Kitabı oku: «Cnotliwi», sayfa 11

Yazı tipi:

Promień usłuchał dobrego genjusza, bo wiedział, że był to duch prawdy i dobra. I odtąd magnolja daremnie oczekiwała przybycia jego. Schodziły dnie za dniami – promienia jej ukochanego nie było.

Płakała długo rzęsistą rosą, tęskniła i była bladą bardzo – aż dobry genjusz zwrócił ku niej pewnego poranka inny promień, światły też i gorący, aby ją pocieszył.

Magnolja długo zapomnieć nie mogła o pierwszym swym promieniu; ale drugi tak ją kochał, tak jasno a łagodnie przyświecał nad nią, że nakoniec stęskniona do światłości i ciepła podała mu do uścisku kielich swój prześliczny, i rozkwitła znowu bielą śnieżną, a zajaśniała rojem iskier srebrzystych.

Bogowie leśni ożenili z magnolją światły i swobodny promień – i odtąd on świeci nieustannie dla niej od ranka do wieczora, a ona czysta, śnieżna i wspaniała jak królowa, zwiesza się na swej wyżynie, śląc w świat potoki woni czarownej, i olśniewając pięknością swą wijące się u stóp jej słabe powoje.

A dobry genjusz lasu cieszy się, że promień ożeniony z malwą na wieki od magnolji oddalił; bo inaczej onaby zwiędła i uschła przed czasem w tęsknocie i niespokojnym smutku, a promień biedny ze zgryzoty i bólu zgasłby na jej grobie.

Umilkł na chwilę pan Gaczycki, a potem dodał:

– Taką jest fantastyczna opowieść wschodnia o magnolji i promieniu; ale jak w każdej bajce wysnutej fantazją ludów, leży i w tej prawda życiowa.

Wanda powstała, ręce jej bezwładnie opuściły się na suknię.

– A cóż się stało, wyrzekła głosem, który znać było jak drżał i zamierał w jej piersi, cóż się stało z biednym promieniem, któremu wydarto magnolję?

– Biedny promień ten, odpowiedział powstając pan Gaczycki, cierpiał bardzo i długo; ale na osłodzenie cierpień jego, litościwi bogowie leśni dali mu lutnią o złotych strunach, po których ślizgając się grał on cudownie, a pieśni jego miljonowem echem powtarzały się w przestrzeni, rozlewały wokoło czar niewymowny, i pogrążały w zachwycie wszystkich mieszkańców lasu.

Rzekłszy to pan Gaczycki skłonił się przed Wandą i szybko opuścił salon. Gdyby nie zmrok coraz gęstszy zapadający w salonie, Wanda mogłaby dostrzedz silne wzruszenie na twarzy obojętnego pana.

Zamknęły się drzwi za wychodzącym gościem, cisza i zmrok zapełniły salon. Wanda stała nieruchoma u okna, z czołem na dłoń opuszczonem, i smętnym wzrokiem patrzyła jak jedna po drugiej zapalały się czerwonawe latarnie uliczne. Znać było że pracowała myślą, bo usta jej drżały niekiedy, i poruszały się powtarzając cicho jakieś wyrazy. Ale zarazem blask padający na nią od jednej z latarni ulicznych, ukazywał na twarzy jej trwogę, boleść, a nadewszystko zdumienie z przerażeniem graniczące.

– On miałby wyjechać! rzekła do siebie podnosząc twarz bladą i cierpiącą; on miałby wyjechać ztąd! na zawsze może! dla czego? mój Boże! dla czego? dla czego?

Załamała ręce ruchem bolesnym, a zarazem wzrok jej spuścił się nizko ku najniższemu rzędowi okien przeciwległej kamienicy, i zatrzymał się na jednem z nich, które w tej samej właśnie chwili zadrżało bladem światłem zapalonej w głębi mieszkania lampy. Potem oczy jej przesunęły się zwolna ku innym dwom oknom, leżącym w tym samym co i tamto rzędzie, i oświetlonym czerwonawą łuną, wyraźnie od płonącego na kominku ognia. Patrzyła na nie długo, i ujrzała przesuwającą się za szybami dziwną postać. Była nią kobieta w czarnej wełnianej bluzie, i czepcu białym o szerokiej lisztwie, wyraźnie nie idąca o własnych siłach, ale sztywnie, martwo, automatycznie oparta o poręcz krzesła posuwanego czyjąś ręką. Postać ta bardziej podobna do widma lub do trupa, niż do żyjącej kobiety, sunęła zwolna i bezwładnie; a wystający z pod szerokiej lisztwy profil jej twarzy, ostry, suchy, żółty, fantastycznemi niemal kształtami przesunął się powoli za szybami okien kominkowym ogniem oświetlonych, i zniknął za innem, którego mgliste światło przysłonięte było z wewnątrz grubą zasłoną.

