Kitabı oku: «Serce», sayfa 17

Yazı tipi:

– Ach, moje dzieci! Moje dzieci! – zawołała składając wychudzone ręce. – Nie ma już was może na świecie! Niechże i ja lepiej nie będę na nim! Dziękuję wam, drodzy państwo! Z serca wam dziękuję, ale wolę już umrzeć raz niż co dzień z żałości umierać! Ja i z tą operacją nie będę już zdrowa! Wiem, że nie będę! Dziękuję za te wszystkie koszty i starunki180. Niech już ten doktor nie przyjeżdża tu pojutrze, jak mówił! Ja już chcę tak umrzeć. Już tak przeznaczone, żeby tu była śmierć moja. Już niech będzie, co ma być!

Ale państwo Mequinez nie ustępowali:

– Dlaboga! Nie mówcie tego! Nie można! – I brali jej rękę w swoje dłonie i prosili, i pocieszali, jak mogli. Wszakże chora zamknęła oczy i zapadła w osłupienie, które wydawało się jak gdyby już śmiercią.

A pani i pan przy świetle małej lampki patrzyli z ogromnym współczuciem na tę bohaterską matkę, która dla ratowania rodziny umiera oto o sześć tysięcy mil od ojczyzny swojej, po tylu trudach, po tylu cierpieniach, taka zacna, taka dobra, a tak nieszczęśliwa.

*

Następnego dnia, wczesnym rankiem, ze swoją torbą na plecach, zgarbiony i kulejący, ale pełen otuchy w sercu, wchodził Marek do miasta Tucuman, jednego z najmłodszych i najbardziej kwitnących grodów Republiki Argentyńskiej.

I zaraz przypomniały się chłopcu jak żywe: Buenos Aires, Rosario, Kordowa, gdyż i tu były takież same proste, niezmiernie długie ulice i takież same, z obu ich stron, białe, niskie domy. Tylko że gdzie spojrzał, widział wspaniałą i świeżą roślinność, niebo głębokie i przeczyste, tak nieskalanego szafiru, jakiego nigdy, nigdzie i we Włoszech nawet nie oglądał; powietrze zaś, którym oddychał, miało przecudny zapach pomieszanych kwiatów. Tak idąc spiesznie przez ulice, czuł to samo gorączkowe wzruszenie, jakiego doznał w Buenos Aires. Drżał cały jakimś dziwnym wewnętrznym dreszczem przyglądając się oknom i drzwiom domów i obrzucając badawczym spojrzeniem przechodzące niewiasty z jakąś trwożną nadzieją, że ujrzy swą matkę. Chciałby wszystkich o nią pytać, a przecież nie śmiał zatrzymać nikogo. Ci jednak, którzy go spotkali, zatrzymywali się na progach domów patrząc na biednego, obdartego, pokrytego kurzawą chłopca, na którym znać było, że idzie z jakiegoś niezmiernego daleka…

A on tymczasem upatrywał twarzy, która by go ośmieliła do trwożnych zapytań, kiedy mu wpadł w oczy szyld jakiegoś sklepu z włoskim nazwiskiem właściciela. W sklepie spostrzegł mężczyznę w okularach i dwie kobiety. Zbliżył się z wolna do drzwi i zebrawszy całą odwagę zapytał:

– Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu mieszka pan Mequinez?

– Pan inżynier Mequinez? – zapytał właściciel sklepu.

– Pan inżynier Mequinez – odpowiedział chłopiec drżącym głosem.

– Państwa Mequinez – rzekł właściciel sklepu – nie ma w Tucuman.

Krzyk rozpaczliwego bólu, jak gdyby z piersi przebitej nożem idący, był echem słów jego. Zerwał się kupiec, zerwały się kobiety, kilku przechodniów stanęło na trotuarze, kilku sąsiadów przybiegło.

– Co to? Co ci to, chłopcze? – pytał wystraszony kupiec prowadząc Marka do sklepu i sadzając go na krześle. – Dlaboga, nie ma desperować181 czego! Państwa Mequinez tu nie ma, ale są niedaleko, o kilka godzin od Tucuman…

– Gdzie? Gdzie? – zakrzyknął Marek i skoczył z krzesła jak gdyby wskrzeszony.

– Będzie z piętnaście mil stąd – mówił kupiec. – Na brzegu Saladilli, w tym miejscu, gdzie budują wielką cukrownię i osadę przy niej. Tam teraz mieszka pan inżynier, wszyscy wiedzą o tym, a byleś tęgo nogi zbierał, będziesz tam w kilka godzin.

– Ja tam byłem miesiąc temu – rzekł jakiś młodzieniec, który na krzyk do sklepu podbiegł.

Marek spojrzał na niego prawie że wystraszonym wzrokiem i blednąc, zapytał nagle:

– Czy pan tam widział służącą państwa Mequinez, Włoszkę?

– Genuenkę? Widziałem.

Marek wybuchnął konwulsyjnym łkaniem, płacząc i śmiejąc się razem. I zaraz porwał się gwałtownie biec pytając jedno przez drugie:

– Jak się idzie? Prędko! Jaką drogą? Na miłość Boską! Prędko! Zaraz muszę biec… Pokażcie mi drogę!…

– Ale to cały dzień trzeba tam iść! – mówili wszyscy razem. – Jesteś zmęczony… Musisz odpocząć do jutra. Jutro pójdziesz z rana.

– Nie mogę! Nie mogę! – wołał chłopiec. – Powiedzcie mi tylko, gdzie. Pokażcie! Ani chwili nie mogę czekać. Idę zaraz, choćbym miał paść… Drogę mi pokażcie!

Widząc go tedy tak zdecydowanym, nikt się już nie przeciwił biednemu chłopczynie.

– Niechże cię Bóg prowadzi! – mówili. – A pilnuj się w drodze przez las. Szczęśliwej drogi, mały Włoszku!

Ów młodzieniec wyprowadził go z miasta, pokazał gościniec, udzielił kilku objaśnień i patrzył za nim, kiedy chłopiec ruszył. Po kilku chwilach mały wędrowiec, kulejący, z torbą na plecach, zniknął mu z oczu poza drzewami wysadzonymi z obu stron ulicy.

*

Noc, która po dniu tym zapadła, była okropna dla chorej. Biedna kobieta cierpiała straszliwe bóle, które jej wydzierały nieprzytomne jęki i wprawiały ją w szał jakiś chwilami. Osoby czuwające nad nią traciły głowę. Pani przybiegała przerażona, od czasu do czasu daremnie szukając, czym by ulżyć w męce. Wszyscy zaczęli się obawiać, że gdyby nawet chora zdecydowała się na operację, lekarz, który miał przybyć z Tucuman nazajutrz rano, mógłby już przybyć za późno.

Wszakże w chwilach kiedy kobieta odzyskiwała przytomność, można było poznać, że najcięższym cierpieniem była nie męka ciała, lecz męka duszy, myśl rozpaczliwa o dalekiej, dalekiej rodzinie. Blada, wycieńczona, z twarzą zmienioną chwytała się za włosy ruchem rozpaczy, który przenikał serca.

– Boże mój! Boże mój! Umierać tak daleko! Umierać i nie widzieć nikogo, nikogo! O dzieci moje, moje sieroty! O nieszczęsne sieroty wy moje! O Marku mój! Takie małe, takie dobre, takie kochające dziecko! Nie wiecie wy ludzie, nikt nie wie, co to za kochające było dziecko! O, żeby pani wiedziała! Od szyi go sobie nie mogłam oderwać, kiedym odjeżdżała, a płakał!… Tak płakał, że mało mu serce nie pękło. Oj, wiedziałeś ty, wiedziałeś, sieroto, że matki nie zobaczysz więcej! Żem też ja wtedy trupem nie padła! Że się też wtedy Pan Bóg nie zmiłował i śmierci mi nie dał! Oj, żebym ja była tam padła przy tym pożegnaniu! Żeby we mnie piorun Boży był trzasnął!

Bez matki… Takie dziecko… Takie serdeczne… Takie kochające… A to tylko wisiało przy mnie cały dzień… w sieroctwie… w nędzy zmarnieje to, na żebry pójdzie… Oj, dziecko moje wygłodniałe… rękę wyciągające po kawałek chleba… Och! Stwórco litościwy! Nie! Nie! Nie chcę umierać! Doktora! Wołajcie prędko doktora. Niech idzie, niech się spieszy, niech mnie kraje, niech ja zwariuję, ale niech mnie ocali! Chcę życia, chcę zdrowia, chcę za morze jechać, zaraz chcę do swoich… do dzieci… Ratujcie!… Ratujcie…

I wpadła w straszny szał rozpaczy. Pilnujące kobiety chwytały ją za ręce, trzeźwiły, uspokajały, mówiły jej o Bogu, o ufności, aż z wolna, z wolna przychodziła do siebie zapadając w śmiertelne zgnębienie lub płacząc jak dziecko. A z piersi jej, razem z tym płaczem, dobywały się ciche jęki i westchnienia:

– O Genuo! O miasto moje… O mój domu… O ty, morze moje! O mój Marku! Gdzieżeś ty, drogie, drogie dziecko!

*

Północ była. Marek, wypocząwszy parę godzin na brzegu rowu, zaczął iść przez ogromny las, przez puszczę zarosłą olbrzymimi drzewami, potworną roślinnością, pniami podobnymi do kolumn w jakiejś katedrze, które na niezmiernej wysokości splatały korony swoje, wysrebrzone księżycowym światłem. W półmroku tej gęstwy i miesięcznej182 nocy widział zastępujące mu drogę miliony drzew najrozliczniejszych kształtów, prostych, pochylonych, pokręconych, pokrzyżowanych, poplątanych z sobą w najdziwaczniejszych ruchach, jak gdyby walki, zaczajenia, groźby.

Niektóre z pni, leżące na ziemi jak powalone bramy, pokryte były bujną roślinnością, która zdawała się być tłumem wydzierającym sobie każdą ich piędź183 w zażartym boju. Inne, ściśnięte i prostopadłe, zebrane w wielkie grupy wyglądały jak powięzie tytanicznych lanc, których ostrze przebijało chmury. Jakaś pycha wielkości, jakiś cudowny zamęt olbrzymich kształtów, jakiś straszliwy i majestatyczny widok, na jaki natura rzadko tylko się zdobywa w wielkim swoim roślinnym państwie.Marek zatrzymywał się niekiedy w podziwie i osłupieniu, ale wnet dusza jego porywała się znowu ku matce. Szedł więc dalej, choć omdlewał ze znużenia, a stopy miał krwawe. Szedł sam, skroś tej potwornej puszczy, gdzie tylko w rzadkich odstępach czasu spotykał nędzne, mrowiskom podobne siedziby ludzkie, przytulone do tych pni olbrzymich, i stada bawołów uśpione nad drogą. Omdlewający był, a nie czuł zmęczenia; sam był, a nie czuł bojaźni. Ta królewska potęga natury duszę mu podniosła. Bliskość matki dawała mu siłę i wytrwanie męskie, wspomnienie oceanu, przerażeń, zawodów, boleści przecierpianych i zwyciężonych, trudów podjętych i prac wykonanych, poczucie żelaznej i niezłomnej woli czoło jego podnosiło wysoko, wysoko! Wszystka jego szlachetna genueńska krew zalewała mu serce gorącą falą wielkodusznego męstwa.

I zaszła w nim jedna jeszcze rzecz niespodziewana. Ten obraz matki, który nosił w sercu i w myśli aż dotąd, obraz zamierzchły i wyblakły przez te dwa lata jej nieobecności, rozjaśnił mu się jakimś wielkim światłem wśród tych majestatycznych widoków natury. Ujrzał tę drogą twarz tak widną, tak czystą, jak gdyby patrzał na nią swymi oczyma, ujrzał ją bliską siebie, mówiącą, wzruszoną, rozróżniał każdy ruch jej oczu, jej ust, każdy gest jej ręki, każdy cień jej zamyślenia. I popchnięty wspomnieniami tymi, które prawie że mu się jawą stawały, przyśpieszał, przyśpieszał kroku. A serce rozpływało mu się w jakimś nowym, stokroć mocniejszym kochaniu, w jakiejś tkliwości niezmiernej, która wzbierała, wzbierała, aż uczuł płynące po twarzy łzy słodkie i ciche. Więc idąc tak coraz dalej, mówił do niej słowa rzewne, gorące, jakie za czas mały powtórzyć jej miał w uścisku.

„Otom jest, matko ukochana! Otom jest przy tobie! Nigdy cię już nie opuszczę, nie zostawię samą. Razem powrócimy do domu! Na okręcie będę stał ciągle przy tobie, blisko, przez całe morze. Nikt nie oderwie mnie od ciebie. Nikt, nigdy, aż do końca życia mojego”.

I nie spostrzegł się nawet, że ponad wierzchołkami tych drzew-olbrzymów srebrzyste światło miesięczne184 gasło w rozbieleniu wschodzącej jutrzenki.

*

O ósmej godzinie rano lekarz z Tucuman, młody Argentyńczyk, stał przy łożu chorej w towarzystwie asystenta i przekładał po raz ostatni konieczność operacji. Pan Mequinez i jego żona łączyli do rad lekarza gorące swe słowa. Wszystko jednak było daremne.

Kobieta, czując się zupełnie wyczerpaną z sił, nie wierzyła już w tę operację. Była pewna, że albo umrze w czasie jej trwania, albo przeżyje ją o kilka godzin, po wycierpieniu mąk stokroć straszniejszych niż te, które ją o śmierć naturalną drogą przyprawić miały.

– Ale operacja uda się jak najpewniej. Ozdrowienie wasze jest niezawodne. Więc odwagi trochę, odwagi! Bo i śmierć wasza równie jest niezawodna, jeśli odmówicie.

Ale słowa te, którymi lekarz starał się ją przekonać, były jak na wiatr rzucane.

– Nie! – mówiła słabym głosem. – Ja się nie boję śmierci, ale nie mam odwagi cierpieć bezużytecznie. Dziękuję panu bardzo, panie doktorze. Pan jest tak dobry, ale to już przeznaczone. Dajcie mi już umrzeć spokojnie!

Lekarz, zniechęcony, ustąpił. Nikt już o tym nie mówił więcej. Wtedy chora, zwróciwszy twarz ku swojej pani, polecała jej ostatnie prośby swoje zamierającym już głosem:

– Droga, dobra moja pani – mówiła z wielkim trudem. – Proszę posłać te trochę pieniędzy i te moje biedne odzienie mojej rodzinie przez pana konsula. Ufam, że żyją jeszcze. Serce moje mi to wróży w tych ostatecznych momentach. I niechże mi pani moja dobra tę łaskę uczyni i napisze, żem o nich zawsze myślała, żem dla nich zawsze pracowała, dla moich dzieci, i że najbardziej ze wszystkiego to mnie bolało, żem ich już zobaczyć nie mogła. I to, żem umierała odważnie, na Boga miłosiernego zdana i błogosławiąca dzieciom… I że polecam mężowi i starszemu synowi mego najmłodszego, mego biednego Marka, któregom miała w sercu do ostatniego tchu mego.

A wtem, w nagłym uniesieniu i składając ręce:

– Marek mój! Dziecko moje! Życie moje!

Ale potoczywszy dokoła pełnymi łez oczyma spostrzegła, że pani już nie ma. Ktoś przyszedł i odwołał ją nagle. Oglądała się tedy za panem, ale i jego nie było. Przy łóżku jej stał tylko asystent i dwie posługaczki. Wszakże w pokoju obok słychać było przyspieszone kroki, szmer rozmów prędkich, zmieszanych i powstrzymywane okrzyki. Chora utkwiła we drzwiach oczy gasnące – i czekała.

Po kilku minutach wszedł lekarz z twarzą dziwnie zmienioną, po lekarzu pan i pani silnie wzruszeni. Wszyscy troje patrzyli na chorą wzrokiem dziwnym i zamieniali z sobą wymowne słowa cichym głosem. Chorej zdawało się, że lekarz mówi do pani:

– Lepiej zaraz!

Nie zrozumiała tego.

– Józefo – przemówiła pani drżącym głosem – mam dobrą wiadomość dla ciebie! Przygotuj się w sercu na dobrą nowinę!

Kobieta patrzyła bacznie na mówiącą.

– Na taką nowinę – mówiła pani coraz bardziej wzruszona – która ci sprawi wielką, wielką radość!….

Oczy chorej rozszerzyły się nagle.

– Przygotuj się na to, że zobaczysz kogoś… pewną osobę… którą bardzo kochasz.

Kobieta silnym ruchem podniosła głowę i poczęła patrzeć płonącymi oczyma to na panią, to na drzwi…

– Osobę – mówiła pani blednąc, jakby sama zemdleć miała – która tylko co… przybyła… niespodziewanie.

– Kto przyjechał?! – zawołała kobieta głosem zduszonym, nieswoim, głosem śmiertelnie przerażonego człowieka.

I nagle, porwawszy się z pościeli z przenikliwym krzykiem, siadła nieruchoma, z oczyma szeroko otwartymi, a rękami podniesionymi do skroni, jakby wobec nadludzkiego widma. Marek, obdarty, okryty kurzawą, stał w progu podtrzymywany ramieniem lekarza.

Chora wydała trzykrotny, w jakieś wyżyny szału wznoszący się okrzyk:

– Boże! Boże! Boże mój!…

Rzucił się Marek. Chora wyciągnęła wychudłe ramiona i cisnąc głowę jego do swej piersi z konwulsyjną siłą, wybuchnęła gwałtownym śmiechem, przerywanym jakimś suchym, bez jednej łzy, łkaniem, które ją powaliło na pościel jak martwą. Ale się zerwała natychmiast i szalona ze szczęścia pokrywała głowę syna pocałunkami – także szalonymi.

– Jesteś?… Skąd?… Jak?… Dlaczego jesteś?… Czy to ty? Jak urósł! Boże! Jakeś się tu dostał? Kto cię przyprowadził? Sam jesteś? Czyś nie chory? Czy to ty, Marku? Czy mi się tylko tak śni! Boże… Boże mój! Przemów! Mów do mnie!

I nagle zmieniając ton głosu:

– Nie! Nie mów nic! Nic… Czekaj! – Zwróciła się do doktora gwałtownie: – Prędko! Prędko, doktorze! Bo ja chcę być zdrowa! Ja muszę być zdrowa! Jestem gotowa. Niech pan ani chwili nie traci. Zabierzcie Marka… Niech Marek nie słyszy…

I słodko do syna:

– Nic, Marku! Nic, dziecko! Mają mi coś powiedzieć. Ucałuj matkę. Idź! Doktorze, już… już…

Wyprowadzono chłopca.

Państwo Mequinez – posługujące kobiety, wszyscy wyszli pośpiesznie. Został chirurg i asystent, który za nimi drzwi zamknął.

Pan Mequinez próbował zabrać z sobą Marka do oddalonego pokoju. Ale okazało się to niepodobnym185. Chłopiec był jakby przygwożdżony do posadzki. Oczy jego stały się jakby obłąkane, usta mu drżały, chwiał się i ledwo mógł przemówić głośno:

– Co to?… Co jest mamie? Co oni tam z mamą robią?

Więc pan Mequinez, ciągle usiłując go poprowadzić dalej, tak mówił z cicha:

– Słuchaj! Zaraz ci powiem. Matka twoja jest chora. Trzeba jej zrobić małą operację… Pójdź, to ci opowiem wszystko!

I pociągał go za sobą.

– Nie! – odrzekł chłopiec opierając się. – Ja chcę tu być. Tu niech mi pan opowie.

Wtedy inżynier opowiadając bezładnymi słowy niebywałe jakieś rzeczy, wprost ciągnąć go zaczął.

Chłopiec przeraził się i drżał cały.

Naraz krzyk przenikliwy, jak gdyby krzyk śmiertelnie ranionej osoby, rozległ się po całym domu.

Odpowiedział mu krzyk chłopca, jak echo boleści:

– Umarła matka moja!

Lekarz stanął we drzwiach:

– Twoja matka ocalona, chłopcze!

Marek patrzył na niego przez chwilę, a potem do nóg mu się rzucił z głośnym łkaniem:

– Dziękuję, panie doktorze, dziękuję, dziękuję…

Ale doktor podniósł go i rzekł:

– Wstań, dziecko! To nie ja, to ty, mały bohaterze, ocaliłeś matkę!

Lato

24. środa

Marek Genueńczyk jest przedostatnim małym bohaterem, z którym zapoznaliśmy się w tym roku; jeden nam jeszcze na czerwiec zostaje.

I dwa już tylko egzaminy miesięczne, i tylko dwadzieścia sześć dni lekcji, i sześć czwartków, i pięć niedziel. Już zalatuje jakby końcem roku! Zagęściły się liście na drzewach kwitnących w ogrodzie; śliczny już cień mamy podczas gimnastyki. Uczniowie chodzą w letnich ubraniach. Aż miło spojrzeć przy wyjściu ze szkoły! Zupełnie inaczej niż za tamtych szarych miesięcy. I wszystkie te długie włosy – też poszły precz; chłopaki postrzyżone jak owce. Ten chodzi bez pończoch, ten boso, szyje gołe, kapelusze słomiane przeróżnej formy przepasane wstążkami spadającymi na plecy; koszule i krawatki kolorowe, a ci mali zawsze coś mają czerwonego albo niebieskiego: jakiś fular186, jakiś gałganek, jakieś obszycie, jakąś kokardkę w żywym kolorze, przypiętą gdziekolwiek przez mamę, bo teraz paradują najbiedniejsi nawet. A wielu też przychodzi do szkoły z gołą głową, bez kapelusza, tak jak wylecieli z domu. Niektórzy eleganci ubierają się do gimnastyki całkiem biało. Jest też jeden chłopak z klasy panny Delcati ubrany cały czerwono, a wygląda jak rak gotowany. Kilku nosi marynarskie ubranka. Ale najpiękniejszy ze wszystkich jest Mularczyk, który chodzi w jakimś olbrzymim kapeluchu słomianym (też musi chyba po ojcu być!) i zupełnie tak wygląda, jak upalona do połowy świeca z abażurem. Pęknąć można od śmiechu, kiedy pod tym kapeluszem zajęczy pyszczek zrobi!

Coretti także już nie nosi swojej czapeczki z kociej skórki, tylko jakąś starą czapczynę podróżną z szarej jedwabnej materii. Vatini nosi jakiś rodzaj szkockiego kostiumu i ciągle po nim pogląda187. Crossi ani jednego guzika nie ma w koszuli i słońce mu wprost na gołe piersi świeci. Precossiego ledwo widać z jakowejś letniej, niebieskiej tatusiowej kapoty, którą po starym kowalu donasza.

A Garoffi?… Że musiał teraz rozstać się z swoją wielką peleryną, pod którą cały swój handel ukrywał, wyszły na jaw wszystkie jego wypchane przenośnym kramem kieszenie, a listy loteryjne to aż z nich wyłażą. Teraz wszystko widać, co tylko kto nosi: wachlarzyki ze starej gazety, sikawki z trzciny, strzały (jeszcze zimowe) na wrony, zioła różne, żuczki majowe albo też chrabąszcze, które wyłażą z kieszeni i po kurtkach spacerują sobie. Wstępniaki zaś jeden w drugiego przynoszą bukieciki nauczycielkom, czasem z kwiatków, a czasem z byle jakiego chwastu, aby przynieść. I nauczycielki także w letnich sukniach i jasnych kolorach, oprócz „zakonnicy”, która zawsze czarna. A ta mała nauczycielka z czerwonym piórem ciągle nosi swoje czerwone pióro, ale wiąże teraz różową wstążkę na szyi. I wstążka, i pióro strasznie są wygniecione łapkami jej kochanych wstępniaków, z którymi zawsze ugania się i śmieje.

Nastała pora czereśni, motylów, grania po ulicach, wycieczek na miasto. U nas i tacy są, co o czwartej, prosto z klasy, do rzeki się kąpać lecą!

Wszystkim już wakacje pachną! Każdego dnia wychodzi się ze szkoły prędzej, niecierpliwiej i z większą radością, że znów jeden przeszedł. Smutno mi tylko patrzeć na Garronego w żałobie i na moją dawną nauczycielkę z pierwszej wyższego oddziału, która jest coraz mizerniejsza i bledsza i coraz bardziej kaszle. Tak się pochyla idąc i tak smutno uśmiecha się do mnie!

Poezja

26. piątek

Zaczynasz pojmować poezję szkoły swej, Henryku; ale teraz widzisz szkołę tylko z wewnątrz. Daleko jednak piękniejszą, daleko poetyczniejszą wyda ci się za jakie lat trzydzieści, kiedy poprowadzisz tam dzieci swoje, zobaczysz ją z zewnątrz, tak jak ja ją widzę. Nieraz czekając, aż wyjdziesz, obchodzę cichymi ulicami dokoła twej szkoły i nastawiam ucha ku parterowym, zasłoniętym żaluzjami oknom. Z jednego okna słyszę głos nauczycielki, która mówi:

–… Ach, cóż to za t?… Zmiłuj się, chłopcze! Co by na takie t powiedział twój ojciec?

Z drugiego okna słyszę gruby głos nauczyciela, który dyktuje z wolna:

– Kupiłem trzydzieści metrów materii188 po cztery liry i pięćdziesiąt centymów metr. Odprzedałem ją zaś po…

Tam znów ta mala nauczycielka z czerwonym piórem na glos czyta:

– A wtedy Piotr Micca189 z zapalonym lontem…

Ale z klasy ubocznej dolatuje mnie świergot całego stada wróbli, co znaczy, że nauczyciel oddalił się na chwilę.

Idę dalej i na zakręcie narożnym słyszę, jak uczniak płacze, a nauczycielka strofuje go i pociesza razem. Nagle wylatują z okna brzmiące wiersze, imiona wielkich i szlachetnych ludzi, jakieś porywające nawoływania do cnoty, do miłości ojczyzny, do męstwa… A potem przychodzą chwile ciszy, w której, rzekłbyś, że szkoła pusta, i wierzyć się nie chce, że wewnątrz jest sześciuset chłopców. Wtem wybuch hałaśliwej wesołości z powodu żarciku nauczyciela, który jest w dobrym humorze. A przechodnie zatrzymują się i słuchają i każdy mile patrzy na ten miły budynek, który zamyka w sobie tyle młodości i tyle nadziei.

Nagle – słyszę głuchą wrzawę, łoskot zamykanych książek, szelest kajetów, tupotanie nóg, gwar rozchodzący się od klasy do klasy, z dołu na górę, jak gdyby jakaś dobra nowina obiegała szkołę całą: to pedel obchodzi gmach cały i na „finis” dzwoni.

Natychmiast tłum kobiet, mężczyzn, dziewcząt i młodzieńców zaczyna się cisnąć ze wszech stron ku bramie, wypatrując synów, wnuków, braci i siostrzeńców!

Tymczasem, jakby wystrzelone z armaty, wylatują przez drzwi klasy do przedsionka te malcy ze wstępnej, potykają się, podskakują do wieszadeł, ściągają z kołków okrycia, czapki, zwalają całą kupę tego na podłogę i przebierają w niej, grzebią, póki ich pedel po jednemu jakoś nie wysadzi za próg. Wreszcie wychodzą długimi rzędami i z raźnym tupotem. A wtedy grad pytań z tej chmury, co czeka u bramy:

– Umiałeś lekcję?

– Co masz zadane na jutro?

– Dużo masz roboty?

– Kiedy egzamin miesięczny?

Nawet te biedne matki, które nie umieją czytać, biorą od synów kajety, otwierają je, patrzą na zadanie, pytają o stopnie.

– Ósemka tylko?…

– A! Dziesiątka z pochwałą!

– Dziewiątka za lekcje?…

I niepokoją się, i radują, i rozpytują nauczycieli, i rozprawiają o programach, o egzaminach. Ach, dziecko, jakie to wszystko piękne, jakie wielkie – i jaka w tym ogromna obietnica dla przyszłości świata.

Twój ojciec.
180.starunki – dziś: starania. [przypis edytorski]
181.desperować (daw.) – rozpaczać. [przypis edytorski]
182.miesięczny – księżycowy. [przypis edytorski]
183.piędź – dawna miara długości a. powierzchni. [przypis edytorski]
184.miesięczny (daw.) – księżycowy. [przypis edytorski]
185.niepodobny (daw.) – nieprawdopodobny, niemożliwy. [przypis edytorski]
186.fular – jedwabna chusta zastępująca krawat. [przypis edytorski]
187.poglądać – dziś: spoglądać. [przypis edytorski]
188.materia (daw.) – tkanina. [przypis edytorski]
189.Micca, Pietro (1677–1706) – żołnierz, włoski bohater narodowy, zginął podczas obrony Turynu, wysadzając beczkę z prochem. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu