Kitabı oku: «Serce», sayfa 19

Yazı tipi:

32 stopnie

16. piątek

Przez te pięć dni od narodowego święta przybyło trzy stopnie ciepła. Jest już zupełne lato, wszyscy, zmęczeni jacyś, potracili piękne wiosenne rumieńce. Nogi i szyje się powyciągały, głowy się chwieją, a oczy zamykają same.

Biedny Nelli bardzo z tych upałów osłabł. Twarz ma jak z wosku i zasypia głęboko, oparłszy czoło o kajet; dobrze jeszcze, że Garrone czuwa i stawia przed nim otwartą książkę, żeby go nauczyciel nie widział. Crossi opiera o ławkę swoją rudą łepetynę w tak szczególny sposób, że wydaje się jakby urwana od kadłuba i tak tylko sobie położona z osobna. Nobis wyrzeka, że nas jest za dużo i że zabieramy powietrze.

Ach, jak się też teraz trzeba wysilać, żeby odbyć lekcje!

A z okien domu patrzę na piękne, cieniste drzewa, gdzie taki chłód się zdaje i gdzie bym tak chętnie pobiegał sobie, i wściekły jestem, że muszę iść i siedzieć zamknięty w ławce! Ale że mama przychodzi teraz po mnie co dzień i tak na mnie patrzy, czym blady, i po każdym badaniu pyta: ”Jak się tam czujesz?” – więc sobie jak mogę dodaję odwagi. A mama co rano budząc mnie o, szóstej mówi: „Odwagi! Odwagi! Już niedługo tego! Potem będziesz wolny i wypoczniesz sobie, i pójdziesz w taki cień, w taki chłód, tak daleko… daleko…”

Prawda! Ma słuszność mama przypominając mi, że przecież tylu chłopców pracuje w polu, na żywym słońcu albo na piaskach nadrzecznych, których rozpalona białość parzy i oślepia. Albo znów ci, co po hutach szklanych cały dzień stać muszą z twarzą nad płomieniem gazu pochyloną… A wszyscy ci chłopcy jeszcze przecież raniej198 wstają, wcale nie mają wakacji!

Więc – śmiało naprzód!

A Derossi i w tym także między wszystkimi prym trzyma. Ani mu za gorąco, ani mu się spać nie chce, zawsze żywy, wesół, nawet mu tych jasnych, długich kędziorów obcinać nie trzeba było, i tak je nosi, jak zimą, i uczy się bez wysilenia, i wszystkich orzeźwia przy sobie, zupełnie jakby się od głosu jego i śmiechu powietrze świeższym stawało.

A oprócz niego dwóch jeszcze, którzy nie drzemią i zawsze są uważni. Ten uparciuch Stardi, który sobie szczypie gębę, żeby nie zasnąć, a im większy upał, tym bardziej zaciska zęby i wytrzeszcza oczy, zupełnie jakby chciał połknąć nauczyciela z całą jego lekcją; i ten handlarz Garoffi, zapracowany nad wyrobem wachlarzyków z czerwonego papieru, ozdobionych obrazkami ze starych pudełek od zapałek, które to wachlarzyki sprzedaje w klasie po dwa centymy sztuka.

Najdzielniejszy wszakże jest Coretti, biedny Coretti, który wstaje o piątej rano i pomaga ojcu nosić drzewo! Za to o jedenastej w szkole oczy mu się same zamykają, a głowa opada na piersi. A przecież rzeźwi się jak może. To się pięścią w kark palnie, to prosi, żeby mógł wyjść, i głowę w wodę wsadza, to prosi tych, co przy nim siedzą, żeby go trącali, szczypali. Ale jednak nie wytrzymał dziś rano i zasnął jak suseł. Nauczyciel woła głośno:

– Coretti!

A ten nie słyszy.

Nauczyciel rozgniewany powtarza:

– Coretti!