W tej samej chwili w oknie oświetlonem lampą zarysował się cień mężczyzny o smukłych, pełnych siły i młodości kształtach, o regularnym profilu twarzy śniadej, i wielkich ciemnych oczach, które z pod powiek spuszczonych zdawały się ciskać iskrami.

Wanda odwróciła twarz bardzo bladą; znowu drżącą rękę do czoła podniosła, i wyrzekła cicho:

– Byłżeby to on promieniem ożenionym z żółtą malwą, a ja, byłażbym magnolją?

Nagłym ruchem złożyła ręce, i zawołała:

– Ależ to okropne! dla czegoż więc… Boże mój… dla czego? dla czego?…

XX

W sypialnym pokoju, u okna wpół przysłoniętego zieloną sukienną sztorą, siedziała Anastazja. Przed nią na stoliku stało lustro, w którem odbijała się twarz jej wychudła, bledsza jeszcze niż zwykle, od zielonego odblasku jaki nań rzucała zasłona u okna. Dnia tego jednak dziwna jakaś odmiana zaszła w całej postaci nieszczęśliwej kobiety. Zamiast codziennej wełnianej bluzy miała ona na sobie jedwabny szlafroczek popielatego koloru, widocznie w lepszych dla niej a dość dawnych sporządzony czasach – bo krój miał staroświecki, i stał się zbyt szerokim na jej wyniszczoną postać. Zżółkła od nieużywania koronka otaczała wyschłą szyję; takież mankiety opadały na białe o kościstych palcach i wydatnych żyłach ręce. Ręce te Anastazja trzymała podniesione ku głowie, zaplatając i fryzując ogromne swe czarne włosy, które niesplecione jeszcze z tyłu głowy, opadały za poręcz fotelu zwieszając się końcami aż na podłogę.

Po bladych i wązkich ustach Anastazji błądził dziwny uśmiech, wykrzywiający je raczej niż zdobiący; zapadłe jej czarne oczy błyszczały gorączkowo.

Za fotelem i trochę z boku, stała służąca Tekla nadając głowie swej kierunek taki, aby twarz jej nie mogła być widzianą w lustrze przez strojącą się kobietę. W szarych oczach Tekli błyszczała z trudnością pokrywana ironja, a z ruchu jej pucołowatych rumianych policzków znać było, że z trudnością wstrzymywała się od zbyt widocznego uśmiechu.

– Teklo, ozwała się Anastazja, wszak ja dziś lepiej wyglądam? nieprawdaż?

– O, pani dziś ślicznie wygląda! odparła sługa z nagięciem głosu, w którym drżała chytrość i uniżoność. Odkąd jestem u pani, to jest od lat czterech blizko, nie widziałam pani tak dobrze jak dziś wyglądającej. Zapewne pani czuje się zdrowszą?

Anastazja okręciła wkoło głowy gruby warkocz, i odwracając się nieco do sługi spytała:

– Teklo! czy dobrze mi z tym warkoczem?

– Doskonale! zawołała sługa; doprawdy nie poznaję dziś pani! niech pani jeszcze ułoży włosy nad czołem!

Anastazja uśmiechnęła się z większym jeszcze zadowoleniem, i zaczęła skręcać na palcach, podnosić i układać pasma włosów.

– Zdaje mi się, rzekła, że wkrótce będę zupełnie zdrową; dziś nawet czuję się już znacznie rzeźwiejszą i silniejszą, i gdyby nie te moje nogi…

– O, jestem pewna że się pani zupełnie wyleczy! Czy to pani tak stara żeby się już wyleczyć nie mogła? w tym wieku, miły Boże! zdrowie dziesięć razy uciec, i dziesięć razy jeszcze powrócić może. Wyraz niezmiernego zadowolenia oświecił twarz, i rozmarszczył czoło Anastazji.

– Czy doprawdy sądzisz że jestem jeszcze dość młodą? spytała po chwili wahania.

– Miły Boże! zawołała Tekla, wszak ja nie wiem ile pani ma lat; ale pani nie wygląda na więcej jak na trzydzieści, a gdybyś pani zupełnie wyzdrowiała, nie wyglądałabyś i na tyle!

– Otóż zdaje mi się że wkrótce odzyskam zdrowie zupełnie! Teklo, włóż mi grzebień we włosy.

