Kitabı oku: «Paziowie króla Zygmunta», sayfa 9

Yazı tipi:

– Zaiste uznaję, że nie wasza wina, i zwalniam waszmości od trudu strzeżenia… upiorów; tym bardziej, gdy Koniecpolski przybieżał właśnie z pokłonem od ochmistrza, który przed godziną powrócił.

Strasz aż się za głowę chwycił, gdy mu ten i ów na powitanie o przykrych zjawiskach rozpowiadał. Nauczony jednak tylokrotnym doświadczeniem i bezowocnymi śledztwami, wziął się na inny, znany, oklepany, a zawsze niezawodny sposób.

Przy wieczerzy swobodnie i po przyjacielsku rozmawiał ze wszystkimi paziami, wcale nie robiąc wyjątku, owszem, zwracał się umyślnie do Bonera i Gedroycia, z Ostrorogiem pożartował, Montwiłła o wiadomości z domu pytał, słowem, jak to mówią, do rany go można było przyłożyć.

– Teraz bywajcie zdrowi, idźcie spać nie baraszkując – rzekł na odchodnym – a pomnijcie nie broić, żebym wstydu za was nie ucierpiał, bo uprosiłem mistrza Ambrożego, by mnie do jutra jeszcze wyręczył.

– Czy znowu gdzie wyjeżdżacie, panie ochmistrzu? – zapytał Jędruś z radosnym biciem serca.

– Wyjeżdżać to już nie; ale z bratem, który mnie do Krakowa odwiózł, wieczór przepędzę i z nim w gospodzie zanocuję. Daleko mieszka, kto wie, jak rychło się znowu zobaczymy. Dobranoc!

– Kłaniamy się posłusznie waszej miłości! – zapiszczeli chłopcy chórem.

– Szydłowiecki, skocz no do mojej izby, bo mi nie warto po schodach łazić, i przynieś opończę; chłodny wieczór, a mnie kaszel łacno się ima.

– Biegnę i wracam natychmiast – odparł z gotowością zawołany i w dwóch susach był za drzwiami.

– No, to jeszcze dziś mamy spokój – mruknął Gedroyć do Bonera po odejściu ochmistrza. – Jutro bym radził nie kusić licha, bo aczkolwiek dotąd wywijaliśmy się Odmiwąsowi jako tako, lękam się, że dzban za długo wodę nosił i ucho gotowe się urwać.

– Jedno suponuję263: niepodobna, by mu kto o upiorach cudeńków nie naopowiadał – rzekł Drohojowski – tedy wącha on dobrze pismo nosem i gotów obudzić srogość nawet w onym jagnięciu Ambrożym. Cóż uczynicie na taki przypadek, gdyby pan bakałarz zajrzał przed północą do naszej sypialni? Dwa łóżka puste, hę?

– Oj, Bożeż mój święty, ta nawet gadać nie warto… dwa snopki słomy, dwa prześcieradła, foremne kukły uzwijać, głowy z bądź czego dorobić, derką przykryć, taj niech sobie leżą. Ani Ambrożemu do myśli nie przyjdzie przypatrować się, który paź żywy, a który słomiany.

– Ja ino powiadam, co zawżdy lepiej być na wszystko przygotowanym.

– No juści!

Paziowie powstali od stołu i dzieląc się na gromadki, gwarzyli o swoich projektach na jutro, o swoich dziecinnych kłopotach; pilniejsi rozprawiali o zadaniu łacińskim, tych niestety było siedmiu czy ośmiu tylko. Szydłowiecki zaś na czele osławionej szóstki pożegnał kolegów, skarżąc się, że muszą zawczasu uciekać do siebie, gdyż na starym korytarzu najbardziej straszy.

– Teraz ano przez264 długich rozhoworów265 do roboty! – zawołał Boner zamykając drzwi od sypialni za sobą.

– Nu dobrze gadać „do roboty”! Tak słoma gdzie?

– Do usług waszej wielmożności, w komórce na prawo od Krabatiusowego alkierza stoją przy ścianie cztery sienniki zbytnie, coby na przypadek jakowych gości lub innej potrzeby pod ręką były. Z jednego słomę wyjąć i kukły poczynić.

– A jak nas Niemiec zobaczy?

– Z korytarza wejdziemy małymi drzwiczkami; stary już dawno śpi, nie posłyszy.

– Nu, to chodźmy.

Od razu w komórce porobili chłopcy jakie takie bałwany, powdziewali na nie koszule, żeby móc, rękawy trochę słomą wypełniwszy, jako ręce ułożyć. Ścisnęli krajką przez pół, by leżąc na łóżku pod kocem, choć trochę do ludzkich kształtów miały podobieństwa.

– Głowy najgorsze! – westchnął Boner.

– Mam ja coś w skrzynce, może się przyda – rzekł Montwiłł. – Nastusia myślała, co one duchy muszą mieć brody, i przyniosła mi kiedyś jeszcze z dwóch kądzieli konopi. Obaj mamy jasne czupryny, tedy skręcić jakowe gały z ręczników i onymi kudłami powiązać, jak się położy na poduszce, to… zresztą po co się właściwie trapimy? Dziesięć dni Ambroży nie zaglądał do nas, to i dziś nie przyjdzie.

– Któraż to godzina?

– Niezadługo już, niezadługo.

– A jakże wy robicie, że takie straszne gęby macie? – spytał Czema.

– Wszystkie przybory pod schodami w baszcie; płachty, garnek z wodą, drugi z mąką i sadze w stłuczonej miseczce. Pomacza się twarz wodą, tak zaraz mąką na to, żeby się dobrze trzymało; potem bierze się sadzy na palec i dokoła oczu smaruje się takowe czarne plamy, całuny na siebie i już.

– A nie spotka was kto, jak do baszty idziecie?

– E, późna godzina, rzadko kto przechodzi. Zresztą zawżdy266 pod samym murem idziemy, od drzew ze sadu cienie padają. A jednak przedwczoraj bieda była; pamiętasz, Dmytruś?

– Jakżeby nie!

– Skradamy się – ciągnął Boner dalej – tak cichusieńko, że sami własnych kroków nie słyszymy, aż tu ze stajni wychodzi wprost na nas Kuba i Pietrek. Do baszty dziesięć kroków, niech ino widzą nas, chłopcy niegłupi, wszystko odgadną.

– Tak powiedzcież – wpadając mu w mowę zawołał Montwiłł – co my nie robiąc? Rośnie lipa z tamtej strony muru, a gałęzie wiszą nisko, pod sam nos; tak ja porwał za jedną. Jędruś nie w ciemię bity za drugą, zahojdali267 się, nogami od ziemi odbili, taj za wyższą gałąź złapali. Konar był mocny, posunęli się rękami bliżej pnia, jak ci nie wrzasnę: hi, hi, hi, a Jędruś: hu, hu, hu, tak one parobki takoż pięknie zawrzeszczeli i w nogi.

– Za chwilę już upiory były na baszcie – dokończył Boner.

– No, ale komu w drogę, temu czas: kładźcie się spać, jużeście nas tyle razy widzieli, to nawet lepiej, że zostaniecie w izbie. Przyszedłby pan bakałarz, niech widzi, że wszystko w porządku. Bywajcie zdrowi!

Pan ochmistrz, który wcale z domu nie wychodził, ale od godziny pod strychem na schodach, niedaleko sypialni paziów cierpliwie czekał, zeszedł był właśnie przed chwilką i nić zdradziecką od zawiasy268 do zawiasy przeciągnął. Po czym umknął ku bocznym schodom, zbiegł na pierwsze piętro i wstąpił do izby panów Jakuba i Stanisława Karczewskich, dworzan królewskich, z którymi się już był poprzednio umówił i do pomocy w obławie zaprosił.

– Uważcie, waszmościowie – tłumaczył im swój zamysł – pójdziemy na przełaj ku baszcie, by łacniej widzieć, którą stroną urwisy będą zmykali; czy w prawo, czy w lewo biec poczną, już my ich dogonimy!

– Wstrzymajmy się jeszcze krzynę – rzekł pan Jakub – dajmy im zajść na miejsce; jeżeli, jak powiadacie waszmość, wszyscy przed chwilą byli jeszcze w sypialni, to widno albo są niewinni, albo też czekają sposobnej, czyli późniejszej godziny.

– Niech i tak będzie, wstrzymajmy się.

Widma zbrodniczych małżonków dokazywały dzisiejszego wieczora na szczycie baszty z prawdziwie szatańskim animuszem. Rzucały się sobie w objęcia, klękały, załamywały ręce, rozwiewały szeroko opony jakby olbrzymie skrzydła i fruwały jedno za drugim. Nagle niższy upiór stanął.

– Dmytruś, patrzaj no… wżdy to Odmiwąs do naszej baszty wali! Miesiąc mu prosto na twarz świeci…

– A ci dwaj pewnikiem pomocnicy… zmykajmy!

– A jak obstąpią dokoła?

– To przepadniemy. Ale może nie wiedzą o dziurze, to się uda. Zrzuć płachtę, bo się nogi plączą… rety… ino prędko… w pół schodów dziura, pamiętaj cegieł sie chytać… potem skoczyć… trawa gęsta, nie będzie słychać.

– Biegaj ty wprzód.

Tupnęło coś głucho z tyłu baszty przy murze, puc… spadło coś drugiego…

– Drała na lipę! Tam siedzieć, póki sobie nie pójdą.

Ochmistrz i bracia Karczewscy dobiegli tymczasem do furtki.

– Zostańcie waszmościowie na dole, ja sam po nich pójdę – rzekł Strasz i drapiąc się z trudem po zniszczonych schodach, krzyczał: – Ha, zbereźniki przez sumienia! Nauczę ja was… uff!… upiory udawać… nauczę ja was… po nocach ludzi niepokoić… nauczę ja… panie Jakubie, trzymacie ich? Bo zbiegli z góry.

– Stoimy we drzwiach, nie ma tu nikogo – odpowiedziano z dołu.

– Niech pan Stanisław zajrzy pod schody, tam się ukryli.

– Pod schodami ino jakieś skorupy, więcej nic.

– A ja tu mam dwie płachty. Nie mogli uciec, trzeba szukać.

– Gdzież mamy szukać? Wżdy w baszcie ich nie masz.

– Oho, wracajcie, panie ochmistrzu, już tu nic po nas.

– A bo co?

– A bo dziura w murze tuż przy schodach.

– Piskorze przeklęte… myślicie, że was nie dostanę? – przez zęby syknął Strasz, po czym głośno dodał: – Dobranoc waszmościom i dziękuję za pomoc, choć się nie udało. Jutro, da Bóg doczekać, lepiej się powiedzie.

– Uhum, juści – zaszemrało na lipie – już ty swoje ucho pierwej uwidzisz niż upiory na baszcie.

– Poczekaj, Dmytruś, nie złaźmy jeszcze, niech się ono biedaczysko spać położy, wtedy bezpiecznie pomkniemy do nory.

A pan ochmistrz ani myślał o spaniu; pobiegł, o ile mu astma pozwalała najprędzej, do sypialni „utrapionych zbereźników” (jak ich zawsze nazywał); poświeciwszy latarką, sprawdził zerwaną nitkę i pewny już zwycięstwa, drzwi otworzył… Potoczył wzrokiem po łóżkach, wszystkie zajęte.

– Czy mamidła jakie, czy ano ktoś obcy duchy udaje? – mruczał kręcąc głową. – Ale nie; wychodził któryś z izby, mam dowód niezbity… – i poświecił latarką nad pierwszym łóżkiem.

– Drohojowski… – szedł dalej i zaglądał: – Szydłowiecki, Ostroróg, Czema, któryż to? Zakrył się z głową, ino mu czupryna sterczy… aha! Urwipołeć jeden… – szarpnął ze złością derkę, a słomiany manekin zleciał z łóżka, pozostawiając głowę na poduszce. Na drugim łóżku obok takaż sama lala, na ostatnim Konstanty Gedroyć chrapał, leżąc na wznak z otwartymi ustami.

Tedy już sprawa jasna: Montwiłł i Boner. Że Jędrek, byłem pewny, ale ta niuńka litewska… kto by się był spodziewał!

Wyśliznął się cicho z izby, latarkę opończą przysłonił, wsunął się w zagłębienie muru i czekał… Dość długo czekał, bo i chłopcy schowani wśród lipowych gałęzi bali się zleźć za wcześnie.

Wreszcie doleciał go jakiś szelest z dołu… ciche stąpanie… szepty… tłumione chichotaniem… już wchodzą w korytarz… zbliżają się… zaświecił im latarką w same oczy:

– A to skąd Pan Bóg prowadzi?

– Chorość mię chyciła… wyszedłem otrzeźwić się na podwórze… – próbował bronić się Boner.

– Widzę, widzę – szydził ochmistrz z okrutnym uśmiechem – śmiertelna to chorość i zaraźliwa… wedle oczu plamy czarne, a z gęby skóra białymi płatami odpada. Straszna zaiste niemoc! Wyglądacie obaj jak… upiory! Cha, cha, cha! Aa… baranki wy moje niewinne, przeciem was nareszcie wyłapał! Dziękowałem za służbę królowi jegomości, do kolan mu się kłoniłem, że mi już zdrowia nie staje, takowych basałyków być wychowawcą; dziś jeszcze za powrotem ze wsi prosiłem pokornie, by mnie w łasce z urzędu usunął… Ciekawiście odpowiedzi miłościwego pana? Rzekł mi, że ani mowy, by miał puścić od siebie sługę wiernego, ino ci precz pójdą, których ja za najgorszych sprawiedliwie uznam. Śpijcie tedy smacznie, jutro pogadamy!

I wyszedł.

– Oj, Boże mój, Boże!… to dopiero nieszczęście… – jęczał Montwiłł – a jedenaście dni dobrze było… i cały gród trząsł się przed nami.

– Mądryś, nie ma co mówić – burknął ze złością Szydłowiecki – nie tego żałujesz, że cię ze służby wypędzą i sromotnie rodzicom odeślą, ino ci markotno, co dworska służba nie będzie kwikać na twój widok.

– Ale Jędruś może mieć pociechę – wtrącił Gedroyć – że chyba wszyscy jednogłośnie ustąpimy mu pierwszeństwa i uznamy go hetmanem naszym.

– Ani wątpienia – rzekł Drohojowski – choćby już dlatego – że jego figiel trwał najdłużej i co dzień mieliśmy wyśmienitą zabawkę.

– No tak, hetmanem został i pohetmani, gdy nam na kobiercu odprawę dadzą, a potem za bramy grodu wyrzucą.

– A może się Odmiwąs ulituje… – szepnął Czema.

– On? Nigdy w świecie! Ty byś się ulitował, gdybyś był panem ochmistrzem i siedmiu urwipołciów za nos cię wodziło?

Jędruś Boner nie słuchał sprzeczki, słowa jednego nie przemówił, stanął w otwartym oknie, głowę oparł na rękach i łykał gorzkie łzy, wstydząc się płakać i jęczeć jak Czema. Smutne myśli snuły mu się po młodej głowie, a głupia psota przybierała w jego wyobraźni rozmiary zbrodni…

Obiją, napędzą, wyrzucą, dziadek tego chyba nie przeżyje… Król jegomość tak był nań zawżdy łaskawy, nie panem, a przyjacielem mu się okazował… znajomi zazdrościli dziadkowi, że prawą ręką miłościwy pan go nazywa; ach, co się stanie teraz!… Dziadkowi, kto wie, może król jeszcze kiedyś przebaczy, ale jemu… Coś mu w piersiach się szarpnęło, coś chwyciło za gardło… zapomniał, że już jest bardzo „duży”, że ma lat czternaście, i po cichu zapłakał.

Naraz… przetarł oczy rękawem… skąd takie światło jaskrawe? Nie od księżyca chyba… czerwone… co to takiego? Chłopcy! Jezus Maria! Pali się!

Przyskoczyli do okna.

– Gdzie, gdzie?

– Co takiego?

– Pali się! Patrzcie… naprzeciwko… w oknie kaplicy królowej, jakie migoty po szybach latają… zbierajcie się… na dół, co żywo, do sadzawki… porwijcie dzbanki, konwie, co napotkacie, krzyczcie, że gore, niech się służba pobudzi… ja biegnę prosto… będę wołał po drodze. Dmytruś, chodź ze mną! Tyś mocny… może zdolimy co uratować. Jezus… blask coraz większy… lećmy!

– Ot, pohetmanił nam pierwszy raz! – pomyślał Montwiłł patrząc, jak chłopcy cwałem zbiegli na dół po wodę, a on sam, posłuszny żołnierz, leciał za hetmanen – w ogień.

Skręcili w korytarz północnego skrzydła, gęsty gryzący dym ciągnął się ku nim ciężko.

Przedarli się do antykamery… sześciu paziów, zaskoczonych we śnie, leżało pokotem na podłodze.

– Otwórz okno… pobudź ich, ja biegnę dalej!

W pierwszej komnacie Beatrycze de Macris, odurzona dymem, również nieprzytomna, leżała na szerokiej, kobiercem zasłanej ławie. Potrząsnął nią, nie mógł zbudzić… chwycił ze stołka mały kilimek zasłonił nim rękę i zwijając się, jak iskra, wybił dwie szyby w oknie.

– Teraz może się ocuci sama… królowa najważniejsza… nie wolno wchodzić… pewno łeb zetną… ale nie mam i tak już nic do stracenia…

Stanął we drzwiach sypialni i wrzasnął:

– Najmiłościwsza pani… raczcie się zbudzić i uchodzić czym prędzej… w kaplicy gore!

Tu najmniej było dymu i królowa na krzyk pazia od razu się obudziła.

– Kto woła? Co takiego?

– Ja… Boner; uciekajcie, najmiłościwsza pani… gore!

– Gdzie Beatrycze?

– Zaczadzona. Biegnę do pożaru!

Rzucił się z powrotem w korytarz. Paziowie cucili się z wolna, owionięci powietrzem, ale ani patrzał na nich, leciał prosto do kaplicy.

– Dmytruś!

– Jestem!

– Chodź! Tamci z wodą już są?

– Dopiero Gedroyć dwie konewki przyniósł, reszta jeszcze nie.

Drzwi już były otwarte, lecz prócz Kostusia Gedroycia nie zastali nikogo. Nie można było czasu tracić na budzenie służby.

– Och… co za skwar! Aha, ołtarz płonie… Kostuś, lej, nie pytaj… chlupaj w górę… ot, Czema wodę niesie. Dobrze, lać co sił! Zalewać, gdzie największy płomień.

– Gryzie w oczy!

– Głupstwo! Lej! Ostroróg, woda? Lej! Dmytruś, zmiłuj się… a skrzynia z relikwiami i naczyniem kościelnym…

– Matko Boska… za ołtarzem… nie dojdziemy!

– Co takiego? Chodź zaraz! Bierz od dołu… chyć dobrze…

– Kiedy mi łzy ciekną… nie widzę…

– Prędzej! Schyl się… wziąłeś już? No to chodź, a żywo, bo i mnie już coś strasznego się dzieje…

– Dla Boga… Jędruś! – wrzasnął Drohojowski i zamiast gasić płonący ołtarz, oblał Bonera strumieniem wody. Wielki czas było po temu: cały żupanik obsypany iskrami tlił się na dobre.

Zataczając się, dławieni dymem, z osmalonymi czuprynami, wysunęli się dwaj przyjaciele z ciężką skrzynią spoza ołtarza. Wtem… wielki srebrny lichtarz, rozgrzany płomieniem, runął z przepalonej mensy269 prosto na ramię Jędrusia, osunął się po ręce, znacząc ją krwawą pręgą.

Cudem jakimś nie omdleli w dymie, nie stracili przytomności, nie rzucili ciężaru mimo bólu i poparzenia i przedzierając się przez głownie, rozsypane po kamiennej posadzce, wynieśli skrzynię w bezpieczne miejsce. Któryś z kolegów podał dzbanek z wodą. Jędruś wyciągnął poń rękę, zatoczył się i padł jak kłoda.

Tymczasem nadbiegli parobcy z wiadrami, cebrzykami, skopcami. Ogień wprawdzie zniszczył doszczętnie kaplicę, lecz nie puszczono go dalej: parę godzin jeszcze tliło się i dymiło, na rano było już po wszystkiemu.

A w izbie przyszłych wygnańców, na tych samych łóżkach, na których tej nocy jeszcze wysypiały się lalki słomiane, leżeli nieprzytomni i ciężko chorzy – Andrzej Boner i Dymitr Montwiłł, dwie ofiary pożaru.

Twarz Jędrusia, popieczona, sczerniała i opuchnięta, obłożona była płóciennymi płatkami z gojącą maścią, na prawej ręce rana od rozpalonego lichtarza, na szyi i plecach czerwone znaki.

Dmytruś mniej ucierpiał, ale nałykawszy się gorącego dymu i opaliwszy włosy do żywej skóry, dostał także gorączki, rzucał się po łóżku z krzykiem i wyrywał się do pożaru. Kuba i Nastusia trzymali go z całej siły i gwałtem wlewali do ust lekarstwo na uspokojenie, przepisane przez pana magistra Krabatiusa.

Bardzo smutno wyglądała sypialnia małych rozbójników, tak niedawno jeszcze pełna gwaru i śmiechu. Król jegomość do łez był rozczulony bohaterstwem malców, zwłaszcza gdy się dowiedział bliższych szczegółów, jak dzielnie i z zimną krwią sprawiał się Boner od pierwszej chwili aż do końca. Królowa zaś wyrażała się z wielkim uznaniem i łaskawością o paziach, a najmilej o Jędrusiu.

Strasz w jednej chwili zapomniał o swej ciężkiej obrazie i sprawiedliwej pomście i prawie nie odchodził od biednych chorych.

Stary Boner przybiegł w nocy jeszcze.

– Precz wyrzucą… wypędzą… – majaczył Jędruś. – Panie ochmistrzu… nigdy nie darujecie?… Głowę zetną… o jakaż ta skrzynia ciężka… Najjaśniejsza pani, uciekajcie!… Oj, skończyło się paziowanie… już nigdy miłościwego pana nie zobaczę!

A spod białych szmatek na twarzy spływały wielkie gorące łzy.

– Dziecko moje, wnuczku umiłowany… śpij spokojnie, wszystko będzie dobrze!

– Oj, nie będzie, dziadusiu, nie będzie… pan ochmistrz… Czemu stoisz jak głupi i nie zalewasz?… Ława się pali… nie widzisz?… Kto zbudził królowę270?… Ja. Gniewa się miłościwy pan?… Cóżem miał robić… Wypędzą i tak… precz pójdę…

– Nie pójdziesz, nie; słyszysz, ja także jestem przy tobie.

– Pan ochmistrz? – trochę przytomniejszym głosem spytał chory.

– Ja tu jestem i przyrzekam ci, że cię nikt nie wypędzi; rozumiesz? Zostaniesz nadal i ty, i twoi przyjaciele. Już się wcale nie gniewam.

– Ani król jegomość?

– Ani król jegomość.

– I Dmytruś zostanie?

– I Dmytruś, i wszyscy; król bardzo łaskawy, lubi was, rozumiesz?

– Lubi nas… – powtórzył Jędruś, odetchnął głęboko i… usnął.

Zakończenie

Upłynęło przeszło pół roku. Książę Albrecht nasyłał posłów za posłami, korzył się i błagał króla polskiego o wysłuchanie gorącej jego prośby i nadanie mu prowincji pruskiej w lenno dziedziczne. Zygmunt odraczał odpowiedź z miesiąca na miesiąc, wahał się, walczył sam z sobą. Wreszcie serdeczna dobroć wrodzona Jagiellonom zwyciężyła, zgodził się. Erhard Queiss, biskup pomezański, ostatnie poselstwo sprawujący, odwiózł pomyślną odpowiedź Albrechtowi.

Ułożono i spisano warunki następujące:

I. Pokój między Prusami Zakonnymi a Koroną Polską.

II. Wzajemny zwrot miast i zamków pobranych oraz amnestia dla poddanych obopólnych, obwinionych o zdradę.

III. Złożenie hołdu lennego.

IV. Margrabia Brandenburski Jerzy, w imieniu własnym i braci, dotknie przy hołdzie chorągwi, uzyskując w tym następstwo, w razie wygaśnięcia potomków męskich Albrechta. Dopiero po wymarciu całego rodu Albrechta i braci lenno powraca do Korony.

V. Król zapewnia Prusom Książęcym prawa i opiekę.

VI. Książęta nie będą mogli drogą sprzedaży, zastawu lub innych układów uszczuplać swego lenna.

VII. Książę obowiązany jest w razie wojny stawać królowi z pomocą stu jezdnych.

Jakie były uczucia króla Zygmunta po załatwieniu ostatecznym tej sprawy, niepodobna było dociec; nawet ci z senatorów, z którymi żył najbliżej, Tęczyński, Kmita, biskup Tomicki, hetmanowie Tarnowski i Firlej, nie umieli poznać z jego mowy ani wyczytać z twarzy, czy rad albo strapiony. Małomówny zwykle, teraz był jeszcze bardziej zamknięty w sobie i prawie nieprzystępny.

Dzień hołdu naznaczono na dziesiątego kwietnia 1525; ósmego pod wieczór zjechał książę Albrecht z braćmi, z biskupem pomezańskim i kilku najstarszymi rycerzami rozwiązanego Zakonu. Hrabia Kuno von Bergow był między nimi także.

By okazać siostrzanowi, że o wszystkich jego dawniejszych przewinieniach naprawdę zapomniał, a dziś widzi w nim tylko bliskiego krewnego, przyjaciela i wiernie oddanego wasala, król Zygmunt zarządził jak najwspanialsze przyjęcie na zamku w dniu przyjazdu, zaś ucztę wieczorną po złożeniu hołdu, w której uczestniczyć miało wielu książąt zaprzyjaźnionych tak z królem polskim, jak z księciem pruskim, a także posłowie sąsiednich mocarstw.

Będąc zapalonym myśliwym i wiedząc o Albrechcie to samo, umyślił dlań zabawę łowiecką, gdy na prawdziwe łowy w Niepołomickiej Puszczy za mało już było czasu. Właśnie przed kilku dniami przysłano z Litwy do Krakowa niebywałej wielkości niedźwiedzia, którego ze względu na olbrzymią siłę i dzikość zamknięto w skrzyni dębowej okratowanej i tak z niemałym kłopotem kilkadziesiąt mil prowadzono.

9 kwietnia rano wielki łowczy oczekiwał w zwierzyńcu królewskim na przybycie najjaśniejszych państwa i ich gości. Miano wypuścić niedźwiedzia do zwierzynieckiego lasku, poszczuć psami, po czym każdy z myśliwych, uzbrojony w oszczep, miał baczyć, w którą zwierz stronę poskoczy, by albo nań godzić samemu lub stanąć do pomocy sąsiadowi w razie niebezpieczeństwa.

– Dziwno mi na takiej zabawie niewiasty spotykać – rzekł książę Albrecht do królowej, obok której jechał. – Miłościwa pani za małe i za słabe rączki macie do oszczepu.

– Ani mi to w myśli powstało starożytną boginię Dianę naśladować i waszym miłościom w drogę wchodzić. Choćbym nawet z przyrodzenia tak wielką dzielność miała w sobie, pan mój i małżonek nigdy by na tak niebezpieczne igraszki nie zezwolił. I to mi się z trudem ledwie udało wyprosić, że tu jestem i z dala przebiegowi zabawy przyglądać się mogę.

– Wyznaję, że na niedźwiedzia mało polowałem – mówił książę – toteż pierwej popatrzę, jak doświadczeńsi poczynać sobie będą, a dopiero sam spróbuję.

– Lauretto i ty Lukrecjo, wiem, że wam serce słabnie od strachu – rzekła śmiejąc się Bona do swych panien – zesiądźcie271 więc z koni i wyjdźcie na ganek w domu dozorcy, tam bezpiecznie przypatrować272 się można. Tak wysoko niedźwiedź nie wyskoczy, chybaby upodobał sobie którą z was na śniadanie.

– Jeżeli najjaśniejsza pani istotnie nie ma nic przeciw temu, to wolimy być jak najdalej od tej potwornej bestii – wdzięcznie rękę królowej całując rzekła Lukrecja.

– Spieszcie się, bo ano już psy ze smyczy spuszczają – a zwracając się do paziów stojących przy jej koniu i trzymających go z dwóch stron za uzdę, dodała: – Niech który skoczy pomóc pannom, a potem wierzchowce odeśle do stajni.

– Idź ty – szepnął Montwiłł do Bonera – nie chce się mnie patrzeć na takowe gęsi, co byle czego zaraz się boją.

– Gdzież klatka? – spytał książę jednego z naganiaczy.

– Tam na prawo w krzakach. Zaraz go wypuszczą; straszny zwierz, stary samiec… i czterech się nie zlęknie, pilno trza dawać pozór273.

Ustawiono myśliwych w wielkie koło; chłopi z oszczepami stali w pobliżu, gotowi na zawołanie; drudzy krzykiem, trąbkami i gwizdami mieli drażnić niedźwiedzia i kierować go na myśliwych, gdyby nie miał humoru do walki.

Konie, poczuwszy dzikie zwierzę, strzygły uszami i wstrząsały się nerwowo.

Korzystając, że królowa rozmawia z wielkim zajęciem z hetmanową Tarnowską i z podkomorzyną Ożarowską, Boner spytał cichuteńko:

– Dmytruś… nie cierpnie ci skóra?

– Taj czego? Chyba ze złości, że tak daleko stoimy. Co tu człowiek uwidzi274?

– A jakby na nas wyskoczył? Wżdy broni nie mamy nijakiej.

– Et, czy to jest sprawiedliwość na tym świecie! Lada jaki Krzyżak to ci poczesne stanowisko dostał a oszczepy dwa do zmiany, a ty stój wedle konia, jak baba, i trzymaj go przy pysku. Ot tobie nieszczęście czubate!

– Tak ci się ino zdaje, a jakby przyszło co do czego, pewno byś umykał; to przecie straszny zwierz, widziałem go.

– A skąd on się tu wziął? Nu skąd? Tak z Litwy. Biedny ano kraj, nawet na własne niedźwiedzie go nie stać. U nas w Kołtuniszkach, choć prosty szlachecki dom, to jeden jest u bramy na łańcuchu, coby strzegł od złodziei. A u pana podstolego w Bajdunach, kto drwa rąbie do piekarni? Taże niedźwiedź, za parobka go mają. A ona, znaczy się niedźwiedzica, to znowuż jest za dziewkę, do stołu posługuje. Ino jak ciasto na miodzie upieką, to w szopę oba trza zamykać, bo z rąk wydzierają i ryczą strasznie. Raz pani podstolina zapomniała się i szła bez podwórze, piernik pogryzając. Miśka hyc za nią, dogoniła i odbiera gwałtem. Tak pani ją kułakiem w pysk raz i drugi; dobrze co rękę ma ciężką, bo ledwie że odegnała.

– Jakże to… a niedźwiedzica nic?

– Coże miała robić, uciekała skomląc jak pies. Ale co kawałek piernika udarła, to udarła.

Po prawej ręce króla Zygmunta stał w pewnym oddaleniu jeździec i myśliwy zawołany, Hieronim Ożarowski, podkomorzy królewski; blisko niego łowczy wyznaczył stanowisko księciu Albrechtowi, dalej był Janusz Tarło, hrabia von Bergow, hetman Tarnowski, inni panowie polscy i goście z Prus, cesarstwa i Węgier.

Z lewej strony króla harcował Stańczyk, wielki lubownik275 polowania.

– Pomnij waść – rzekł doń król żartobliwie – że na twoich ramionach losy łowców spoczywają, i pokaż, co umiesz.

– A moją służbę tymczasem kto pełnić będzie? – odciął błazen – pewnikiem któremu z twych zaufanych rajców ten urząd powierzyłeś, odwdzięczając pomoc w układach z jutrzejszym lennikiem.

Zygmunt udał, że nie słyszy, i zwrócił się w stronę wielkiego łowczego, który, pokłoniwszy się nisko miłościwemu panu, dał umówiony znak parobkom.

Odsunięto zakratowaną ścianę klatki, lecz niedźwiedź, przemęczony drogą i ciasnym więzieniem, leżał z łbem spartym na łapach, ani myśląc się ruszyć. Zbliżyli się naganiacze z tyłu klatki i poczęli tłuc w nią kijami, krzyczeć, piszczeć. Zwierz zachowywał się obojętnie. Puszczono psy… lecz te zoczywszy276 potężnego nieprzyjaciela nieradne277 narażać skóry, szczekały tylko zajadle… z daleka. Któryś z pachołków zaciął je harapem… stuliły pod siebie ogony i uciekły w krzaki.

Wreszcie ktoś rzucił oszczepem, byle tylko ukłuć i podrażnić niedźwiedzia.

To poskutkowało: mruknął groźnie, wysunął się ze skrzyni na czworaku i patrzył ospałym okiem na gromadę chłopów z oszczepami. Pachołek pana łowczego, sprytny i mniej od innych tchórzliwy, przystąpił z boku i śmignął niedźwiedzia batem… trafił w ucho, co zadało zwierzowi ból dotkliwy. Porwał się z rykiem na tylne nogi i tak wyprostowany, ogromny szedł prosto na Ożarowskiego, jakby rozumiejąc, że ten właśnie jest mu godnym przeciwnikiem.

Podkomorzy cisnął oszczepem z wielką zręcznością i siłą i byłyby się na tym jednym rzucie łowy zakończyły, bo mierzył prosto w piersi, lecz równocześnie gdy grot zabójczy biegł z ręki myśliwego, niedźwiedź potknął się na grubym korzeniu, sterczącym wśród mchu i padł na cztery łapy… oszczep przeleciał mu nad głową.

Teraz jakoś i psy podszczuwane i batem pędzone, zdobyły się na odwagę, doskoczyły całą hurmą i jęły targać niedźwiedzia za kudły. Odwrócił się, pochwycił najbliższego, zdusił w łapach jak muchę; porwał drugiego za kark i wyrżnął nim o ziemię; trzeciego za tylne nogi i łeb mu o drzewo roztrzaskał, reszta skomląc uciekła.

Tymczasem myśliwi nie próżnowali: nim się niedźwiedź z trzema psami rozprawił, już w nim tkwiły dwa oszczepy, jeden z ręki króla, a drugi Tarnowskiego. Rycząc, otrząsnął się kilka razy, wyrwał oszczepy z ran i już rozwścieczony biegł z rozpostartymi łapami na myśliwych, obierając sobie tym razem księcia Albrechta. Ów skoczył raźnie z koniem, zamierzył się celując w szyję, lecz chybił nieco, oszczep drasnął tylko niedźwiedzia znowu w najboleśniejszy dlań sposób, bo w ucho.

Teraz nie było żartów; rozjuszony zwierz walił potężnymi łapami na wszystkie strony. Koń Tarły nie chciał słuchać ani stać spokojnie, w strachu rzucił się do ucieczki, musiał jeździec zeskoczyć i pieszo biegł na niedźwiedzia. Ten, nie namyślając się długo, rzucił się nań, wytrącił mu oszczep z ręki, powalił myśliwca na ziemię i byłby go poszarpał na sztuki, gdyby chłopi nie doskoczyli, kłując bestię ze wszech stron, odwrócili złość jej od mocno już poturbowanej ofiary.

I znowu pędził niedźwiedź na oślep… Ożarowski drogę mu zabiegł, lecz zanim nawet mógł oszczep ścisnąć w dłoni, już leżał z koniem na ziemi. Niedźwiedź biegł dalej, napotkał Stańczyka; ten nie czekał bynajmniej na nieprzyjaciela i czmychnął z wielką skwapliwością. Lecz po nierównej leśnej ścieżce nie mógł pędzić, niedźwiedź go dogonił, a koń, odrzucony silnym uderzeniem łapy, upadł na bok, przygniatając sobą jeźdźca. Mimo kilkunastu ran i utraty krwi, niedźwiedź nie dawał jeszcze za wygraną i walił w swoim wściekłym biegu ludzi po drodze, jak snopy.

Poroztrącawszy kilku jeźdźców, pędził znowu z rykiem w stronę, gdzie w towarzystwie kilku odważnych niewiast przypatrywała się łowom królowa. Spłoszyły się konie, zaczęły uciekać, skakać, dęba dawać; wierzchowiec Bony, z natury bardzo drażliwy, nie dał się paziom utrzymać, wspiął się na tylne nogi, potem skoczył gwałtownie naprzód, padł na kolana i królowę z siodła zrzucił. Wielkie jej życiu groziło niebezpieczeństwo, bo niedźwiedź był tuż, lecz nadbiegli chłopi i dobili go oszczepami278.

Przerażeni chłopcy, niosąc prawie, doprowadzili najjaśniejszą panią do miejsca, gdzie stały lektyki przygotowane na wszelki wypadek. Zabrały one prócz królowej i Janusza Tarłę, któremu niedźwiedź bardziej jeszcze dał się we znaki. Lecz że potłuczenia nie były niebezpieczne, przeto w dobrych humorach, wesoło gwarząc, wracano do Krakowa. Stańczyk skrzywiony, kwaśny, bo go boki bolały, wlókł się na swym również poturbowanym koniu za innymi. Zygmunt obejrzał się szukając go oczyma; żal mu było biedaka, lecz trochę mu chciał odpłacić za dogryzek raniejszy, więc przystanął chwilę i gdy niefortunny myśliwiec z nim się zrównał, rzekł doń ze śmiechem:

– Pięknieś mi się waszmość spisał; prawdziwie nie jako szlachcic, lecz jako błazen; kto słyszał przed zwierzem uciekać?

– Czyli ci się nie zda, królu – rzekł Stańczyk cierpko – że większym jest błaznem ten, co mając niedźwiedzia w skrzyni, sam go wypuszcza na własną szkodę?279

Nazajutrz, ledwie świtać poczęło, już cieśle i rymarze krzątali się na rynku. Między ratuszem a kościołem Św. Wojciecha, trochę w skos od wylotu ulicy Brackiej, budowano wielką, szeroką, a na osiem stopni wysoką trybunę, na której starszyzna senatorów otaczać miała tron Zygmunta przyjmującego hołd pierwszego księcia pruskiego, wczoraj jeszcze Wielkiego Mistrza Krzyżaków, Albrechta.

263.suponować (daw., z łac.) – przypuszczać; sugerować. [przypis edytorski]
264.przez (tu gw.) – bez. [przypis edytorski]
265.rozhowor (ukr.) – rozmowa, gadanie. [przypis edytorski]
266.zawżdy (daw.) – zawsze. [przypis edytorski]
267.zahojdać (z ukr.) – rozkołysać. [przypis edytorski]
268.zawiasa – dziś popr.: zawias (r. m.). [przypis edytorski]
269.mensa (łac.: stół) – blat ołtarza. [przypis edytorski]
270.królowę – dziś popr. forma B. lp.: królową. [przypis edytorski]
271.zesiąść (daw.) – dziś popr.: zsiąść. [przypis edytorski]
272.przypatrować się (daw.) – dziś popr.: przypatrywać się. [przypis edytorski]
273.dawać pozór (daw.) – dziś: uważać, być ostrożnym, pilnować. [przypis edytorski]
274.uwidzieć (daw.) – zobaczyć. [przypis edytorski]
275.lubownik (daw.) – wielbiciel. [przypis edytorski]
276.zoczyć (daw.) – zobaczyć, spostrzec. [przypis edytorski]
277.nieradny (daw.) – niechętny. [przypis edytorski]
278.wierzchowiec Bony, z natury bardzo drażliwy, nie dał się paziom utrzymać […] niedźwiedź był tuż, lecz nadbiegli chłopi i dobili go oszczepami – J. Bielski: Kronika polska. [przypis autorski]
279.rzekł Stańczyk cierpko, że większym jest błaznem ten, co mając niedźwiedzia w skrzyni, sam go wypuszcza na własną szkodę? – J. Bielski, Kronika polska. [przypis autorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
190 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre