Kitabı oku: «Paziowie króla Zygmunta», sayfa 5
Ostatecznym zakończeniem ceremonii poświęcenia, czyli chrztu dzwonu, jest akt uderzenia weń sercem po raz pierwszy, która to czynność przypada jako zaszczyt w udziale fundatorowi lub ojcu chrzestnemu. Tutaj jednak musiano odłożyć ten obrządek do jutra, ponieważ mimo pośpiechu i wytężonej pracy robota na wieży przeciągnęła się aż do późnego wieczora, a serce, na osobnej podwodzie przywiezione, zawieszone zostało zaledwie po północy.
Najjaśniejsi państwo i ich goście nie mogli czekać tak długo; po skończonej tedy procesji i nabożeństwie w katedrze udał się król z zaproszonymi do swych pokoi, przykazując surowo służbie kościelnej, by nikt nie ważył się tknąć dzwonu jutro rano, póki on sam na wieżę nie przyjdzie.
Niebawem podano wieczerzę, która, ze względu na opróżnione i skazane na zburzenie wschodnie skrzydło zamku, nie mogła się odbyć w wielkiej sali stołowej, lecz w izbie Syreny, nazwanej tak z powodu złocistego świecznika, wiszącego na trzech łańcuchach u stropu, a przedstawiającego Meluzynę o rybim ogonie, z bukietem świec woskowych w każdej ręce.
Pan ochmistrz Strasz wydał rozkaz, by wszyscy paziowie stawili się zaraz po zachodzie słońca w antykamerach151 najmiłościwszych państwa, by mieli przysposobione świece do przeprowadzenia dostojnego towarzystwa przez ciemne korytarze do sali jadalnej, a potem stali za krzesłami gości, gotowi do posług i baczni na każde ich skinienie.
Prócz królowej i jej dam sami tylko mężczyźni zasiedli do stołu; miłościwa pani wyraziła dzień przedtem życzenie, by żadnej z niewiast bywających u dworu nie zapraszano, przeczuwa bowiem, że nadto będzie znużoną, by uczestniczyć w wieczornym przyjęciu. Tymczasem wspaniała uroczystość jakoś jej wcale nie zmęczyła, owszem w wyjątkowo dobrym usposobieniu i wesołym humorze weszła na czele gości swego małżonka do komnaty Syreny.
– No i co ja pocznę, nieszczęśliwy – szepnął Kostuś Gedroyć do Bonera – tak wszystko wybornie ułożyliśmy, nawet i ta wieczerza była jakby li dla naszej wygody umyślona, a tu jak na złość Odmiwąsowi strzeliło do głowy spędzić nas tu wszystkich co do nogi.
– Ot, zamiast lamentów i wyrzekań, radować się ano powinieneś – odmruknął Jędrek – ale nie każdego Pan Jezus roztropnością obdarował.
– Co gadasz?
– Cichaj; pan hetman po sól sięga, muszę mu podsunąć.
Na pierwsze danie wniesiono ozory z polską podlewą, do tego makaron włoski, który z rozkazu miłościwej pani całymi pakami sprowadzany, co dzień musiał być na stole; następnie sześciorakie jarzyny, dzięki włoskim ogrodnikom królowej od roku uprawiane w ogrodach, a mianowicie: kalafiory, szpinak, pomidory, kalarepę, fasolkę szparagową i karczochy. Ksiądz biskup Tomicki odchwalić152 się nie mógł tych nowalijek i coraz to sobie dobierał, a miłościwa pani łaskawym okiem poglądała na niego i na wszystkich, co w onych przysmakach gustowali.
Signora Papacoda, bardzo jeszcze mizerna po przebytych cierpieniach moralnych, siedziała smętna obok starego Bonera i choć ją namawiał a częstował, ledwie jak ptaszek dzióbnęła dwa listeczki karczocha i jeden strączek fasoli. Za to panna Arcamone z Justusem Deciusem szermowała zawzięcie językiem, lecz przy rozmowie nie zapominała o żołądku i jadła za dwie. Inne damy dworu siedziały poniżej i… uczyły się po polsku od swych młodych sąsiadów.
– No, gadajże, coś miał gadać – zaczął znów Gedroyć do Bonera, który się ku niemu nieznacznie podsunął.
– Cóżem miał gadać? Wżdy jasne jak słońce, że nas dwustu, a gości ani połowy przy stole, tedy łacno dwom, trzem, a nawet i czterem wymknąć się choćby na pół godziny.
– Zabaczyłeś153, letkomyślniku bezmierny, jakoś mi sam wczoraj ze srogim umartwieniem zwiastował, że Arcam…
– Koniecznie ci potrza na głos wszystkie nazwiska wykrzykować154?
– Ale gdzieżby słyszała!
– Więc cóż z tego, że klucz od swej sypialni w torebce nosi? Zali torebka przykuta? Wżdy na wstędze uwiązana wisi. Czasem przy posłudze spadnie sztuciec na ziemię, trza go podnieść, niechże trafunkiem wstęga… się… sama rozwiąże, no i tego… A za jakie pół godziny Konstanty Gedroyć spostrzeże zgubę; nie… lepiej Koniecpolski, bo ten mydłek u całego fraucymeru155 w łaskach; on tedy zobaczy kieszonkę na ziemi (już się taki najdzie, co mu palcem pokaże), oczywiście skoczy na wysługi, podniesie, z dwornym ukłonem odda – i sprawa skończona.
– A dasz radę?
– Jużem wymiarkował, co ino koniuszek leciuchno pociągnąć, to się samo rozwiąże.
– Klucz weźmij, na mnie mrugnij…
– A ty Drohojowskiego z sobą zabierz!
– Ostroroga nie trzeba?
– E, wystarczy nas trzech.
Rozmowa przy stole coraz bardziej się ożywiała; nie tykano spraw poważnych, żartobliwe ino anegdoty i opowieści sypali biesiadnicy jak z rękawa, a pan hetman Tarnowski prym trzymał. Słuchano go z zajęciem, czasem nawet z niedowierzaniem, bo niejedno mniej wykształconym z biesiadników pomieścić się w głowach nie mogło. Czego ten człowiek nie widział, gdzie nie bywał, iloma językami mówił! I Paryż znał prawie jak Kraków, i na hiszpańskim dworze długie miesiące spędził, i Włochy zjeździł całe!
O Wenecji, cudnej oblubienicy morza, umiał pięknie rozpowiadać156, w Padwie u grobu św. Antoniego złote serce zawiesił, florenckich mistrzów znał osobiście, z Leonardem da Vinci przyjaźń zawarł, w Rzymie papieskiej mszy słuchał, pod Neapolem górę ziejącą ogniem widział. Czy na tym koniec? Gdzie zaś – do Afryki się przeprawił, a że o ciemnoskórych Maurach zasłyszał, to mu ich na własne oczy oglądać pilno było.
Król umyślnie rzucał pytania, by zmusić przyjaciela do tych zajmujących opowieści.
Aż tu wniesiono kurczęta ze śmietaną i włoską soczystą sałatę.
– Wszelkie uciechy na jeden dzień! – zawołał Zygmunt wesoło. – Czy jest na świecie lepsze jadło, jak kurczęta ze śmietaną157? Strzeżcie się, waszmościowie, byście głodno od stołu nie wstali, bo gdy tę potrawę uwidzę, niemal o wstrzemięźliwości zapominam.
– Zakonotuję158 te słowa waszej królewskiej mości – rzekł biskup Tomicki z uśmiechem – bo ano pora wielka wypić za zdrowie mego chrześnika, najmłodszego z Zygmuntów. Wznoszę kielich i piję w ręce wasze, miłościwy panie!
– Tak że mi przewielebność wasze źle życzycie? – z udanym żalem zawołał król. – Wiadomo wam, że wina dla zdrowia nigdy nie pijam159.
– Gotów jestem do ustępstw: zmieszamy je z wodą.
– Ustąpcie jeszcze krzynę160, księże biskupie… zali moje ulubione piwo piotrkowskie nie stanie za wino z wodą?
– Uważaj waść! Daru boskiego nie umiesz uszanować – oburknęła zgryźliwie ochmistrzyni Jędrusia Bonera, który tuż przy jej krześle upuścił koszyczek z nakrajanym chlebem.
– To niechcący, raczcie wasza miłość darować; pośliznąłem się ino – przepraszał paź pokornie – wyzbieram co do okruszynki.
Rzucił się na kolana i również niechcący sparł się jedną ręką na powłoku donny Arcamone, by ciągnąc suknię, mógł odwrócić uwagę od lekkiego szarpnięcia przywiązanej na wstędze torebki.
– A cóż za niepolityczny161 chłopak! Teraz mi znowu suknię z fałdów wyrywa; usuńże się waść!
– Już, już idę po świeży chleb do kredencerza162.
I pobiegł ku drzwiom od sieni.
– I cóż? Jest? – spytali z biciem serca Gedroyć i Drohojowski.
– O! – lakonicznie odparł Jędruś, uchylając poły.
– O rety… po cóżeś wszystko zabierał? Nie lepiej ino klucz?
– Aha, miałem ci klęczeć i rozpinać torebkę, za powrotem znowu padać na kolana przed starą sową i chować klucz na swoje miejsce? Toć by ślepa i głucha być musiała, żeby nie zmiarkowała, co się święci.
– Hola! hola! nie czas na rozhowory163; musimy się sprawić piorunem.
Zbiegli ze schodów, potem chyłkiem, muru się trzymając, w sam kąt ku stajniom, od których wozowniami oddzielona stała szopa niewielka, na nocleg dla osłów naprędce z desek zbita.
– Szmaty grube masz?
– Starą derkę ze strychu zabrałem.
– Podrzyj na czworo.
– A nie wierzga?
– Oślica zła, kąsa i wierzga, ale osioł cale164 łaskawy; chleba pół bochenka capnąłem, będę łamać i bez165 całą drogę podawać, to ani piśnie.
– Owińcież mu kopyta starannie, coby szedł cicho po kamieniach i po schodach.
– Ja sam poprowadzę – rzekł Kostuś – ty mu podawaj chleb.
I znowu z całą ostrożnością, boczkiem, chyłkiem, przekradli się do niezamieszkanego wschodniego skrzydła i do starych schodów obecnie również nie używanych. Gedroyć trzymał osła za grzywę i prowadził pod górę; gdyby nie chleb, ciężko by się dał uparciuch nakłonić, a tak co parę stopni dostawał przysmaczek i jakoś wcale prędko wdrapali się na drugie piętro. Obrócili się w swój kochany ustronny korytarz, dotarli do drzwi pokoju ochmistrzyni i…
– Święci patronowie, ratujcie!… A Krabatius w drugiej izbie… ino drzwi dzielą; usłyszy nas…
– On? Jeszcze mu się nieco chorość przywidywała, dałem mu przed wieczorem dwa kubki starego wina, śpi ano, aż chrapi. Słyszycie?
– No, to otwieraj na gwałt, bo czas ucieka!
– Już?
– Już.
– A nie będzie ryczał?
– E, ciemna izba, ciepło, najadł się, pewnikiem zaśnie.
– Na dwa spusty muszę zamknąć, tak, jak było.
– Lećmy na miłość boską w te pędy, bo mi się zda, że już wszyscy goście zauważyli, że nas na sali nie ma.
– Bo ci się rozum ze strachu miesza; ani pół godziny cała robota nie trwała.
– Słuchaj, Drohojowski, ja się nie mogę narażać na przyłapanie, bom się już pierwej dość wedle Arcamony kręcił; idź więc ty, trzymaj torbę pod nasuwniem, a przechodząc podle jej zydla, upuść z letka na powłok i nie oglądając się cale, wolnym krokiem stąpaj dalej. Zaś Kostuś chyci się Koniecpolskiego lub Korybuta, który z nich będzie pod ręką, i niby niechcący pokaże mu oną torebkę na podłodze. Pierwej by się ziemia zapadła, zanimby który z tych dwóch był o jaką psotę posądzony.
Wśród gwarnej rozmowy, wśród śmiechów i toastów, wśród bieganiny służby, nikt, nawet czujny jak Argus166 pan ochmistrz Strasz, nie zauważył nieobecności trzech chłopców ani ich powrotu na salę. Bawiono się jeszcze z godzinę przy stole, na wety167 obnoszono słodkie dania i marcypany, wreszcie królowa jejmość powstała z krzesła, dając znak do rozejścia się. Oboje królestwo żegnali najłaskawiej każdego ze znamienitych gości jakimś uprzejmym słówkiem, przy czym król Zygmunt przypominał, że jutrzejsze święto Wniebowzięcia Matki Boskiej nowy dzwon o szóstej rano swym śpiewem powita.
Pogaszono światła, sześciu paziów nocną służbę pełniących poświeciło królowi do jego komnat, drugich sześciu odprowadziło królową.
Bractwo figlikowych turniejów pobiegło czwałem do swej sypialni, by nie zapalając w niej światła, stać u przymkniętych drzwi, czyhać na przejście panien dworskich i widzieć powitanie panny Arcamony z ukrytym w jej komnacie osłem. Szydłowiecki, i jako sędzia i przełożony związku, troskał się o bezpieczeństwo swoich braciszków.
– Słuchajcie no, chłopcy – rzekł – pamiętaliście też o tym, by was ciągle przy obsłudze widziano, a krótkiej wycieczki nie spostrzeżono? Bo na tym właśnie sztuka. Taką już mamy złą sławę (Bogiem a prawdą168 cale zasłużoną), że i dzisiejszej psoty autora, czyli sprawcy, najpewniej między nami szukać będą. Choćby ino dlatego, że tutaj mieszkamy, a tamci daleko, a po wtóre, żaden by tu nawet nie trafił w one zakrętasy i zakamarki, jeszcze by które z paniątek nóżkę złamało. Więc ja najstarszy i sędzia zapytuję was, jakieście się sprawili.
– Ja – rzekł Gedroyć – bez caluśką wieczerzę, aż do samych kurcząt, stałem na jednym miejscu, bo tak najroztropniej.
– A kto znamienity może zaświadczyć, że cię widział?
– Ano, niech wasza wielmożność osądzi: stałem za krzesłem pana Firleja i miłościwa pani dwa razy do mnie przemówiła, bym mu coś tam podał. Nalewałem piwa królowi jegomości, gdy pił zdrowie swego imiennika, i umyślnie przelałem wierzchem, a miłościwy pan odwrócił głowę i połajał: „Uważaj, co robisz!” A gdym z oślej wyprawy powrócił, znowu skoczyłem na to samo miejsce i ani drgnąłem już do końca wieczerzy. Zali dobrych mam świadków? Sam król i królowa!
– A ja posługowałem z całego serca pannie ochmistrzyni – roześmiał się Jędruś – aż jej nudno było, takem wedle niej skakał. Nie moja wina, że mi się noga na onej powłoku169 skręciła i z piętnaście skibek chleba na ziemię spadło. Rzuciłem się wyzbierać, a ta jeszcze mruczy, że jej suknię depczę; jakożbym inaczej mógł wstęgę rozwiązać i torebkę uszczknąć… chi, chi, chi…
– A nie zauważyła?
– Ani krzty.
– No, a ty Drohojowski?
– Ja się razem z Krystkiem uczepiłem krzeseł panien de Macris i de Opulo i wyprawialiśmy krotofile170, aż się pokładały ze śmiechu.
– Ja zasię – rzekł Ostroróg – trzymałem się duchownych osób; księża biskupi obaj mogą przysięgać, jako ich na jeden pacierz nie odstąpiłem.
– No, a mnie także niezgorzej się działo – dodał Szydłowiecki – bo sama panna Papacoda przyzwała mnie do siebie i prosiła, bym się nie oddalał, bowiem ze służbą nie umie się zgadać, a ja po włosku rozumiem. To i stałem trzy godziny wedle niej. A ty, Dmytruś, nie boisz się posądzenia?
– Tażeż ja niczym dziecko przy matce stał sobie podle samego Strasza i coraz to do niego ręce składał, żeby mnie puścił co niebądź przespać się. Niech no on powie, czy mnie przy nim nie było.
Korybut, Koniecpolski, Stadnicki i Łaski, najwykwintniejsi z paziów, ofiarowali swe usługi damom dworskim; w starym korytarzu bowiem, którędy miały iść do swych tymczasowych sypialni, ceglana posadzka bardzo była nierówna, powybijana, niespodziewane schodki i zakręty utrudniały drogę po ciemku, bo jedna świeczka w ręku ochmistrzyni nie rozjaśniała ponurych ciemności. A że korytarz był wąski, więc po dwoje iść mogli i to z wolna, ostrożnie, uważając na nierówności i dziury w podłodze. Korybut z Łaskim szli ze świecami przodem, Koniecpolski ze Stadnickim na ostatku.
– Co to tak zgrzypi czy jęczy? – spytała Hipolita de Opulo wzdrygając się.
– Gdzie? Nie słyszę.
– Aha, jakieś dziwne głosy, niby w samym końcu korytarza – rzekł Stadnicki.
– Co? W samym końcu? – zawołała Laura Beltrani. – To ja kroku dalej nie idę.
– Coś krzyczy… co za ryk piekielny!
– Niechże się wasze moście nie boją, to może z podwórca jakie głosy dochodzą; przecie w korytarzu nie ma żywego ducha prócz nas.
– W istocie nic teraz nie słychać.
– Zupełna cisza.
– Zresztą, przystaniemy tu, póki wasze miłoście do swoich komnat nie wejdą.
Panna Arcamone włożyła klucz do zamku171; żaden szmer złowrogi nie ostrzegł jej o grożącym niebezpieczeństwie.
– Dobrej nocy życzymy waszym miłościom!
– Grazie, grazie172, pomówię jutro z miłościwą panią, opowiem jej, jako waszmościowie uprzejmi byliście dla nas i jako na całą zgraję trutniów i zuchwalców bezczelnych wy czterej tylko to prawdziwe panięta i veri gentiluomini173. Buona notte174!
„Ehe, ehe, pogadasz ty o niejednym jutro z miłościwą panią…” – szydził z niej w duchu Gedroyć, wyzierając przez szparkę.
Ochmistrzyni obróciła klucz dwa razy, otwarła drzwi i weszła do swej komnaty.
Signora Papacoda żegnała się jeszcze z paziami, a Beatrycze szukała w torebce klucza od sąsiednich pokoi, gdy nagle stanęli wszyscy jak gromem rażeni… z ciemnej antykamery biegła cofając się donna Arcamone, z lewą ręką sztywnie przed siebie wyciągniętą, jakby coś wstrętnego odpychała, podczas gdy prawą bezustannie i prędko kreśliła krzyże w powietrzu.
– Congiuro te… va via! va via175! – zatoczyła się i padła w objęcia Lauretty i Stadnickiego, którzy stali najbliżej.
– Co wam jest? Czy złodziej? Czy przywidzenie jakie? – pytali ze współczuciem.
– Może niemoc nagła? – szepnął Korybut do Beatryczy, pokazując palcem na czoło.
– Idźcie, kto w Boga wierzy!… wygnajcie go… święcona woda przy drzwiach.
– Od rzeczy gada; uderzenie do głowy. Uspokójcie się, wasza miłość.
– Nie uspokoję się, póki… on… tam jest!
– Kto?
– Diabeł? Ahi me… diabeł najstraszniejszy… łeb ogromny, rogaty…
Nie domówiła ostatnich wyrazów, zagłuszył je wybuch niczym nie hamowanego, nieokiełznanego, spazmatycznego śmiechu… Łaski aż przysiadł na ziemi, Korybut wił się, jakby go tarantula ugryzła, Koniecpolski i Stadnicki tupali nogami i kwiczeli nieludzkim głosem, a panny skakały jak piłki w górę…
Spokojnie, z namysłem i rozwagą kroczyło ku nim niewinne długouche zwierzątko, przyczyna całego zamieszania.
– Znowu oni! – zdławionym od wściekłości głosem wyszeptała ochmistrzyni.
Donna Izabela, która od niepamiętnych czasów, czyli od lat młodości, zawsze pozostawała na skrycie wojennej stopie z donną Mariną, klasnęła w ręce:
– A to ucieszni krotofila! E veramente176 una wyśmienita figla! Osioł nella camera177 pani okmiczini… barzo wesola zabawka!… cha, cha, cha…
– Równie wesoła zabawka, jak z pieskiem waszej miłości; ino że wtedy myśmy się śmiały, a kto inny płakał. Panie Koniecpolski, zechciejcie wyprowadzić to bydlę – dodała z udaną obojętnością.
Osiołek tymczasem szedł sobie wcale swobodnie przez korytarz, a na widok wesołego i hałaśliwego towarzystwa uczuł się również mile podnieconym, zadarł łeb zuchwale i ryknął, jakby go żywcem obdzierano ze skóry.
– Hi haaaau!
Rozdział IV. Figiel Mikołaja Ostroroga
Nazajutrz król Zygmunt wstał raniej niż zwykle. Ledwie doczekał wschodu słońca, tak mu pilno było dostać się na wieżę i własną ręką zbudzić do życia śpiącego olbrzyma.
Przed godziną szóstą wyszedł z przedpokoju królewskiego Aleksander Chodkiewicz, jeden z paziów, i spiesznie biegł najkrótszymi drogami do mieszkania kościelnego Marcina Grudy, by go zawiadomić, że król jegomość kończy się ubierać i za małą chwilkę będzie na wieży.
Marcin ze swojej strony zawołał czterech pachołków, bo wczoraj jeszcze pouczył go mistrz Behem, że co najmniej czterech lub pięciu ludzi trzeba do rozhuśtania dzwonu.
Miłe było zdziwienie króla, gdy wyszedłszy po stromych schodkach na dzwonnicę, zastał tam nie tylko mistrza Hansa, co było zupełnie naturalnym, a nawet koniecznym, ale hetmanów: Tarnowskiego, Firleja i marszałka Kmitę.
– Witajcie waszmościowie, z wielkim rozradowaniem was widzę – rzekł król łaskawie.
Przypatrzył się z bliska napisowi, biegnącemu dokoła dzwonu, i pięknym wypukłorzeźbom, które wyszły w odlewie nader ostro i czysto, i rozpytywał ludwisarza z wielkim zajęciem, jakie kruszce wchodzą w skład spiżu, czy długo się mieszanina owych metali roztapia, zanim jest gotową do wlania w formę, jak długo trwa ostyganie. A mistrz Behem odpowiadał szczegółowo na pytania, tłumaczył cały przebieg ciężkiej tej pracy, której pomyślnego wyniku nigdy nie można oczekiwać na pewno, i dodał w końcu:
– Ot i dziś jeszcze wątpliwości z serca nie wygnałem… dzwon odlany jest wprawdzie bez błędu ni skazy, przyjął wszystkie ozdoby najdokładniej, na pozór w niczym nie chybia, a jednak… jeszcze to nieme stworzenie… dopiero odetchnę swobodnie, gdy przemówi.
– Czegóż się obawiacie? – pytał król.
– Wiele się lękam, miłościwy panie; może być trafunkiem rysa i to niejedna w ścianach dzwonu, warstwą napływającego spiżu po wierzchu zalana. Ja jej nie widzę okiem, ale wszelkie ucho ją pozna, bo dzwon niejednolicie odlany głucho a chrypliwie dźwięczyć178 będzie.
– Więc po co się długo dręczyć? Zaczynajmy w imię Boże!
I król dał znak pachołkom, by zaruszali dzwonem.
Stanęli czterej rzędem, ujęli za liny i pociągnęli co sił… ani drgnął.
Kościelny, chłop setny, wyższy nawet od króla jegomości, skoczył im na pomoc – nie dał rady.
A mistrz Behem, oparty plecami o mur, chwycił rękoma za skronie i zapatrzył się rozmiłowanym wzrokiem w swoje dzieło, o bożym świecie niewiedzący.
– Hej, panie! – zawołał Gruda, pociągając go za rękaw. – Nie chce się ruszyć; czy posłać po więcej chłopów?
– Posłać?… gdzie… a tak… to jest nie… nie trzeba, pomogę. Raz, dwa, wszyscy razem… trzy!
Zatrzeszczały belki, dzwon usłuchał rozkazu i zakołysał się ku górze. Jeszcze raz… i jeszcze raz…
Gdy już za każdym pociągnięciem lin wznosił się regularnie i opadał, król skinął ręką na pachołków, ustąpili na bok, a sam pan miłościwy, trzej jego najwierniejsi przyjaciele i mistrz Hans z natężeniem sił swoich pociągali za sznury w coraz szybszym tempie, by zmusić serce do uderzenia.
I uderzyło! Dzwon przemówił!
Zatrzęsło się wiązanie, zadrżały mury… ze spiżowej paszczy dzwonu buchnął huragan dźwięków. Tętniące fale głosu przeniknęły wszystkich aż do wnętrza, gromko dudniły im w uszach, muskały ich po twarzach niby powiew brzmiący przedziwną harmonią. Cała wieża pełna była śpiewu, który na skrzydłach wiatru porannego popłynął ku miastu. Zdawało się niemożliwym, doprawdy niepodobnym, by te akordy tak bogate, ten chór jakby cudnie dobranych instrumentów muzycznych był… tylko głosem dzwonu.
Hans Behem płakał.
Oddano sznury dzwonnikom; król stanął w oknie zwróconym wprost na miasto, słuchał modlitwy dzwonu, patrzał…
Patrzał na baszty obronne, na wieżyce kościołów, na strzelającą wysoko pod niebo, najwyższą w Polsce wieżę mariacką, dalej poza miastem widział wioski gęsto rozsypane, łąki zielone, pola ze zbożem w kopy poskładanym i czarne szmaty lasów na horyzoncie, widział mrowisko ludzkie zdążające drogami i ścieżkami na nabożeństwo do miasta…
Widział tym oknem całe dziedzictwo swoje, dwa ludy niegdyś obce sobie i wrogie, związane nie przemocą i orężem, lecz wiarą i miłością w jeden naród. Widział ten naród zdążający pod jego błogosławionym berłem do światła, szanowany przez sąsiadów, straszny wrogom, swobodny, szczęśliwy; czuł, że imię jego przechodzić będzie z pokolenia na pokolenie, jasne jak słońce, potężne jak słońce… i dziękował w pokorze Bogu, że go uczynił wielkim królem.
Z powodu uroczystego święta, miłościwy pan, oprócz zwykłej cichej mszy, wczesnym rankiem odprawionej, był jeszcze na wotywie179 o dziewiątej godzinie przed ołtarzem Wniebowzięcia Matki Boskiej, po czym wstąpił do zakrystii zapytać księdza Krzyckiego o wrażenia, jakich doznał słuchając po raz pierwszy głosu „Zygmunta”. Ksiądz Krzycki, biskup przemyski, lecz mniej na swej stolicy niż w Krakowie przemieszkujący, był człowiekiem uczonym i dworakiem wytrawnym; rozwodził się nad arcydziełem mistrza Behema i chwalił je wymownymi słowy, a zakończył pochlebnym zwrotem:
– Godzien jest król dzwonów nosić wasze imię, najmiłościwszy panie.
Wychodząc spostrzegł król we drzwiach zakrystii nieznajomego szlachcica, który błagalnym wzrokiem nań spoglądał i pokornie się kłaniał.
– Z prośbą? – spytał krótko Zygmunt.
– O sprawiedliwość! – równie krótko odpowiedział szlachcic.
– Idź waszmość za mną; wysłucham i rozważę.
Weszli do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu i krytymi schodkami wprost do komnat królewskich.
W pół godziny później szlachcic z otuchą w twarzy wychodził z zamku, a Starowolski, paź dyżurny, biegł do królowej jejmości z zapytaniem, czy może przyjąć odwiedziny miłościwego pana. Oznajmił się w antykamerze pannie de Macris, która zajrzawszy do bawialni, gdzie miłościwa pani listy nadeszłe z Włoch odczytywała, przedstawiła jej życzenie króla.
– Uprzejmie proszę! – rzekła Bona i żywo przebiegła do sypialni poprawić uczesanie przed zwierciadłem i zapiąć na szyi sznur wielkich bladoróżowych korali, w których wyglądała uroczo a skromnie, co najjaśniejszemu jej małżonkowi najbardziej się podobało.
– Dnia dobrego waszej miłości z serca życzę – rzekł król wchodząc, a przybliżywszy się do żony, powitał ją powtórnie i ucałował.
– Czemu lub komu zawdzięczam tak miły dnia początek, że waszą królewską mość u siebie widzę?
– Zapytać was chciałem w pewnej sprawie, ale to później; cóż pisze wicekról Neapolu?
– Powołuje się na cesarza i przyrzeka zastosować się do jego rozkazów. W każdym razie ufam, że moje prawa do księstwa Bari są święte, a że po śmierci najmiłościwszej pani, matki mojej, niesłusznie je wicekról objął w posiadanie, przeto cesarz Karol180 powinien uczynić, co sprawiedliwe, i powrócić mi dziedzictwo.
– Przez181 nijakiego wątpienia – zapewnił Zygmunt – lecz gdybyś wasza miłość zażądała mego zdania, radziłbym wysłać z listem do cesarza człowieka wymownego i erudyka182, by ustnie dopowiedział i wyłuszczył, czego by się w piśmie nie dało wyrazić.
– Raczcie mi wskazać takiego człowieka.
– Ksiądz kanonik Stanisław Borek183 odpowie godnie waszemu zaufaniu; mąż to dziwnej przenikliwości, bywalec i polityk wielki, a wymowy niepospolitej i dowcipu bystrego. Jemu zawierz, wasza miłość, a czego by nikt nie zdolił184, on sprawi.
– Dziękuję po stokroć waszej królewskiej mości, zaraz jutro zawezwę księdza Borka. Ale przejdźmy teraz do owego pytania, które mi macie zadać, a któregom ciekawa mocno.
– Chodzi tu o nieporozumienie, a zrządzeniem przypadku pełnię u waszej miłości podobną służbę, jaką u cesarza Karola sprawiać będzie wysłannik wasz, ksiądz Borek.
– Zaiste, zaciekawiacie mnie, miłościwy panie.
– Sprawa jest, zda mi się, jasna: dobra koronne, które wyznaczyłem waszej miłości jako oprawę, a w razie mej śmierci dożywocie wdowie, przynoszą dochody cale znaczne; zda mi się tedy niesprawiedliwością, że zarządcy, z ramienia waszego ustanowienia, gnębią przez wiedzy waszej dzierżawców i czynsze coraz to wyższe wyznaczają. Tak nie ma być… dedecet185! I właśnie po sprawiedliwość przychodzę do waszej miłości, by skarciła samowolę swych sług i zagroziła wydaleniem. Proszę, uczyńcie to dla mnie.
– Słusznie użyliście słowa „nieporozumienie”, miłościwy małżonku – odpowiedziała powoli i dobitnie Bona – lecz istnieje ono li między wami a mną, co zaraz wyjaśnię. Czynsze dzierżawne, za życia ojca waszej królewskiej mości ustanowione, a sądzę, że nie zaręczylibyście mi słowem, czy jeszcze nie za dziada waszego, króla Jagiełły, są śmiesznie niskie. Nakazałam memu pełnomocnikowi Grzymale przed trzema laty, by je podniósł, a w tym roku otrzymał takież samo polecenie i rozkaz, by wolę moją ściśle wypełnił.
Zygmunt zmarszczył brwi i przygryzł usta, lecz nie unosząc się gniewem, mówił łagodnie:
– Niedobry to rozkaz, chciejcie mi wierzyć. Czynszownicy mieli bardzo ciężkie lata ostatnie: grady w zeszłym roku wybiły wszystko, wiadomo wam również, jako tegoroczne srogie mrozy popsowaly oziminy, śniegi do Świątek186 stały na polach, a po wsiach ludzie chwastami się żywili187; nierzadko i pożary się trafiają. Zaliż król jest tyranem, a nie ojcem swoich poddanych?
– Pięknie i rzewnie przemawiacie, najjaśniejszy panie – z lekkim szyderstwem w głosie rzekła Bona – kłamcą byłby ten, który by was lub najmiłościwiej w Bogu spoczywających przodków waszych tyranami ośmielił się mienić. Królowie polscy w ogóle, a wy Jagiellonowie najbardziej, szlachetną wspaniałomyślnością się rządzicie… darowywać na prawo i na lewo, nagradzać, kupować miłość poddanych, nie bacząc na jutro; a gdy to jutro zapuka do skarbca waszego, znajdziecie… klejnoty cnót wszelakich, lecz szkatuły puste.
Nie tak postępują mocarze w moim kraju i nie na waszą modłę mój rozum urabiano. Gdy mam skrzynie pełne pieniędzy, kupuję wojsko i trzymam lud żelazną ręką. Królowie polscy zasię kupują serca, sieją dobrodziejstwa, a zbierają niewdzięczność!
– Tace, fatua!188 – jak piorun padły z ust króla dwa słowa. Pierwszy raz w życiu Zygmunt stracił cierpliwość. Wstał ciężko zagniewany z ławy i rzekł surowym głosem:
– Grzymała pójdzie precz, rządcę sam zamianuję, czynsze wyznaczę. Biada temu, kto mi się na jotę ośmieli sprzeciwić!
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Bona zerwała się z krzesła i czując swą bezsilność wobec twardej woli męża, zapałała gniewem, niemal wściekłością… Nazwał ją głupią i ziemia go nie pochłonęła! Kazał milczeć i ust nie otworzyła. Co się to stało? Gdzie się podział ów mąż wyrozumiały i pobłażliwy? Jeno189 króla srogiego widziała przed sobą.
– I nic nie mogę… nic… muszę słuchać… wszystko się stanie, jako rozkazał… – krzyczała biegając po komnacie jak szalona. Za upokorzenie, za niemoc swoją chciała wywrzeć zemstę na kimś czy na czymś, zadać ból, zranić, podeptać… Szarpnęła oburącz korale na szyi, pękła nić jedwabna, a korale rozsypały się z suchym łoskotem po posadzce…
Damy dworskie miały zawsze łatwy przystęp do królowej; otaczała ona swe rodaczki łaskawością wielką; najstarsze zwłaszcza, Izabela Papacoda i Marina Arcamone, które długie lata na dworze jej matki spędziły i na rękach ją dzieckiem nosiły, cieszyły się przyjaźnią miłościwej pani.
W parę minut po odejściu króla ochmistrzyni weszła do antykamery, ustrojona już świątecznie na sumę do kościoła; korzystając z przywileju przywiązanego do swego urzędu, otworzyła swobodnie drzwi do pierwszej izby – nie było nikogo. Z bawialni dochodził ją niewyraźnie głos królowej. „Zapewne rozmawia z którą z panien” – pomyślała i przyłożyła ucho do drzwi.
„Gniewa się… – szepnęła – krzyczy… łaje… ciekawam, która znów coś przeskrobała… dobrze trafię, jak jest zła, to rada się znęca; za piołun190 wczorajszy wyproszę łacno plagi dla tych łotrów paziów. Ale których obwinić? Ostroróg i Boner… najpewniej oni… zresztą wszystko mi jedno, byle plagi dostali. Ona także nie będzie dochodzeń czynić, zawoła Strasza i każe ich oćwiczyć.
Delikatnie, jak przystało na osobę wykwintnych obyczajów, nie poruszając prawie klamką, wsunęła się do komnaty i ku niemałemu swemu zdziwieniu przekonała się, że królowa jest sama.
Wyczerpana złością, krzykiem i płaczem, Bona stała przy oknie z czołem opartym o szybę – odpoczywała.
Na swe nieszczęście donna Arcamone nie mogła dostrzec jej twarzy; pewna dobrego przyjęcia, odezwała się słodko:
– Najuniżejsze służby moje składam u stóp miłościwej pani.
Milczenie.
„Zamyślona, nic nie szkodzi, zacznę wprost…”
– Ze skargą przychodzę do mej ubóstwianej monarchini… – przerwała.
Lecz nie mogąc doczekać się słówka od królowej, mówiła dalej:
– Paziowie, te nikczemniki zuchwałe, obrazili mnie wczoraj śmiertelnie… racz najjaśniejsza pani wydać wyrok jak najsurowszy.
Bona odwróciła się ruchem gwałtownym od okna i krzyknęła, nie hamując furii:
– Idź precz! Nic mnie twoje strapienia nie obchodzą!… Czego tu stoisz i wytrzeszczasz na mnie te sowie oczy?
– Najjaśniejsza pani…
Bona tupnęła nogą.
– Czy już nawet własnej sługi wyrzucić za drzwi siły nie mam? Precz, mówię!
Jednym skokiem ochmistrzyni znalazła się za drzwiami i padła na ławkę bliska omdlenia.
„Kto mnie oczernił… kto mnie zabił… w niełasce… ja, Marina Arcamone. Dio mio lascia moire!… Czy mi każe natychmiast opuścić pałac? Zawlokę się do mego kąta i tam będę oczekiwać strasznego losu… Jedyna pociecha, że nikt… ach, ulitował się Bóg nade mną… nikt mego poniżenia nie widział. Beatrycze i Lukrecja dokazują z Koniecpolskim, drzwi do antykamery zamknięte, reszta paziów biega po korytarzu; nikt nie widział, nikt nie słyszał”.
Donna Marina uprzedziła swe towarzyszki, że słuchając łaskawej rady miłościwej pani, idzie się położyć, gdyż po wczorajszym przestrachu czuje się bardzo, bardzo słabą.