Kitabı oku: «Paziowie króla Zygmunta», sayfa 8

Yazı tipi:

Rozdział VI. Figiel Andrzeja Bonera

Widzicie, panie ochmistrzu, że niesłuszne były wasze posądzenia – mówił król do Strasza, który przybiegł zrozpaczony sprawą Serczykowej – wyrzekaliście na zgraję zbereźników, a oni spędzili noc przykładnie na moich usługach; psotę zaś niesłychaną, do której i rozmysłu, i umowy, i kilku par rąk było trzeba, znowu nieznani sprawcy popełnili!

– Nie odstępuję od swego, miłościwy panie.

– Czyli że?

– Że o godzinie dwudziestej trzeciej widziałem onych zuchwalców śpiących w antykamerze, o piątej stawili się na zawołanie waszej królewskiej mości, lecz pozostaje nam jeszcze sześć pełnych godzin, w których mogli broić, jako im się żywnie podobało?

– Dlaczegóż koniecznie mają być ci, a nie inni?

– Bom już dawniej sidła zastawiał i dzisiejszej nocy tak samo się zaczaiłem; gdy wszyscy paziowie spali już po swych sypialniach (o czym się przekonałem, zachodząc do każdej i zaglądając do łóżek), przeciągnąłem cienkie nici w poprzek drzwi i uwiązałem do przeciwległych zawias. Ktokolwiek by wychodził w nocy, musiałby nić zerwać. Przed szóstą, czyli przeszło w godzinę po wyłowieniu onej utrapionej syreny, pobiegłem niby to sprawdzić, czy chłopcy wstają, w rzeczy zaś obejrzeć nici na drzwiach… ani jedna nie była zerwana. Gdy tedy li w młodych głowach podobne błazeństwo uląc się mogło, a prócz nocnej służby najmiłościwszych państwa, wszyscy paziowie okazali się niewinnymi, jakoż nie mam obstawać przy swoim?

– Posądzajcież zarówno i dyżurnych najjaśniejszej pani.

– Nigdy w świecie! Tam dałem sam kwiat i chlubę moich wychowanków; pierwej bym chyba ja, stary, łamane sztuki pokazował, niżby oni cośkolwiek nieprzystojnego uczynili.

– Ha, może i macie słuszność, lecz dowodów żadnych, karać nie wolno! Zechciejcie, proszę waszmości uprzejmie, powiedzieć, przechodząc, któremu w antykamerze, by zawiadomił jego wielmożność pana Kmitę, że go pilno oczekuję. A nie trapcie się zbytnio… młodzi są, jak dotąd nikomu się tak dalece krzywda nie stała, tedy srogość wielką na zewnątrz okazować, a w sobie ino śmiechem to wszystko zbywać należy.

Pan Strasz pokłonił się nisko i odszedł układając w duszy, że nie daruje i póty czyhać będzie, aż winnych odkryje.

– Jego wielmożność pan marszałek Kmita! – oznajmił paź otwierając podwoje.

– Otom już na rozkaz najmiłościwszego pana – rzekł Kmita stając przed królem.

– Siadajcie, dobry przyjacielu – odpowiedział Zygmunt witając gościa. – Nie miałem czasu pomówić z wami rano, a ciekaw jestem, co za sprawę mieliście do mnie.

– Czekają waszą królewską mość niezbyt miłe odwiedziny; oczywiście, jeżeli zechcecie przyjąć gościa, miłościwy panie.

– Zaliżbym mógł okazać się tak nieludzkim gospodarzem i drzwi zamknąć przed gościem? – z uśmiechem zapytał król.

– Bywają przykłady… – powoli mówił Kmita. – Zjechał do Krakowa wczoraj pod wieczór hrabia Kuno von Bergow, komtur Rhedeński, wysłannik księcia Albrechta; przyjąłem go w moim domu, komnaty poselskie bowiem, we wschodnim zamkowym skrzydle, już są cale nie do zamieszkania, robotnicy poczęli burzenie murów.

– Sprawiedliwie rzekliście… niemiłe to odwiedziny; czegóż chce?

– Pokłonić się miłościwemu królowi – powiada. – A co więcej, zachowuje zapewne dla waszych, nie moich uszu, najjaśniejszy panie.

– To się myli, bo w tajemnicy przyjmować go nie będę, ino waszą miłość pospołu z onym hrabią zapraszam, wy zaś zechciejcie uprzedzić wojewodę Firleja, księdza biskupa i pana hetmana, jako ich również pragnę mieć przy sobie.

– O której godzinie raczy wasza królewska mość przyjąć Krzyżaka?

– Niech przyjdzie o szesnastej. Bogiem a prawdą, wolejbym242 go na oczy nie widział, a tu i gadać z nim, i ugościć go trzeba. Wspomnijcie mu, że po audiencji na wieczerzę go zapraszam.

By nie użyczać rozmowie uroczystości i wielkiej wagi, Zygmunt nie oczekiwał Krzyżaka w sali przyjęć, lecz w swoim prywatnym mieszkaniu, tym bardziej że i poselstwo komtura miało cechę raczej poufną.

Ledwie u króla zebrali się Tomicki, Firlej i Tarnowski, gdy z antykamery roztwarły się drzwi i pan Kmita wprowadził Krzyżaka.

Poseł niósł się z godnością, choć jak na członka Zakonu wcale nie hardo. Był to mąż poważnego wzrostu i postawy, o rzadkiej, trochę już siwizną przyprószonej brodzie; twarz miał układną, na pozór spokojną, w oczach tylko łyskały przelotne ogniki. Odziany był po wierzchu w suty biały płaszcz z czarnym komturskim krzyżem na ramieniu i w równie mlecznobiały habit, przekreślony na piersiach drugim czarnym krzyżem. Rycerskie rzemiosło mnicha poznać można było tylko po mieczyku bogato oprawnym, zawieszonym u pasa i po srebrnym hełmie ocienionym wachlarzem piór pawich.

Dopiero we drzwiach królewskiej komnaty hrabia Kuno uznał za stosowne zdjąć szyszak z głowy. Skłonił się przy tym głęboko, ale nie spuścił oczu, które spod brwi śledziły oblicze królewskie, po czym przystąpił ku Zygmuntowi. Ten łaskawym skinieniem ręki powitał posła.

Von Bergow list złożony i przypieczętowany sygnetem, z ponownym ukłonem, wręczył królowi, który bez jednego słowa pieczęć rozłamał i pismo jął odczytywać. Twarz jego wspaniała nie okazywała wewnętrznego wzburzenia, domyślali się go tylko polscy panowie po nieznacznym ściągnięciu potężnych czarnych brwi.

Przebiegłszy pismo oczyma, król Zygmunt położył je na stole i rzekł:

– Usiądźcie, mości pośle.

Po czym zwracając się do senatorów, dodał:

– Pisze mi Wielki Mistrz, iż jego miłość hrabię Kunona von Bergow, komtura Rhedeńskiego, mocuje do układów z nami. Słucham was, panie von Bergow.

Krzyżak, zaskoczony chłodnym przyjęciem, siedział sztywnie243, muskając końcami palców brodę dla nadania sobie pewności.

– Śle mnie do waszej królewskiej mości pan mój, jaśnie oświecony książę Albrecht pruski, gwoli porozumienia w sprawie hołdu lennego, który wam winien złożyć, najjaśniejszy panie.

– Mistrz Albrecht hołd mi już złożył.

– Ale książę poczuwa się do tej powinności, jako że chce ostać i on sam, i przyszły ród jego, wiernym korony polskiej lennikiem.

– Dziwnie skory dziś do hołdów mistrz… lub jak pana swego zwiecie, jaśnie oświecony książę. Nie tak to ów „lennik wierny” kwapił się z hołdem, gdy został głową Zakonu. Joba, biskupa pomezańskiego, nasyłał mi, odwłócząc powinność do św. Marcina. A któż to trzy lata później poddane i kupce244 moje łupił i zabijał, chłopy z królewszczyzn do więzienia imał? Kto mistrza inflanckiego na zajęcie Żmudzi mojej wyciągał, kiedy Moskwicin Litwę mi pustoszył? Jeno że skóry swej własnej nie byli pewni, zasięgnąwszy języka, że starosta żmudzki zęby im gotów pokazać. Dopieroż do mnie listy a wymówki!

– Za łaską pana mego najmiłościwszego – rzekł Firlej, ostry wzrok topiąc w oczach posła – miałbym ci ja niejedno dorzucić od siebie, głową bowiem i ręką w onych rzeczach narabiałem. Pamiętasz, mości hrabio von Bergow, rok pański 1520? „Wierny Korony Polskiej wasal”, Brunsberg miasto od biskupstwa warmińkiego urwawszy, swoim je ludem obsadził, jako zawsze korzystając, iż w tymże roku Moskwa ponowne zagony po całej Litwie rozpuściła, aż o Wilno się oparłszy. Dopiero wy, najmiłościwszy panie, wonczas mnie z wojski245 swymi wyprawiliście, iżbym siostrzanowi waszej królewskiej mości miast i miasteczek naszarpał, a drogę mu z granic Rzeczypospolitej orężem do domu pokazał. A toć pomiędzy nami z waszej przyczyny bez rok cały krew się lała!

– Dozwólcie, miłościwy panie, że i ja swoje dołożę – wtrącił hetman Tarnowski, nie dając przyjść do słowa Krzyżakowi – choć zapadło już wonczas postanowienie: wojnę przeciw Zakonowi obrócić, a „wiernemu wasalowi” lenno do cna odebrać.

– Umiał wtedy Wielki Mistrz kajać się i zginać; w Toruniu przed sejmem po rękach mnie całował.

– Kto wam u króla łaskę i pobłażanie w tak ciężkim terminie wyprosił, jeśli nie ten, komu ninie płaszcze z krzyżakami pod nogi rzucacie? Ojciec Święty! – zawołał wzburzony biskup Tomicki.

Pod gradem coraz cięższych zarzutów komtury nawet nie drgnął. Patrzył śmiało w oczy mówiącym i tylko brodę nieco prędzej gładził.

– Trudno mi, najmiłościwszy królu i panie – rzekł po chwili – z tak mnogimi, światłymi, a Bóg widzi niesłusznie uprzedzonymi krasomówcami szermować. Niesnaski graniczne… rzecz na tym świecie zwyczajna i między najlepszymi sąsiady, gdyby Zakon wyliczać chciał krzywdy i uciążliwości, uchowaj Boże nie od waszej królewskiej mości, ale od urzędników polskich różnymi czasy płynące, toby się chyba sporo pergaminu zapisało; nie żałować246 się ani dawnych żalów odnawiać nam teraz.

– Jakie krzywdy? – żachnął się Tarnowski. – Nadania polskich książąt i królów? Ziemie chełmińska, dobrzyńska, lubawska, nieszawska, wsie i miasta podarowane szczodrze przybyszom, to krzywdy zadane waszej miłości?

Nie patrząc na Tarnowskiego, zwrócił się Krzyżak do biskupa:

– Jaśnie oświecony książę, acz suknię duchowną zdziewa247 jako w oczach nowszych i oświeceńszych przestarzałą, wszelako znamienia krzyża pańskiego z duszy ni z serca nie maże. Prosi o wybaczenie przykrości zadanych, doznane po chrześcijańsku puszcza w niepamięć; do serca najmiłościwszego swego pana jako siostrzan248 apeluje.

– Z całej odpowiedzi – rzekł pomyślawszy król – usłyszałem jedno tylko słowo „siostrzan”. Ale pan katolicki, ale król polski winien pamiętać o tym jedynie, co się godzi, a co się nie godzi.

Krzyżak nieporuszony odezwał się:

– Zali niegodziwym byłoby do zgody skwapliwie wyciągniętą rękę przyjąć, między chrześcijańskimi ludy249 pokój utrwalić, Rzeczypospolitej na wieczne czasy łaską kupić przyjaciela? Toć sam Zbawiciel nasz powiedział: „błogosławieni pokój czyniący”…

– Uszło widno pamięci waszej poselskiej mości – rzekł cicho ksiądz Tomicki – co na innym miejscu Chrystus Pan o pobielanych grobach powiada, i przepomniałeś250 chyba, że frymarczące ziemskimi dobytki sam powrozem ze świątyni wygnał. – Tu biskup skłonił się przed królem znacząco.

Król milczał.

– Mam nadzieję – rzekł słodko Krzyżak – że najjaśniejszy pan nie gorzej obeznan jest z Ewangelią od was, księże biskupie, i że w niej znajdzie słowo miłości, które bym odnieść mógł mojemu księciu.

Zygmunt zwrócił się do Tomickiego.

– Dzięki Bogu nie wyzułem się jeszcze z wiary ojców moich, iżbym sobie rościł prawo do lepszego tłumaczenia ksiąg świętych niż Kościół i biskupi. Wam zaś, panie von Bergow, powiem jeno, że słowo miłości w waszym Zakonie byłoby czymś zgoła nie znanym. Tą cnotą rycerze krzyżowi nigdy nie mogli się chlubić, jako świadczą dzieje i strumienie krwi niewinnie przelanej. Mistrzom niełacno było dawać wiarę, jakoż ją dać ostatniemu, który daną Bogu przysięgę pospołu z płaszczem zdeptał?

– Zali tę odpowiedź waszej królewskiej mości odnieść mam księciu Albrechtowi?

– Zaiste, byłaby nie inna, gdyby nie pamięć miłej siostry mojej, Zofii. Na odpowiedź nie pora. Rozważę.

Wysłannik księcia Albrechta, wychyliwszy w imieniu Zakonu kielich goryczy na posłuchaniu u najjaśniejszego pana, nie mógł wcale narzekać, by jego samego, to jest hrabię Kunona von Bergow, najmniejsza uraza ze strony monarchy lub senatorów była spotkała. Otaczano go uprzejmością wyszukaną, wprawdzie zimną jak lód, ale w niczym nie wykraczającą przeciw przepisom i regułom nader gościnnego przyjęcia.

Na drugi dzień rano, pod pozorem oddania czci relikwiom świętych patronów polskich, wyszedł Krzyżak na miasto i bystrym okiem sprawdzał dobrobyt mieszkańców starej stolicy, przypatrując się wspaniałym strojom, bogatym sklepom zaopatrzonym w towary wszelakie, dworcom251 senatorów i domostwom zamożnych mieszczan.

Zajrzał do kilku kościołów, niebotyczna wieża Panny Marii, symbol wszechmocy króla królów, a naszej małości, przywiodła mu na myśl potęgę polskiego władcy i świeży, a tak marny majestat mnicha-apostaty252, któremu służył.

Po godzinnej przechadzce zawrócił do kamienicy Kmitów i w towarzystwie marszałka udał się do katedry. Przed trumną św. Stanisława przyklękli obaj, a komtur ledwie ukryć zdołał gorycz na widok czterdziestu sztandarów krzyżackich spod Grunwaldu. Zwycięzcy rozwiesili je byli jako hołd dokoła kaplicy świętego męczennika.

Gdy von Bergow podniósł się z klęczek, marszałek, nie okazując wielkiej wewnętrznej uciechy, jaką mu to sprawiało, zatrzymał się z bogobojnym zakonnikiem dłuższą chwilę przy sarkofagu Jagiełły. Zawiódł go potem ku wielkiemu ołtarzowi, milcząc wskazał palcem napis i przykląkł przed obwieszoną licznymi wotami płytą grobową królowej Jadwigi. Krzyżak przygryzł wargi, zbladł i ugiął kolano.

Środkiem głównej nawy szedł paź królewski, szukając kogoś widocznie, bo się rozglądał na prawo i na lewo. Przeminąwszy kaplicę św. Stanisława, dojrzał klęczących z grobu Jadwigi i przyśpieszył kroku.

– Miłościwy panie marszałku… król jegomość prosi na słowo.

– W tej chwili idę. Jako żeś mnie tu wynalazł?

– Biegałem do domu waszej wielmożności, powiedziano mi, że tu jesteście.

– Darujcie, wasza miłość – rzekł Kmita do Bergowa – muszę was na krótki czas opuścić, najjaśniejszy pan mnie woła. Ostań tu i bądź na usługi pana hrabiego!

Jędruś Boner odpowiedział dwornym ukłonem i zapytał komtura, czy był już w skarbcu.

– Wczoraj rano oglądałem owe liczne bogactwa, klejnoty i pamiątki. Kościoły krakowskie pozostawiłem sobie na dziś, tym więcej że pan marszałek życzył sobie sam katedrę mi okazać i objaśniać. Rad bym się powrócić jeszcze do grobu św. Stanisława, bo go z bliska nie oglądałem.

– Zechciejcie od tej strony się przypatrować, wielmożny rycerzu. To właśnie ta kaplica w pośrodku kościoła, kratą mosiężną otoczona. W tej trumnie ponad ołtarzem spoczywają kości świętego. Co dzień się tu odprawia nabożeństwo śpiewne.

– Piękna trumna; czy cale srebrna, czy ino blachą powleczona?

– Z kutego jest srebra – odpowiedział paź – sto sześćdziesiąt funtów waży.

– Hm… – odchrząknął Krzyżak i podnosząc oczy w górę, z zaciekawieniem spytał: – A cóż za znaczenie mają te drzewce ze zwisającymi pękami włosów, umocowane dokoła kaplicy? Siwe, rude, brunatne, czarne; co to takiego?

Jędruś przełknął ślinę głośno i zaczął skubać palce w srogim pomieszaniu.

– Prawdę mam powiedzieć?

– Jak to? Dlaczegóż nie?

– To są… wota dziękczynne…

– Wota, włosy?

– Tak jest… brody krzyżackie spod Grunwaldu.

– Krist mein Gott253!

Kuno von Bergow rzucił się wstecz, zasłaniając oczy rękoma.

– Spocznijcie, szlachetny panie! – przemówił paź uprzejmie – oto wygodna ława; musieliście wiele chodzić od rana, zbytnio znużeni jesteście.

Krzyżak usiadł ciężko; spod namarszczonych brwi nie widać mu było oczu, drżącymi wargami szeptał coć sam do siebie.

W tejże chwili w głównych drzwiach kościoła ukazał się marszałek i pośpiesznie szedł do gościa; a Jędruś Boner, skoczywszy za filar, tak się gdzieś nagle podział, jakby go ziemia pochłonęła.

– Już jestem – rzekł Kmita – zapewne paź dobrze się sprawił, widzieliście wszystko, co godne uwagi?

– O tak! – z goryczą odparł komtur – wszystko; nad miarę nawet.

– Dziwno mi, co się waszej miłości mogło tak nie podobać?

– Dziwno wam? Zaiste, omal trupem nie padłem…

– Przebóg!

– Hetman Tarnowski nie dał mi wczoraj wspominać o krzywdach zadanych nam przez Polaków; wżdy za słabe to słowo do odmalowania srogiej dzikości waszej.

– Panie hrabio… jakkolwiek gościowi dużo jest wolno, jednak ostrzegam, że moja cierpliwość ma granice. Zechciejcie wytłumaczyć, o co wam chodzi?

– O to! – z piekielną nienawiścią zawołał Krzyżak wskazując ręką w górę.

– Nie rozumiem…

– Jakoż mam jaśniej mówić? Paź waszego króla dokładnie mi powiedział, co to są za wota i skąd pochodzą.

– Nie wota, lecz trofea to są, mości hrabio. Każdy taki buńczyk na Tatarach zdobyty jest chlubnym świadectwem dzielności naszego rycerstwa. Zaliżby zazdrość paliła wam serce, że podobnych u siebie nie macie?

– Buńczuk… co to… jest? – wyjąkał von Bergow osłupiały.

– Nie wiecie? To są odznaki pułków tatarskich. Przed każdym dowódcą watahy (zwą się oni mirzami albo agami) noszony bywa buńczuk z końskich ogonów uwity, godło jego dostojeństwa. Za cenę krwi naszej, w tylokrotnych bojach z pohańcy254 przelanej, kupiliśmy te trofea… czyż niesłuszna, że się nimi przed Bogiem Wszechmogącym wdzięczni szczycimy?

– Ten dzieciak śmiał zadrwić ze mnie… – szepnął Niemiec zaciskając pięści.

– W jakim sposobie?

– Iże to są brody krzyżackie, powiedział.

Nie w stanie powstrzymać wesołości ani powagą świętego miejsca jej przytłumić, Kmita parsknął na cały głos i podnosząc ramiona ku szyi, zanosił się od gwałtownego śmiechu.

– Nie dziwię się teraz, mości hrabio, żeście mniemali, jako snadź ludożercami jesteśmy. Powiedziałbym zasię, iż mimo błazeńskiego żartu chłopca onego, nie należało wam się myśli takiej dać miejsca w głowie. Żaden Polak nie obraziłby Zakonu podobnym posądkiem255.

*

– Chyba już lepiej nie mogło się złożyć, co, Dmytruś? Odmiwąs nam przeszkadza… nie ma Odmiwąsa!

– A wiesz, mnie zdaje się, że nie tak on do brata na chrzciny zachciał, jak od nas uciec i co niebądź odpocząć; jak Boga kocham, taże my jemu do siódmej skóry najedli.

– A rychło ma wrócić, nie słyszałeś?

– Gadał Kuba, jako on256 pachołek pana Marka Strasza, co po naszego ochmistrza przyjechał, rozpowiadał jemu, że to pierwszy syn, że całe sąsiedztwo na dziesięć mil sproszone, taj bawić się będą choć z miesiąc.

– Dajże im Panie Boże, niech się bawią zdrowi nawet i dwa!

– A my tymczasem?…

– Ho, ho, to nie żarty; ciężka nasza praca i strach niemały. Ja sam nie mogę iść do Sukiennic po płótno, boby w razie czego doszli kłębka po nitce, kto kupował i kiedy.

– Ma się rozumieć. I ja nie mogę; tak Nastusię poślę. A przykażę jej, coby nie w znajomym kramie kupowała i nie wygadała się, że na grodzie służy. Dużoż tego płótna?

– O dużo… muszą być płachty długie srodze, niechby się nawet po ziemi wlokły, a pozeszywać choć we trzy półki, żeby starczyło owinąć się sowicie.

– Powiem Nastusi, to już obliczy, ile będzie trza, i wolnym czasem, jak Grzybowska na prymarię pójdzie, bodaj jak zeszyje, aby się ino trzymało.

– No, to już jedno załatwione, a drugie jeszcze ważniejsze: musimy dziś pod wieczór przed samym spaniem zbiec na dół i obejrzeć wejście, czy się da wyleźć na górę i na wszelki wypadek zapewnić sobie ucieczkę drugą stroną, jakowym okienkiem lub dziurą w murze. Kto głupi, będzie się bał, ale mądry pójdzie na samo miejsce i złapie nas.

– Nu dobrze; a dalej co?

– Strasz wyjeżdża jutro, a mistrz Ambroży go zastępuje; to właśnie tyle znaczy, jakby nikogo nie było. Przykaże Kubie, coby nas budził rano, bo samemu wstać się nie chce, zje z nami obiad, odbędzie lekcję, zje wieczerzę, powie nam dobranoc i zamknie się do drugiego ranka w swoim alkierzu. Serczykowej gorzej bym się bał niż jego.

– O wilku mowa, a wilk tuż.

– Pani gospodyni na miasto wychodzi, co taka strojna?

– Oj, paniczkowie mili, idę dać na mszę do Panny Marii z podziękowaniem za ocalenie życia.

– Wżdy nijakiego niebezpieczeństwa nie było; szpetne wydarzenie i więcej nic!

– Ot, jak to młodemu zawżdy pstro w głowie, za łaską pana Jędrusia; czyście, paniczkowie, aby na jedno okamgnienie rozważali tę diabelską przygodę? Włosy na głowie stają! Nastusia biedniątko słabuje od wczorajszego rana; zaziębiła się bez to otwarte okno.

– Jej przecie upiory nic nie uczyniły?

– Jeszcze by czego brakowało, żeby ją śmiały palcem ruszyć! Mówiłam ano kiedyś paniczkom, co ona za jedna i jakie ma przywileje, ino że w święty stan małżeński wstąpić zamyśla, to już mocy wiele utraciła, dlatego mnie obronić nie mogła. Tedy wpadły te przeklętniki do izby, ją poraziły swym tchem jadowitym, że leżała niczym umarła, a mnie porwały z łóżkiem i bez okno wyleciały. Przyjdźcie, paniczkowie, którego dnia zobaczyć, ile węższe okno od łóżka, jakim to diabelskim przemysłem zdoliły one straszydła przedostać się tamtędy.

– Koniecznie oknem? Może drzwiami?

– Ale jakże? Drzwi zasunięte na skubel, a okno rozwalone. Nie chciało im się nawet zawrzeć za sobą.

– No, ale dzięki Bogu nic się nie stało.

– Gadanie na wiatr, letkoduch z pana Jędrusia. Nie stało się? Ale stać się mogło. Wżdy mnie już niosły w swych szponach, ani chybi na pożarcie sobie i swoim przyjaciołom. Jakąś daleką widno drogę miały, a nie na rękę by im było, gdybym się przed czasem obudziła i na ten przykład pacierz zaczęła mówić; tedy mnie pookrywały, pootulały, niczem najtroskliwszy ojciec albo matka… ino się piekielniki i tak zapóźniły z dopuszczenia boskiego; kur zapiał i musiały porzucić. Więc zemściły się na niewinnej duszy chrześcijańskiej i wraziły z łóżkiem do sadzawki, gwoli śmiechu i dziwowiska całej służby. Na to przeżyłam pięćdzieś… chciałam rzec czterdzieści lat cnotliwie i w poważaniu u ludzi, by mnie bez257 one potępieńce błazen dzwonkami nad głową pobrzękiwał… upiory zatracone!

– Myśli pani gospodyni, że się na tym skończy? – z tajemniczą miną bąknął Jędruś.

– Wżdy, dziękować Panu Jezusowi, przy zdrowych zmysłach jestem i dobrze wiem, jako nie ustaną nas prześladować, póki się z onymi porządku nie uczyni. Idę już, bo przed zachodem słońca zakrystię zamykają, musiałabym do jutra odkładać i w śmiertelnych potach bez całą noc oka nie zmrużyć. Kłaniam się paniczkom!

– Szczęśliwej drogi pani Serczykowej!

Prócz miłościwych państwa, którzy nie wiedzieli o niczym, i ich najbliższego otoczenia, z niedowierzaniem przyjmującego bajeczne opowieści, cała służba zamkowa i podrzędniejsi dworzanie żyli od kilku dni w strachu, niepewności i jakimś oczekiwaniu pełnym grozy.

Coś się działo.

Wawrzek stajenny przysięgał, że idąc spać wczoraj w nocy, słyszał najwyraźniej brzęk łańcuchów w stronie Baszty Złodziejskiej; Krysia o tej samej mniej więcej porze widziała coś ogromnego, białego, pełznącego pod murem; kucharzowi Walentemu „coś” gasiło kaganek przez cztery wieczory z rzędu; Jaśkowi dało w kark zimną ręką, aż się przewrócił i guza na głowie nabił. Serczykowa dzwoniła zębami, bo mimo anioła stróża w osobie Nastusi, co noc „pukało” do okna i śmiało się szatańskim rechotem. Pan Jacek Rożen, masztalerz258, ruszał ramionami na te wszystkie gadania i mruczał:

– Ach, gdyby każdy chciał językiem młócić, a co uwidzi, w uszy drugim wytrębować, już by ani jednej baby zdrowej na grodzie nie zostało. Takowe upiory, wilkołaki, strzygonie i inne widziadła, acz cale prawdziwe i niemal co dzień się przytrafiające, najlepiej krzyżem świętym odganiać a nikomu o tym nie wspominać. Żebym ja ino gębę otworzył, tobyście tu chyba jak muchy padali. Gdy się one… tfy… lepiej nie wymawiać przed nocą, na kogo uwezmą, to niech ręka boska broni. Z tegom też ano przed czasem osiwiał, a juści.

Tydzień minął od wyjazdu Strasza; coraz głośniej ludzie sobie rozpowiadali o duchach pojawiających się około północy na szczycie Złodziejskiej Baszty.

Serczykowa triumfowała.

– A co, nie mówiłam, nie radziłam, nie zaklinałam? Wyśmieli, wydrwili, pochowali, aby zbyć; tyciusi kołeczuś wetknąć było każdemu między żebra, to by wystarczyło; gdzie zaś… Serczykowa głupstwa plecie – a jakże! Biedna sierota, najpierwsza za was zapłaciłam, a teraz macie i wy… niech wam skóra cierpnie!

Nastusia jedna wśród spłoszonej gromady kobiet i dziewcząt zachowywała zimną krew i odwagę z zuchwalstwem graniczącą, póty się śmiała, żartowała, aż wlała odrobinę otuchy w struchlałe serca.

– Wiecie co? – rzekła pewnego popołudnia do Hanki, Marysi, Uliny i Baśki. – Musimy raz przecie napatrzyć się onym duchom.

– Rety!… – wrzasnęła Marysia.

– Właśnie, powtarzam, napatrzyć się. Każdy ino powiada, że ten i ów widział, drugi słyszał, a Bogiem a prawdą nikt nie wie, co było i czy co było. I cóż nam jakie duchy zrobią? No i co? Ony na baszcie, a my z dala w sadzie, na podwórcu albo lepiej na korytarzu w oknie, co ku baszcie wychodzi. Niechże sobie dokazują po murze, co nam zrobią? Wżdy macie każda krzyżyk na szyi, to śmiejcie się z wszelakich duchów. Coś więcej wam jeszcze rzekę: panny Laura i Hipolita umówiły się ze mną na dziś wieczór. Same by się bały, bo są zarówno tchórzliwe, jak wy, ale staniemy w kupce, to nam będzie raźniej.

– Co to gadacie? Co będzie raźniej? Nastuś, ja dosłyszałam coś niecoś… bój się Boga, nie rachuj na swoją moc, nie rachuj, że baszta od okna daleko; „taki” skoczy jednym susem do łokci, porwie cię i zje.

– A ja dufam pewnie, że i pani gospodyni do nas się przyłączy. Jest nas siedem, to szczęśliwa liczba, a pani gospodyni ósma, to znów nieźle, bo do pary.

– Chyba że bez zamknięte okno będziemy patrzyć i gromnicę w kąciku postawimy. Kusi człeka takowe straszydło choć raz w życiu na własne oczy oglądać, ale… oj, Nastuś, Nastuś, a jak życiem przypłacimy?

– Niechże się pani Serczykowa nie boi; wżdy już was trzymały i bez powietrze z wami leciały, i do wody wrzuciły, a stało się wam co? No, widzicie! Zresztą „ony” nie są zawzięte; jak im się raz nie udało, to już się was nie chycą. Wierzcie mi, ja z takiego kraju, co srodze jest od strachów nawiedzany, to znam wszelakie onych obyczaje.

– Więc kiedy? – spytała trochę drżącym głosem, lecz z błyszczącymi ciekawością oczyma, Hanka.

– Jak tylko krowy podoicie, zaraz przyjdźcie do izby pani gospodyni, ja tam będę. Teraz jeszcze pobiegnę do panny Hipolity.

– „Ot, gdyby wiedziały, dlaczego ja się nie boję… – śmiała się Nastusia sama do siebie, idąc do mieszkania fraucymeru. – Ach, Jezus… dopiero by mnie zabiły! Dwadzieścia siedem łokci płótna zeszyłam na dwa ubiory, ale mi pan Dmytruś obiecał darować potem na koszule”.

Wybiła dwudziesta trzecia. Mimo próśb i ostrzegań Serczykowej, dziewczęta rozzuchwalone przykładem dzielnej Nastusi i obecnością dwóch panien dworskich otwarły oba skrzydła okna w korytarzu i stanęły ciaśniutko jedna przy drugiej, wstrząsane dreszczem strachu i ciekawości.

– Ach… tyle gadają i gadają, każdy niby to widział Bóg wie jakie duchy, a jak przyjdzie co do czego, to oczy ano wypatrujemy i nic.

– Jeszcze się tu pośpimy z onego czekania…

– A bo to wszystko bajki – szemrały dziewczęta.

Jedna Serczykowa stała milcząca, ze splecionymi jak do pacierza rękami, zapatrzona wzrokiem rozgorączkowanym w Basztę Złodziejską, oblaną światłem księżyca płynącego po niebie od strony klasztoru Św. Andrzeja.

– No i gdzie te duchy? Krysta gada, że widziała.

– Musi widziała, kiedy się bała iść z nami.

– Śliczna noc… – szepnęła Hipolita do Laury – tak tajemniczo szumią drzewa w sadzie, a białe promienie przedzierają się przez gałęzie…

– Rada jestem, żem cię usłuchała; tak lubię… ach!… Widzisz?

– Widzę… – ledwie poruszając ustami wyjąkała Hipolita.

Dziewczęta służbowe chwyciły się bez słów za ręce; Serczykowa skamieniała.

Dwie postacie bezkształtne, w długich szarych oponach, wysunęły się z wolna spoza hełmu baszty i na tle ciemnego w tej stronie, bo dalszego od tarczy księżycowej nieba, stały chwilę nieporuszone. Zdało się patrzącym, jakoby owe powiewne szaty rozpływały się w powietrzu, bo z nieokreślonych przed chwilą mgieł wyłoniły się dwie głowy o trupio bladych twarzach, ukazały się kościane ręce szkieletów. Jedno widmo objęło ręką szyję drugiego i położyło mu głowę na ramieniu.

Wysoko urodzone damy dworu i dziewki z obór i pralni śledziły z niejakim współczuciem niemą, a tak wymowną scenę, rozgrywającą się na szczycie baszty, w srebrnym świetle księżyca.

Nastusia zasłoniła oczy fartuchem i drżała od tłumionego… łkania.

Duchy obeszły ganeczek baszty dokoła, mniejszy załamał ręce, wyższy podniósł prawicę ku niebu… strażnik wytrąbił na wieży północ… wszystko znikło.

– Tragedia!… – jęknęła Hipolita.

– Dwa serca wierne, których śmierć nie zdołała rozdzielić – dodała Laura.

– Onić to, oni – stanowczo zawyrokowała Serczykowa. – Jedno mąż, drugie żona; musieli kogo zabić albo kościół okraść, katu głowy oddali, a teraz pokutują za grzechy, a jakże! Ino lepiej o tym nie wspominać ani drugi raz tu nie przychodzić… a nuż się spostrzegą, że ich kto wypatruje, ho, ho, ony takich ciekawców nie lubią… już ja mam dosyć na całe życie! Chodź, Nastuś, do izby!

– Ajaj… gdzież my się podziejemy!

– Ja się boję…

– Ja tu zostanę… – wołały dziewki.

– Głupie… wżdy już poszli; po północy już im nie wolno.

Laura i Hipolita nie pozowały na bohaterki, tylko błagały pokornie gospodynię, by je odprowadziła do sypialni.

Nazajutrz rano cały zamek dowiedział się od naocznych świadków, że na Baszcie Złodziejskiej naprawdę się duchy ukazują. Laura i Hipolita opowiedziały towarzyszkom, donna Papacoda ośmieliła się napomknąć o tym nawet najjaśniejszej pani; a Marysie i Hanki rozwodziły się długo i szeroko w pralni, piekarni i oborze, jakie też to wielgośne one upiory, miasto259 oczu dziury jak talary, zębcami ci tak klekotały niczym bociany na gnieździe, a jak się objęły rękami za szyje, to im te trupie głowy pospadały na ziemię… ano jakże nie miały opaść, kiedy były ścięte.

Upiory ukazywały się co noc. Przerażenie, jakie te zjawiska wywołały, ogarniało wszystkich mieszkańców zamku.

Przez pierwsze dwa czy trzy dni wystarczała im godzina przed północą i ganeczek szczytowy baszty złodziejskiej; w miarę bezkarnego powodzenia rozzuchwaliły się niepoczciwe szkielety do tego stopnia, że nie było prawie spokojnego kąta na zamku, prócz pokoi najmiłościwszych państwa. Starzy i młodzi bali się ruszyć z izby po zachodzie słońca, by w jakim ciemnym kącie nie napotkać ducha. Straszyło na zakrętach korytarzy, hukało pod schodami, jęczało w nie zamieszkanych izbach, koło których trzeba było czasem przechodzić. Wiotkie cienie snuły się wszędzie, a ktokolwiek dojrzał mknące ku sobie z głębi krużganka wielkie szare widmo o martwej, bladej jak chusta twarzy, nie czekał ani się namyślał, tylko brał nogi za pas i uciekał, krzycząc wniebogłosy.

W dzień żartowano z siebie nawzajem i nazywano strachy zabobonnym przywidzeniem; z nadejściem szarej godziny upiory obejmowały panowanie.

Aż w końcu i król jegomość dowiedział się o wszystkim. Ani chwili nie wątpił, czyja to sprawka, i naturalnie posłał po mistrza Ambrożego.

– Także to waszmość dajesz sobie kołki ciosać po głowie? – rzekł zaraz po przywitaniu. – Pupilkowie waszmości przewrócili mi gród do góry nogami. Dowiaduję się ano, że wszystko, co żyje, w strachy jakoweś wierzy i przed strzygoniami opędzić się nie może.

– Wżdy nie raczcie mnie winić, miłościwy panie… nad upiorami władzy nie mam… to są sprawy zagrobowe… stary Obidius260 powiada: Mox etiam lemures animas dixere silentum261.

Czy cytata262, czy wyraz twarzy, czy bezgraniczna naiwność bakałarza rozbroiły w jednej chwili Zygmunta; skinął ręką z pobłażliwym lekceważeniem i rzekł śmiejąc się:

242.wolejbym (daw.) – chętniej bym. [przypis edytorski]
243.sztywnie – dziś popr.: sztywno. [przypis edytorski]
244.poddane i kupce moje – dziś popr. forma B. lm. r. m.: poddanych i kupców moich. [przypis edytorski]
245.z wojski – dziś popr. forma: z wojskami. [przypis edytorski]
246.żałować się (tu daw.) – skarżyć się. [przypis edytorski]
247.zdziewać (daw.) – zdejmować. [przypis edytorski]
248.siostrzan (daw.) – siostrzeniec. [przypis edytorski]
249.między ludy – dziś popr. forma Msc. lm.: między ludami. [przypis edytorski]
250.przepomnieć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
251.dworzec (daw.) – dwór. [przypis edytorski]
252.apostata (z gr.) – odstępca. [przypis edytorski]
253.Krist mein Gott (niem.) – Chryste, mój Boże. [przypis edytorski]
254.pohaniec (daw.) – poganin; z pohańcy – dziś popr. forma Msc. lm.: z pohańcami. [przypis edytorski]
255.posądek (daw.) – czyn, postępek. [przypis edytorski]
256.on (tu daw.) – ten. [przypis edytorski]
257.bez one potępieńce (daw.) – przez tych potępieńców. [przypis edytorski]
258.masztalerz – urzędnik odpowiedzialny za konie we dworze. [przypis edytorski]
259.miasto a. miast (daw.) – zamiast. [przypis edytorski]
260.Obidius – właśc. Ovidius, pol. Owidiusz (43 p.n.e. – 17 lub 18 n.e.), poeta rzymski. [przypis edytorski]
261.Mox etiam lemures animas dixere silentum (łac.) – wkrótce też ciche dusze zmarłych nazwano lemurami. [Cytat z Kalendarza (Fastes) Owidiusza, opisujący pochodzenie rzymskiego kultu zmarłych. Red. WL]. [przypis autorski]
262.cytata – dziś popr.: cytat (r. m.). [przypis edytorski]