Myślałem już, że z nim źle będzie! A zatem podnosi się syn węglarza, który mu w pobok siedzi, i powiada:

– Coretti od piątej do siódmej nosi wiązki drzewa…

Więc już go nauczyciel zostawił tak śpiącym i prowadził lekcję jeszcze pół godziny. Potem podszedł do ławki Corettiego i powoli w twarz mu dmuchając – obudził. Chłopak aż skoczył ze strachu, zobaczywszy nauczyciela tuż przed sobą. Ale ten wziął jego głowę w ręce i całując go we włosy, rzekł:

– Nie gniewam się, dziecko! Twój sen nie jest snem lenistwa: to jest sen pracy.

Mój ojciec

17. sobota

Ani twój kolega Coretti, ani Garrone nie odpowiedziałby z pewnością swemu ojcu tak, jak ty twojemu dziś odpowiedziałeś, Henryku! Czy podobna?…

Musisz uroczyście przyrzec, że się to już nigdy, nigdy nie powtórzy, póki ja żyję! Za każdym razem, kiedy ojciec będzie cię strofował199, a jakieś niecierpliwe, złe słowo będzie się cisnąć na usta twoje, pomyśl o dniu i o chwili, która przecież niechybnie przyjdzie, gdy ojciec przywoła cię do swego łóżka, aby ci rzec: „Henryku, opuszczam ciebie!”

O synu, kiedy usłyszysz głos jego po raz ostatni i długo, długo jeszcze potem, gdy będziesz płakał w jego pustym pokoju, wpośród książek, których już ręka jego nigdy nie otworzy – wtedy przypominając sobie, żeś mu uchybił szacunku, i ty zapytasz sam siebie: „Czy podobna?” – I zrozumiesz wówczas, że był on najlepszym przyjacielem twoim. Że kiedy zmuszony był ukarać ciebie, to więcej niż ty cierpiał nad tym; i że nigdy nie wycisnął ci jednej łzy, jak tylko dla dobra twego.

I będziesz żałował, i ucałujesz ten stół, przy którym pracując dla dzieci życie sobie skracał.

Teraz nie rozumiesz jeszcze; teraz ukrywa on przed tobą wszystko, prócz dobroci i miłości swojej. Nie wiesz, jak nieraz zmęczony do ostatka pracą mniema, że mu niewiele już dni do życia zostaje i że w takich chwilach mówi tylko o tobie, troszczy się tylko o ciebie, bolejąc, że cię tak bez opieki zostawi.

A ileż to razy, z myślą o tym, idzie do twego pokoiku, kiedy już śpisz dawno, i patrzy na ciebie ze świecą w ręku przy łóżku twoim stojąc, i dobywa reszty sił, i do pracy wraca. I o tym też nie wiesz, że często szuka cię i siedzi przy tobie dlatego, że mu gorzko w sercu, że ma troski, które nie oszczędzają nikogo na świecie, więc szuka cię jak przyjaciela, żeby się pokrzepić na duszy, żeby zapomnieć… Czując potrzebę ukojenia się przy tobie, przy twoim sercu, żeby odzyskać odwagę, pogodę ducha.

Pomyśl więc, jaka to boleść dla niego być musi, kiedy zamiast przywiązania, zamiast uczucia, znajduje w tobie obojętność, brak należnej mu od ciebie czci synowskiej!

Nigdy więc już, dziecko moje, nigdy nie splam się niewdzięcznością taką! Pomyśl tylko, że gdybyś nawet dobry byl jak anioł, jeszcze byś mu nie odpłacił tego, co dla ciebie uczynił i co ciągle czyni. I o tym pomyśl, że w życiu na nic liczyć nie można. Nieszczęście może cię ojca pozbawić jeszcze w tym chłopięcym wieku. Za lat dwa, za kilka miesięcy, za dni kilka, jutro…

O biedne dziecko! Jakże by się wówczas wszystko zmieniło dokoła ciebie! Jakże pustym, smutnym przeraźliwie stałby się dom z twoją matką odzianą w żałobę!…

Idź, synu! Idź do ojca twego, jest w swoim pokoju i pisze; idź po cichutku, żeby nie usłyszał twego wejścia, idź, oprzyj czoło o jego kolana i mów mu, żeby ci przebaczył, żeby pobłogosławił ciebie!

Twoja matka.

Na wsi

19. poniedziałek

Wszystko dobrze! Tatuś mi i tym razem przebaczył i pozwolił mi iść na majówkę, którąśmy ułożyli200 we środę jeszcze z ojcem Corettiego, przekupniem drzewa.

Okropnie już nam było wszystkim trzeba odetchnąć powietrzem wzgórz, pól, łąk… Było prawdziwe święto! Prawdziwa majówka!

Spotkaliśmy się wszyscy na placu Konstytucji: Derossi, Garrone, Garoffi, Precossi, Coretti z ojcem i ja, z naszymi prowiantami. Były owoce, wędliny, gotowane jajka. Mieliśmy także cynowe kubki.

Garrone przyniósł wydrążoną dynię, a w niej białe wino; Coretti manierkę żołnierską ojca z winem czerwonym, a mały Precossi, w swojej kowalskiej bluzie, trzymał pod pachą czterofuntowy bochen chleba.

Pojechało się omnibusem aż do Matki Boskiej Łaskawej, a stamtąd na przełaj po wzgórzach!

Co za zieleń! Co za cień! Co za świeżość! Taczaliśmy się po trawie, maczali twarze i głowy w strumieniach, skakali przez płoty.

Duży Coretti z daleka za nami szedł, kurtkę zdjął, tylko tak ją na plecy zarzucił, palił swoją glinianą fajeczkę i od czasu do czasu groził nam ręką, żebyśmy sobie spodni nie porozdzierali.

Precossi gwizdał. Nigdym go jeszcze gwiżdżącego nie słyszał. Mały Coretti ciągle coś dłubał po drodze. On wszystko potrafi wydłubać, ten majster, swoim zakrzywionym nożykiem na palec długim: kółka, wiatraczki, widełki, sikawki. A jeszcze koniecznie się uparł, żeby wszystkie nasze ubrania nieść, i taki był obładowany, że pot z niego kapał, a i tak żwawy jak młody koziołek.

Derossi zatrzymywał się co chwiła i powiadał nam, jak się nazywa jaka rośłina, jaki owad. Nie pojmuję, skąd on może wiedzieć tyle rzeczy?

A Garrone zapychał się chlebem w zupełnym milczeniu; alem zauważył, że teraz już nie gryzie i nie zajada tak wesoło, od czasu jak stracił matkę. A zresztą zawsze jednako dobry! Kiedy który z nas rozpędzał się, żeby skoczyć przez rów, to zaraz biegł na drugi brzeg i podawał rękę; a że Precossi bał się krów, bo go jedna, jak był mały, ubodła, to jak tylko spotkaliśmy którą, zaraz Garrone od jej strony szedł i Precossiego zasłaniał.

Doszliśmy pieszo aż do Santa Margerita, a potem na dół w skokach, w kozłach, na łeb na szyję! Wtem Precossi zaplątawszy się w krzaku rozdarł swoją kapotę i był ogromnie zawstydzony tym wiszącym strzępem; ale Garoffi, że to on ma nawtykanych szpilek w kurtkę dosyć, pospinał mu jakoś kapotę, podczas gdy Precossi zaczerwieniony powtarzał: „Przepraszam… przepraszam.. – po czym znów puścił się biegiem.

Garoffi także nie tracił czasu w drodze; zbierał po łąkach rzeżuchę na sałatę, szczaw na zupę, ślimaki, na drodze podnosił kamyki, które troszkę błyszczały, i tkał201 je do kieszeni pewno myśląc, że może to srebro albo złoto.

I tak biegnąc, wspinając się, żartując, w cieniu i w słońcu, w górę i w dół, przez wyniosłości i zakręty drożyn doszliśmy nareszcie zziajani i spoceni na szczyt wzgórza i siadłszy na trawie rozłożyliśmy swój podwieczorek. Widać było z tego wzgórza niezmierną równinę i Alpy szafirowe, z śnieżnymi szczytami.

Głodni byliśmy jak wilki. A chleb znikał w oczach, jakby tajał właśnie. Ojciec Coretti powydzielał nam wędlinę, każdemu porcję podając na liściu. A wtedy zaczęliśmy wszyscy gadać razem: o nauczycielach, o kolegach, którzy nie mogli tu z nami przyjść, i o egzaminach.

Precossi jakoś się wstydził jeść, a Garrone kładł mu gwałtem do ust najlepsze swoje kawałki; Coretti siedział przy ojcu skrzyżowawszy nogi. Wyglądali raczej na braci niźli na ojca i syna, obaj czerwoni i pokazujący w uśmiechu równe białe zęby. Ojciec popijał ze smakiem, a wypróżniając nawet szklaneczki i kubeczki, któreśmy rozpoczęli ledwo, tak mówił:

– Dla was, co się jeszcze uczycie, wino jest nicpotem202 ; ale dla przekupniów drzewa to zbawienna rzecz!

Po czym chwycił syna za nos i pociągając go rzekł:

– Chłopcy, kochajcie tego oto trznadla, bo to jest sam kwiat rycerstwa! Już ja wam powiadam!

A wszyscy się śmiali, prócz Garronego.

A on znów popił i rzekł:

– Żal, żal! Eh!… Teraz wszyscyście sobie dobre kompany; a za lat kilka, kto wie, Henryk i Derossi będą adwokatami, profesorami, Bóg sam wie czym, a wy znów czterej będziecie w sklepach, w rzemiosłach, licho wie gdzie… A tedy – dobranoc, kompanija cała!…

– Ale co! – żywo zaprzeczył Derossi. – Dla mnie Garrone będzie zawsze Garronem, a Precossi Precossim, a inni tak samo, choćby pozostawali cesarzami chińskimi. Gdzie będą, tam do nich i ja trafię!

– Zuch! – zawołał Coretti-ojciec przechylając flaszkę. – Tak się mówi! Do kroćset bomb! Nie inaczej! Dalej! Trąćmy się! Niech żyją dobrzy koledzy! Niech żyje szkoła, która łączy nam chłopaków w jedną rodzinę, na pociechę kraju! Która daje braci tym, co braci nie mają.

Trąciliśmy wszyscy jego flaszkę naszymi kubkami, pijąc po łyku, a on:

– Wiwat czwartaki z 49 kompanii! – i skoczył na nogi, i stojąc wychylił, co było we flaszce, do ostatniej kropli. Po czym spojrzawszy po nas:

– A jakby wam kiedy przyszło, chłopcy, robić karabatalion, pamiętajcie tak twardo stać, jak my stali!

Tymczasem zaczęło się już robić późno, więceśmy ze wzgórza zeszli śpiewając i trzymając się pod ręce i przyszliśmy nad Po, który już zachodził zmierzchem, a tysiące świetlików latało nad brzegiem i nie rozłączyliśmy się aż na placu Konstytucji, ułożywszy się203 po drodze, że wszyscy spotkamy się znów w niedzielę, żeby iść do teatru Wiktora Emanuela, gdzie mają rozdawać nagrody uczniom szkół wieczornych.

Piękny był ten dzień! Jakże wesół byłbym powrócił do domu, gdybym był nie spotkał mojej biednej nauczycielki. Spotkałem ją na schodach naszego domu. Wychodziła od nas. Był zmrok, ale jak tylko mnie poznała, wzięła obie moje ręce i rzekła mi szeptem do ucha:

– Bądź zdrów, Henryku! Pamiętaj o mnie. – Wydało mi się, że płacze. Przyszedłszy opowiedziałem mamie.

– Spotkałem moją nauczycielkę.

– Poszła się położyć do łóżka – odrzekła mama i zaraz spostrzegłem, że oczy ma czerwone. A potem spojrzawszy na mnie smutnie dodała:

– Twoja biedna nauczycielka jest bardzo, bardzo chora.

Uczniowie-robotnicy

25. niedziela

Jakeśmy się umówili, takeśmy wszyscy razem poszli do teatru Wiktora Emanuela na uroczystość rozdania nagród robotnikom.

Teatr był przystrojony wspaniale, zupełnie tak jak 14 marca, i po brzegi pełny, ale prawie samych rodzin robotniczych. Scena zaś zajęta była przez uczniów i uczennice szkoły śpiewu chóralnego, którzy śpiewali hymn poświęcony pamięci rodaków poległych na Krymie, tak piękny, że po skończeniu go cała publiczność wstała klaszcząc i krzycząc, a tak musiał chór jeszcze raz hymn ten odśpiewać.

Zaraz potem ci, którzy przedstawieni byli do nagród, zaczęli kolejno zbliżać się do syndyka, prefekta204 i innych panów i dostawali książki, książeczki kasy oszczędności, dyplomy i medale. W rogu sceny zobaczyłem Mularczyka, siedzącego obok matki, a z drugiej strony naszego dyrektora, a za nim rudą głowę mojego nauczyciela z drugiej. Szli najpierw uczniowie szkół wieczornych rysunkowych: złotnicy, snycerze205, litografi206, a także stolarze i murarze. Potem szli uczniowie szkoły przemysłowej. Po nich prezentowała się szkoła muzyczna. Niektóre z niej dziewczęta, robotnice, były postrojone świątecznie i bardzo im klaskano, a one się śmiały.

Na koniec wystąpili uczniowie szkól wieczornych elementarnych i to było najpiękniejsze.

Byli to ludzie wszelkiego wieku, robotnicy rozmaici i na różny sposób, mężczyźni z siwymi włosami, chłopcy z warsztatów, wyrobnicy z wielkimi, czarnymi brodami.

Malcy mieli tęgą minę, ale mężczyźni byli trochę zakłopotani. Publiczność biła brawa tym najmłodszym i tym najstarszym. Ale nikt się nie śmiał pomiędzy widzami, jak to czyniono przy naszym popisie, przeciwnie, wszystkie twarze były poważne i pełne skupionej uwagi. Wielu nagrodzonych miało żony i dzieci w parterze, więc kiedy które z tego drobiazgu zobaczyło, że ojciec przechodzi, wołało na niego głośno albo pokazywało rączką, śmiejąc się z uciechy. Przechodzili i wieśniacy, i posłańcy, ci byli ze szkoły „Buoncompanii”. Ze szkoły „Warowni” był jeden czyściciel butów, którego mój ojciec zna; prefekt podał mu dyplom. Ale zaraz za nim zobaczyłem, że zbliża się ogromnie wysoki człowiek, olbrzym jakiś, i zdawało mi się, że ja go już kiedyś widziałem. I naturalnie, żem go widział, bo to przecież był nie kto inny, tylko ojciec Mularczyka! Dzielny! Wziął drugą nagrodę! I tak mi się to przypomniało, kiedym go widział na poddaszu, przy łóżeczku chorego syna, żem co rychlej zaczął oczyma szukać Mularczyka w parterze. Biedny Mularczyk! Patrzył w ojca błyszczącym wzrokiem, a żeby ukryć wzruszenie, zrobił prześliczny zajęczy pyszczek!

W tej chwili zaczęto klaskać. Spojrzałem na scenę, był to mały kominiarczyk z twarzą wymytą, ale w swej zwykłej odzieży od pracy. Syndyk rozmawiał z nim, trzymając go za rękę. Po kominiarczyku wystąpił kucharz, a po kucharzu miejski zamiatacz ulic, który dostał medal. Ten był ze szkoły „Raineri”.

A ja tak coś w sercu czułem zupełnie, jakbym tych wszystkich ludzi bardzo kochał i bardzo szanował. Bo tylko zastanowić się, ile te nagrody kosztowały tych robotników, ojców rodzin, skłopotanych, zmęczonych, ile pracy dodanej do ich pracy na chleb, ile godzin ujętych od snu, którego tak im potrzeba, a także ile wysiłków myśli, nie nawykłej do nauki, i rąk zgrubiałych, zesztywniałych i namozolonych w trudzie.

A oto przechodzi chłopak z warsztatu jakiegoś, któremu widać ojciec pożyczył spencera207 na tę uroczystość, bo mu rękawy wiszą tak, że aby móc wziąć nagrodę, musiał je najpierw pozawijać i ledwo z nich wygramolił ręce. Paru śmieszków parsknęło, ale ich wnet zgłuszyły rozgłośne oklaski. Po chłopcu staruszek zupełnie łysy, z dużą białą brodą. Wyglądał jakby z obrazu, a głowa mu się trochę chwiała ze wzruszenia. Widziałem też kilku żołnierzy z artylerii, z tych, którzy uczęszczają do naszej sekcji na wieczorną naukę. Po nich zaś szła straż celna, a także ze straży miejskiej ten, co szkoły naszej pilnuje. Ten zamykał pochód.

Na zakończenie uczniowie szkół wieczornych odśpiewali ten sam hymn do poległych na Krymie, ale z takim zapałem, z takim uczuciem wprost z serca idącym, że ludzie wcale nie klaskali, tylko wysłuchawszy śpiewu tego stojąc jak do modlitwy powoli i w milczeniu opuścili salę. Dopiero na ulicy zaroiło się to wszystko jak w ulu! Przed wejściem do teatru stał kominiarczyk ze swoją czerwono oprawną książką, a dokoła kilku panów, którzy z nim rozmawiali. Wiele osób pozdrawiało się głośno przez szerokość ulicy, nauczyciele, chłopcy, robotnicy. Mój nauczyciel z drugiej wyszedł razem z dwoma artylerzystami. Ale co było pociesznie widzieć, to dzieci na rękach matek, trzymające w rączkach ojcowski dyplom i pokazujące go ludziom z wielką pychą!

Śmierć mojej nauczycielki

27. wtorek

W tym samym czasie, kiedyśmy byli w teatrze Wiktora Emanuela, moja biedna nauczycielka umarła. Umarła o drugiej, w siedem dni po bytności swojej u nas. Dyrektor przyszedł do nas wczoraj rano, żeby nas zawiadomić o tym. I mówił tak:

– Ci z was, którzy byli jej uczniami, wiedzą, jak była dobra, jak kochała dzieci i że była dla nich jak matka. Już jej nie ma z nami. Okrutna choroba nurtowała ją od długiego czasu. Gdyby nie potrzebowała zarabiać na chleb, byłaby się leczyła, być może ozdrowiałaby, a przynajmniej przedłużyłaby swe życie o kilka miesięcy, gdyby była rzuciła te trudy. Ale pragnęła zostać ze swymi uczniami aż do ostatniego dnia prawie.

W sobotę wieczór siedemnastego rozstając się z nimi z tą świadomością, że nigdy już ich nie zobaczy, jeszcze im udzielała rad dobrych, jeszcze ich ucałowała wszystkich i oddaliła się łkając. A teraz nigdy jej już nikt z nas nie zobaczy. Pamiętajcież o niej, dzieci!

Mały Precossi, który był jej uczniem w pierwszej wyższej, pochylił głowę na ławkę i rozpłakał się.

Wczoraj wieczorem poszliśmy wszyscy razem do domu zmarłej, żeby ją odprowadzić do kościoła. Już stał tam w ulicy karawan zaprzężony w parę koni i dużo osób mówiących cichym głosem czekało przed domem. Był dyrektor, byli wszyscy nauczyciele i nauczycielki z naszej szkoły i także z innych sekcji, gdzie za lat dawnych uczyła, byli prawie wszyscy malcy z jej klasy trzymając się matek jedną ręką, a drugą niosąc świece, było też bardzo wielu uczniów z klas innych i z pięćdziesiąt uczennic z Sekcji Baretti, z wieńcami kwiatów, z bukiecikami róż w ręku. Kwiatów i bukietów było też niemało na żałobnym wozie, do którego przymocowany był wielki wieniec z kwiatów akacji, nad którym był taki napis:

„Drogiej nauczycielce dawne uczennice z czwartej klasy”.

A pod tym wielkim mały wianuszek, który przynieśli jej malcy.

Pomiędzy zebranymi widać było dużo służących ze świecami w ręku, przysłanych przez panie swoje, było także dwóch lokajów w liberii208 z zapalonymi pochodniami, a jakiś bogaty pan, ojciec jednego z uczniów zmarłej, przysłał karetę, wybitą niebieskim atłasem.

Wszyscy się ustawili przed domem. Wielu chłopców ocierało łzy rzewne. I tak chwilę czekaliśmy w milczeniu. Wyniesiono wreszcie trumnę.

Kiedy zobaczyli, że trumnę wstawiają wewnątrz wozu, niektórzy mali uczniowie zaczęli głośno płakać, a jedno bobo tak się rozkrzyczało, że musieli je zabrać do domu. Orszak ruszył z wolna.

Szły najpierw dziewczęta z przytułku „Concezione”, w zielonych sukienkach, potem szły „Dzieci Marii”, całe w bieli z niebieskimi wstążkami, potem księża. A za karawanem nauczyciele i nauczycielki, uczniowie pierwszej wyższego oddziału i inni, a potem reszta tłumu.

Na ulicy ludzie stawali w oknach, we drzwiach i widząc wszystkie te dzieci, mówili: „To nauczycielka”. Wszystkim było okropnie żal i nawet wiele z tych pań, co przyprowadziły dzieci, także płakało. Kiedy orszak przybył przed kościół, zdjęto trumnę z wozu i ustawiono ją w środkowej nawie, przed wielkim ołtarzem. Nauczycielki pierwszy wieniec położyły na trumnie, dzieci pokryły ją kwiatami, a ci, co stali dokoła z zapalonymi świecami, zaczęli śpiewać modlitwy w mrocznym i wielkim kościele. Po czym nagle, kiedy ksiądz wyrzekł: „Amen” – zgasły wszystkie świece, ludzie wyszli pośpiesznie z kościoła, a nauczycielka została sama.

Biedna, biedna nauczycielka, taka dobra dla mnie, taka cierpliwa, tak się napracowała przez lat tyle! Te książki, co ich trochę miała, zostawiła uczniom swoim; jednemu kałamarz dała, drugiemu obrazek – wszystko oddała, co miała. A na dwa dni przed śmiercią prosiła dyrektora, żeby nie pozwolił tym najmniejszym iść za jej trumną, bo nie chciała, żeby płakały.

Była dobra, cierpiała, umarła. Biedna nauczycielka, sama w tym ciemnym kościele! Żegnaj, żegnaj na zawsze, słodkie i smutne wspomnienie mojego dzieciństwa!

198.raniej – dziś: wcześniej. [przypis edytorski]
199.strofować – krytykować. [przypis edytorski]
200.ułożyć (daw.) – tu: zaplanować. [przypis edytorski]
201.tkać – dziś: wtykać, wkładać. [przypis edytorski]
202.nicpotem (daw.) – na nic. [przypis edytorski]
203.ułożyć się (daw.) – ustalić coś. [przypis edytorski]
204.syndyk, prefekt – urzędnicy miejscy. [przypis edytorski]
205.snycerz – artysta bądź rzemieślnik rzeźbiący w drewnie. [przypis edytorski]
206.litograf – grafik wykonujący swoje prace poprzez odbijanie ich z kamiennej płyty. [przypis edytorski]
207.spencer – dawny strój męski, przypominający frak ze skróconymi połami. [przypis edytorski]
208.liberia – oficjalny mundur służby. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu