (daw.) – zapomnieć, omieszkać. [przypis edytorski]
221.kaleta (daw.) – sakiewka, woreczek na pieniądze. [przypis edytorski]
222.gniadoszka – klacz o jasnobrązowej sierści. [przypis edytorski]
223.tryptyk – obraz składający się z trzech części. [przypis edytorski]
224.Król Zygmunt tak był do tego ołtarza przywiązany, że […] zawsze go z sobą zabierał – ołtarz ten znajduje się na Wawelu w kaplicy Zygmuntowskiej. [przypis autorski]
225.ornamenta – dziś popr. forma: ornamenty. [przypis edytorski]