Tekla wzięła ze stołu staroświecki szyldkretowy grzebień, i spinając nim warkocze Anastazji z tyłu głowy, mówiła:

– Gdybyś pani chciała tylko poradzić się pewnej dobrej starej kobiety, którą pani od roku już stręczę, to onaby panią w parę tygodni uleczyła zupełnie. Ci doktorowie proszę pani nic nie umieją, a przychodzą tylko dla tego aby brać pieniądze; tyle lat panią leczą, i wyleczyć nie mogą! Ta kobieta leczy ludzi cudownym sposobem, od wszystkich chorób jakie są na świecie. Nie każe ona choremu pić mikstur ani tam żadnych wód i kąpieli mineralnych używać, ale ma pewne zioła i maście, które sama zna tylko; przytem mówi nad chorym pacierze, robi jakieś znaki, koła i krzyże, których znaczenia nikt prócz niej nie rozumie – i tym sposobem kilka osób w moich własnych oczach uleczyła. Jestem pewna, że gdyby ją pani wezwała, w parę tygodni byłaby pani zdrowa jak ryba, i piękna jak królowa.

– A gdzie mieszka ta twoja znajoma? spytała Anastazja.

– O kilka mil od X. proszę pani; we wsi L.

– Napiszże do niej żeby przyjeżdżała jak najprędzej.

– Napiszę dziś jeszcze, zawołała sługa. O, jakżem rada że pani zgodziła się nareszcie na jej przyzwanie! ja tak kocham panię! jabym własne zdrowie pani oddała!

– Dobrze, dobrze Teklo, odparła Anastazja; wiesz także że cię lubię – i jeśli ta kobieta mię wyleczy, nietylko ją ale i ciebie wynagrodzę. A teraz wysuń środkową szufladę w komodzie, i podaj mi pudełko ze wstążkami.

Tekla wypełniła rozkaz, a Anastazja zaczęła wydobywać z pudełka wstążki różnych kolorów, spłowiałe nieco od starości.

– Jak myślisz Teklo, w jakim kolorze będzie mi dziś najlepiej do twarzy?

– Zdaje mi się że w niebieskim, odpowiedziała sługa, a tłuste jej policzki poruszyły się widoczniej, ukrywając uśmiech który się gwałtem na chytre wydzierał usta.

Ręce Anastazji przebierając między wstążkami i koronkami drżały nieco – od słabości fizycznej czy może od wzruszenia, w jakie wprawiał ją widok strojów dawno przez nią nieużywanych?

– W niebieskim? powtórzyła zwolna przymierzając kokardę tego koloru, dawniej do twarzy mi było w żółtym.

Odrzuciła niebieską, a wzięła żółtą kokardę.

– Wybornie pani w żółtym kolorze! zawołała Tekla, a gdyby pani sprobowała kolor pąsowy?

– Pąsowy dobrze przypada do czarnych włosów – sprobuję.

Wzięła pąsową kokardę, i przykładała ją do głowy w różnych miejscach – z tyłu nad warkoczem, z boku przy skroniach, aż nareszcie przypięła ją złotą szpilką nad samem czołem.

– Prześlicznie! zawołała Tekla zachodząc z przodu, i przechylając głowę na obie strony niby dla lepszego przypatrzenia się pozycji pąsowej kokardy. Prześlicznie! powtórzyła, niechże pani weźmie jeszcze wstążkę na szyję!

Coraz większe zadowolenie rozlewało się na twarzy Anastazji, usta jej drgały, i ręce trzęsły się coraz bardziej.

Wzięła w rękę kilka wstęg długich i szerokich, wyciągnęła je przed sobą, i przypatrując się im zaczęła mówić zwolna niby do siebie.

– Kiedy byłam młodą…

– Kiedy pani była zdrową… poprawiła szybko sługa.

Anastazja podniosła głowę jakby zbudzona, znać głos służącej przerwał jej wątek jakiegoś wspomnienia z młodości. Uśmiechnęła się jednak, i rzekła:

– Tak, kiedy byłam zdrową, lubiłam niezmiernie wstążki. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz ujrzałam Augusta, miałam na sobie białą kaszmirową suknię ubraną błękitnemi wstążkami i kokardami.

Zamyśliła się znowu, ręka jej trzymająca zwój wstęg drżała coraz bardziej, oczy mgliły się łzami. Tekla nie przerywała milczenia, bo wzrok jej chciwy przywiązał się do jednej ze wstążek, najszerszej i najdłuższej, w barwiste szkockie kraty.

Po chwili z oczu Anastazji jedna duża łza spłynęła po zwiędłej twarzy, a usta poruszyły się ledwie słyszalnym szeptem:

– On pokochał mię wtedy… piękną byłam…

Głębokie westchnienie pierś jej podniosło, ale wnet przerwane zostało gwałtownym napadem kaszlu.

– A zkądże się pani wziął ten kaszel! zawołała Tekla. Miły Boże! to resztki choroby! To zaraz przejdzie! niech pani weźmie w usta parę pastylek!

Anastazja drżącą ręką wzięła od sługi pudełko z pastylkami, i po chwili kaszlać przestała. Spojrzała wnet w lustro.

– Przeklęty ten kaszel! rzekła, zdaje mi się że znowu gorzej wyglądam.

– Ale gdzie tam! odpowiedziała Tekla; jaką też pani ma imaginację! od czegóżby tam znowu miało być gorzej! Albo to pani tylko kaszle? niema osoby któraby czasem nie zakaszlała, a czy też ma zaraz źle od tego wyglądać! Ot niech pani zawiąże na szyję tę wstążkę błękitną – to panu przypomni dzień w którym panią pierwszy raz widział.

Anastazja uspokoiła się i uśmiechnęła. Okręciła wstążkę na szyi, i chciała ją zawiązać na kokardę, ale drżące ręce odmawiały posłuszeństwa.

– Zawiąż Teklo, rzekła zwracając się do sługi. Tekla przyklękła, i grubemi palcami zawiązała u szyi Anastazji ogromną kokardę.

– Zrób trochę mniejszą, rzekła strojąca się kobieta spojrzawszy w lustro.

Tekla podciągnęła końce wstążki.

– Teraz znowu zamała, ofuknęła już z niecierpliwością Anastazja.

Tłuste policzki Tekli tak trzęsły się i nadymały, że aż śród nich zniknęły całkiem jej wązkie chytre usta, a z niemi razem zniknął złośliwy ironiczny uśmiech. Przerobiła znowu kokardę.

– Teraz dobrze, wyrzekła patrząc w lustro Anastazja, włóżże mi jeszcze w uszy te kolczyki.

Tekla wzięła z pudełka długie złote kolce ozdobione szmaragdami, i niezgrabnie zaczęła je wkładać w uszy Anastazji.

– Aj, boli! jakżeś niezrabna! syknęła z bólu Anastazja.

– Proszę pani, odparła sługa, pani Z. u której służyłam nim się dostałam do pani, mówiła zawsze ubierając się: trzeba cierpieć ażeby być piękną!

Na te słowa chmura oblekła znowu twarz Anastazji. Popatrzyła w lustro, pokiwała głową, i rzekła zcicha jakby do siebie:

– Alboż ja mogę jeszcze być piękną!..

– Co też pani ma za dziwne myśli! zawołała Tekla, komuż być piękną jeśli nie pani! Z takiemi włosami, z takiemi oczami! miły Boże! niechno pani tylko wyzdrowieje zupełnie, a pewno zakasuje pani wszystkie najmłodsze panny w X.!

I znowu chytre usta i złośliwy uśmiech zniknęły w tłustych policzkach Tekli.

Anastazja rozchmurzyła czoło, i wyciągając z pudełka barwistą szkocką wstążkę podała ją słudze.

– Weź to sobie Teklo, rzekła, może ci się na co przyda! Szare oczki Tekli błysnęły radością, chwyciła wstążkę, i ucałowała obie ręce swej pani.

– A teraz, rzekła Anastazja, zatocz mój fotel do bawialnego pokoju.

Po chwili fotel na kółkach z siedzącą na nim Anastazją, popychany ręką sługi wytaczał się z nawpółciemnej sypialni, i żywe światło dnia letniego przez szerokie odkryte okna bawialnego pokoju rzuciło się na jej dziwaczną postać. Dziwaczną była ona w istocie, dziwaczniejszą i wstrętniejszą niż zwykle. Żółta i pomarszczona twarz nieszczęśliwej nawpół znikała pod czarnemi lokami, ukazując tylko wązkie blade usta, zapadłe a żółtemi powiekami osłonione oczy, i kilka głębokich zmarszczek nad czarnemi, energicznie zarysowanemi brwiami. Na głowie warkocze piętrzyły się wysoko, a u ich szczytu pąsowa kokarda niezgrabnie przypięta drżącą ręką, wiewała i okręcała się wkoło sterczącej złotej szpilki; grzebień szylkretowy przypięty krzywo niezręcznemi a może i złośliwemi palcami Tekli, chwiał się też z tyłu głowy, i co chwilę zdawał się z włosów wypadać. Popielaty kolor szlafroczka, i niebieska barwa wstążki zawiązanej na szyi, kłóciły się z żółtą cerą twarzy; a długie szmaragdowe kolce jeden jeszcze sprzeczny żywioł wlewały w mięszaninę kolorów, i przy każdem poruszeniu fotelu uderzały o wystające kości chudej szyi. Tekla fotel wraz z siedzącą na nim swą panią zatoczyła przed kominek, na którym nie palił się tym razem płomień, ale tylko czerwonawo żarzyły się węgle; nogi jej wsparte na stołeczku okryła flanelą, i miała odejść – ale zatrzymała ją gestem Anastazja.

– Teklo, rzekła, wyjdź przed bramę, i zobacz czy mąż mój wraca.

Policzki Tekli znowu się zatrzęsły, a w nich schowały się jej usta; usłuchała jednak rozkazu szybko, i wyszła.

Anastazja została samą i zamyśliła się. Jakieś dobre, pełne nadziei myśli musiały przesuwać się po jej głowie, bo uśmiechała się, i oczy jej patrzące w żar kominka błyskały co chwilę. Wydobyła z za szlafroczka niewielki medaljon zawieszony na szyi na cieniuchnym łańcuszku, otworzyła go, i wpatrzyła się w zawarty w nim portret. Był to portret Augusta.

Tekla weszła, Anastazja z niepokojem na nią spojrzała.

– Pan nie wraca jeszcze, rzekła sługa, ale widziałam znowu tę panię…

– Jaką panię? spytała żona Augusta.

– A tę dobrą panię co od kilku już dni pyta się o zdrowie pani, różaniec z krzyżem ma na ręku, a drugi krzyż na piersi. To jakaś bardzo zacna osoba. Widziałam jak pobożnie modli się zawsze w kościele, i ubogim daje jałmużnę. Nazywa się ku… ku… doprawdy zapomniałam, Kudrowska zdaje mi się, czy Kuderska…

– Ale dla czegoż ta pani tak się mną interesuje! przecież mię nie zna! rzekła Anastazja.

– A bo widzi pani, odpowiedziała Tekla, już ja od wielu osób słyszałam, że ta pani Kuderska tak jest dobra, że jak się tylko dowie o kim chorym, smutnym czy nieszczęśliwym, zaraz przybywa aby pocieszyć, rozerwać lub dopomódz. Mówiła mi nawet że odkąd się dowiedziała że pani ciągle jest cierpiącą i najczęściej samą, bardzo zapragnęła poznać panią, i u pani bywać. Prosiła mię dziś właśnie abym się pani spytała czy może odwiedzić panią jutro.

Anastazja zamyśliła się.

– Teklo, ozwała się po chwili, czy ta pani młoda jest i ładna?

– E, gdzietam, proszę pani! ma lat pewno więcej jak czterdzieści, a nos taki czerwony jak te węgle na kominku w tej chwili. Ale bardzo dobra i pobożna osoba! miałaby pani rozrywkę z jej towarzystwa, gdyby się pani z nią zaznajomiła.

– To prawda, może i masz słuszność Teklo. Jak ta pani przyjdzie tu jutro, powiedz że proszę ją aby mię odwiedziła, i przyjmę ją chętnie.

Tekla miała odejść znowu, ale zatrzymała ją Anastazja.

– Teklo, rzekła, wyjdź przed bramę, i patrz w stronę z której mąż mój zwykle wraca – a gdy go zobaczysz zdaleka przyjdź mi oznajmić.

Tekla wyszła znowu, a Anastazja siedziała przed kominkiem nieruchoma, zamyślona, z oczami w żar utkwionemi. Upłynęło pół godziny, otworzyły się drzwi, i Tekla przechodząc przez pokój, rzekła:

– Pan idzie!..

Anastazja drgnęła.

– Podaj mi lustro! krzyknęła. Tekla poskoczyła i przyniosła lustro z sypialni. Żona Augusta gorączkowym ruchem poprawiła loki nad czołem, i kilka razy w różne strony przesunęła błękitną wstążkę na szyi. W przedpokoju dały się słyszeć kroki męzkie.

– Idź sobie! idź ztąd! zawołała do sługi Anastazja. Tekla zniknęła z lustrem we drzwiach sypialni, a w tej samej chwili w drzwiach przeciwnych stanął August.

Stanął w progu, i zatrzymał się wzrok utkwiwszy w siedzącą u kominka kobietę. Anastazja przy wejściu jego wyprostowała się, i z ręką wyciągniętą ku niemu śmiała się głośno. Chciała widać uśmiechnąć się do męża dawnych lat wdzięcznym uśmiechem, ale wzruszenie jakiego doświadczała i wielkie osłabienie fizyczne – uśmiech jej zmieniło w śmiech głośny, przeciągły, spazmatyczny i ostry.

August żywo postąpił ku niej. Widocznem było że przeraził go śmiech coraz do spazmów podobniejszy, i okropnie wstrząsający całą jej bezsilną postacią.

Wziął jej wyciągniętą i trzęsącą się rękę.

– Anastazjo, rzekł, co ci jest? czy słabsza jesteś? dostajesz spazmów! może chcesz abym po lekarza posłał?

Anastazja nagle śmiać się przestała, odrzuciła się w tył, i plecami oparła się o poręcz fotelu.

– Jakto? zawołała drżącym głosem, ja się do ciebie uśmiecham Auguście, a ty mój uśmiech za spazmy bierzesz!

Zwykły jej gniew głuchy odzywał się w tych słowach, ale wnet pomiarkowała się, i powstrzymała go wysiłkiem woli zadziwiającym w tak wyniszczonej istocie. Zdobyła się na nowy uśmiech, przechyliła głowę zalotnym ruchem, i przyciągając męża do siebie wyrzekła pieszczotliwie:

– Auguście! pocałujże na powitanie żoneczkę twoję! August zbladł, pochylił się jednak i dotknął ustami jej czoła.

Anastazja pochwyciła drugą jego rękę, a podnosząc głowę i zalotnie patrząc mu w oczy, mówiła pieszczotliwym głosem, takim jakim młodziutkie małżonki w miodowych miesiącach przemawiają do ukochanych i kochających mężów.

– Tak obojętnie pocałowałeś mię, Auguście! niedobry! niewdzięczny! Ja się do ciebie tak wystroiłam dzisiaj! już jestem prawie zupełnie zdrową, a Tekla przyrzekła sprowadzić mi jakąś kobietę, która mię do reszty wyleczy. Całą noc dzisiejszą nie kasłałam wcale i spałam wybornie pierwszy raz oddawna. Za dwa tygodnie będę zupełnie zdrową, zobaczysz, poprowadzisz mię na przechadzkę… ubiorę się tak jak wtedy byłam ubrana, pamiętasz… wtedy w altanie, gdyś pierwszy raz powiedział mi że mię kochasz… O, ja pamiętam… miałam błękitną suknię i białe perły we włosach… Auguście, będę znowu ładna, i ty mię będziesz bardzo kochał… usiądź przy mnie… najdroższy…

I pociągnęła go na stojące obok krzesło.

August usiadł milcząc, oczy jego pełne smutku i litości spoczywały na twarzy Anastazji, ale ręka rozwarła się i wypuściła trzymaną przez chwilę jej rękę. Anastazja zwróciła się ku niemu, i dłoń z pieszczotą położyła na jego ramieniu.

– Guciu mój! zaczęła mówić znowu, wiem że bywam niekiedy zbyt porywczą, wymagającą, nieznośną… ale widzisz mój drogi, to skutki mojej choroby… Bywam niekiedy słaba i rozdrażniona… to przejdzie gdy tylko wyzdrowieję… Ja cię zawsze kocham tak jak wtedy, gdy pamiętasz, błękitne niebo świeciło nad nami, drzewa altany szumiały zcicha, a nad niemi pszczółki brzęczały zbierając miód z lip poblizkich… Mój Boże, i teraz na świecie równie pięknie być musi, a jam tego świata tak dawno, tak dawno już nie widziała!…

Pod wpływem wywoływanych wspomnień głos Anastazji zadrżał i znowu jedna łza spłynęła po jej policzku.

August patrzył na nią z dobrocią i litością. Ona spojrzała na niego, a ujrzawszy jego wzrok utkwiony w nią łagodnie, wydała okrzyk radośny, obie ręce zarzuciła mu na szyję, i głowę pochyliła na jego ramię. Ale w tej chwili śmiech spazmatyczny wstrząsnął znowu jej piersią, i strasznie twarz jej wykrzywił. Nie była dość silną aby nim zawładnąć, i w kurczowych drganiach czepiała się obu rękami ramienia męża. Strasznie wyglądała. W podrygach spazmu warkocz jej osunął się z głowy, i staroświecki grzebień upadł za poręcz fotelu. Pąsowa kokarda przesunęła się na bok, i sterczała wielką podtrzymującą ją szpilką; na czole i wkoło oczów utworzyło się mnóstwo zmarszczek, które krzykliwie sprzeczały się z wyrazem spojrzenia, tkliwie i namiętnie utkwionego w twarz Augusta.

Dramat burzliwej duszy, która nie mogła prześnić snów młodości i pozbyć się pragnień tego, czego życie dać już jej nie mogło, – objawił się w tej kobiecie okryty śmiesznością, jaka wywiązuje się zwykle z połączenia pretensji i brzydoty, błahych próżnostek, i uczucia rzucanego pod nogi komuś, kto go przyjąć nie chce lub nie może.

Uspokoił się w końcu śmiech spazmatyczny nieszczęśliwej, drżącemi rękami poprawiła kokardę opadającą jej na twarz, i znowu zalotnie zwróciła się do męża.

– Auguście… zaczęła, ale wstrzymała się nagle, bo na wyrazistej twarzy męża inny już jak wprzódy dojrzała wyraz.

August oczy miał wlepione w ziemię, twarz bardzo bladą, a usta drgały mu nieco jakby tłumionym wstrętem i goryczą.

Anastazja patrzyła nań długo, i jej twarz zmieniać się zaczęła; gniew głuchy zawrzał znowu w zapadłych oczach, czarne brwi się zsunęły, i drżące palce poczęły jak dawniej miąć i szarpać suknię. Nagle krzyknęła niewyraźnie, głucho; rozerwała raczej niż rozwiązała wstążkę na szyi, cisnęła ją w komin na żarzące się węgle, pochwyciła z głowy kokardę wraz ze szpilką i odrzuciła ją daleko od siebie. Z dłoni szpilką zakłutej popłynęło kilka krwi kropel. Anastazja jęknęła i obu rękami zakryła oczy.

August powstał i stanął naprzeciw niej wyprostowany, a oczy jego ciskały iskry.

– Anastazjo, rzekł głosem, który nadaremnie spokojnym uczynić usiłował; Anastazjo, poco te rzucania się twoje, jęki i wysilenia? Nie dośćże ci mej przyjaźni, opieki jaką cię otaczam? nie dośćże ci tej pewności, że cię nie opuszczę nigdy, i że nigdy nie zabraknie ci mego ramienia i mego przyjaznego słowa, gdy je usłyszeć zechcesz? Żądaszże odemnie czego innego jeszcze? żądaszże miłości której ci dać nie mogę? czyliż sądzisz że skłamię kiedykolwiek, i powiem że cię kocham, gdy tego czuć nie będę? Dla czego nie pogodzisz się z twoim losem? czemu ciągle wrzesz i rzucasz się daremnie?

Anastazja odjęła powoli ręce od twarzy zoranej tysiącem bruzd gniewu, bólu i niecierpliwości; wyciągnęła do Augusta rękę, i pokazując mu dłoń zranioną szpilką z której sączyły się zwolna krwi krople, zaczęła mówić głosem który jej w piersi zamierał, łącząc się z ciężkim syczącym oddechem.

– Patrz na te krople krwi, które płyną z mej dłoni… źródło takich samych, tylko gorętszych i obfitszych zalewa mi serce ile razy patrzę na ciebie, a potem ujrzę w lustrze własną postać… W istocie… czemże ja dla ciebie jestem? ciężarem, kulą u nogi, skieletem dawnej kobiety której ślubowałeś… Tysiąc razy pragnęłam umrzeć… zabić w sobie to nędzne życie, aby i ciebie uwolnić i samej już nie cierpieć… ale dotąd miałam jeszcze nadzieję.

– Nadzieję? powtórzył August jakby bezmyślnie z oczami utkwionemi w przestrzeń; nadzieję, powtórzył, jaką ty miałaś nadzieję?

I przy tych słowach dziwny uśmiech, w którym była i gorycz i litość i ironja, wydarł się na jego usta.

Anastazja jęknęła z głębi piersi, i rzuciła się na fotelu.

– Ha! krzyknęła, więc ty śmiejesz się i szydzisz z tego żem śmiała mieć choćby nadzieję! Tak… byłam szalona! Dziś jeszcze gdy poczułam dawno nieznaną rzeźwość w biednem schorzałem ciele mojem, poczułam także nadzieję wstępującą do piersi… Myślałam że wróci mi zdrowie i że będę miała jeden jeszcze, choćby jeden dzień radości i szczęścia na ziemi… Tak… kiedy promień rannego słońca zajrzał do mego pokoju, widziałam na nim zwieszoną twarz twoją… i wstałam rzeźwa jak dawno, i jak arlekin ustroiłam się w łachmanki, myśląc że one mię ozdobią i piękną uczynią jak niegdyś, i byłam dość śmieszna, aby łudzić się marzeniem że zdołam obudzić w twem sercu choćby cień dawnego dla mnie uczucia… O, jakże byłam bezrozumna, szalona!…

Z ostatnim wyrazem wybuchnęła śmiechem okropnym.

– Szalona byłam! szalona! wołała z całej siły, i obu rękami szarpała włosy targając warkocze i zwinięte nad czołem pasma; szalona byłam, powtórzyła raz jeszcze, kiedym sądziła że to co umarło odżyć może… że żywy człowiek kochać może trupa… że lampa zgasła błyśnie raz jeszcze pięknem światłem… szalona byłam! szalona!

Z łkaniem okropnem, bo łez pozbawionem, oparta na poręczy fotelu, oczy zamknęła, a roztargane jej włosy całkiem prawie twarz jej pokryły, ukazując tylko sine drżące wargi, i część żółtych pomarszczonych policzków.

August milczał. W chwili bezpamiętnego uniesienia Anastazji, wzrok jego mimowoli wybiegł po za szyby, i zawisł na oknach pierwszego piętra przeciwległej kamienicy. Tam błysnęło białe ramię, i drobna ręka otworzyła jedno z okien. Potem w ramach utworzonych z fałd śnieżnej firanki, ukazała się prześliczna postać kobiety młodej w białej sukni, z twarzą przezroczystą i łagodną, z płowemi włosami nad wzniesionem ku górze czołem. Ukazała się na mgnienie oka, i wnet zniknęła w głębi pokoju; ale oczy Augusta widziały ją ciągle, i ujrzały obok fotelu, na którym w dzikiem uniesieniu i z rozczochranemi włosami bezwładnie leżała Anastazja.

Nic straszniejszego jak porównanie, nic bardziej mogącego przerazić jak kontrast. Szatan jest dopiero szatanem, gdy obok anioła stanie; anioł u wrót czeluści piekielnych, wydaje się samym Bogiem. Gdybyś nie znał światłości, ciemność znośnąby ci była; nie ukochałbyś tak światła, gdybyś nie nienawidził cieniów.

W oczach Augusta, obok starości, brzydoty, bezmyślnego szału i pełnego złości szamotania się Anastazji, stanęło w postaci Wandy uosobienie wdzięku, dobroci, słodkiego spokoju – tego spokoju który na całe istnienie człowieka rozlewa morze rozkoszy, i głowę jego kołysze do myśli wzniosłych, i miłością sposobi mu serce do czynów wielkich.

I miał widzenie niezmiernej rozkoszy i rozpaczy pełne. Wydało mu się, że tam u kominka, pod dachem jego, w cichym kątku domowego jego ogniska, zamiast bezwładnej, fizycznie szalonej namiętnością i gniewem kobiety, siedzi cudowna postać dziewicy o słodkiem licu; szafirowe oczy jej patrzyły na niego z głęboką, łagodną, bezgraniczną miłością, a biała suknia i śnieżne czoło różowiały od blasku płonącego cicho żaru, a może i od ognia jaki tryskał z piersi jego, i przez oczy przelewał się na nią.

Wczoraj – tak, wczoraj jeszcze oczy jej patrzyły na niego tak dziecięco – niewinnie, tak bezwiednie-kochająco! smutek nagły powlekł jej lice, i w głębi źrenic błysnęły dwa łez brylanty…

Przypomniał to sobie, i myśl błyskawiczna głowę mu przebiegła: onaby mię kochała! ona byłaby moją!

O boleści!

Podniósł wzrok, i spojrzenie jego upadło na sine wargi i pomarszczone policzki Anastazji, widniejące z za rozczochranych włosów, i drgające spazmatycznie od złości, choroby, i bezsilnej rozpaczy.

Zdało mu się że wulkan jakiś w nim zawrzał; poczuł że w głębi piersi jego zaczęło się coś burzyć i jęczeć i syczeć, i dziwne, nieznane mu dotąd poczucia podnosiły się w nim, i dławiły go potokiem goryczy i głuchego gniewu. Poczuł w sobie instynktowną jakąś nienawiści pełną moc, pchającą go ku tej kobiecie, która zatruła jego młodość, zabiła w nim natchnienie, rzuciła go na niewłaściwe drogi, i teraz jeszcze mąciła mu wciąż z trudem zdobywany spokój ducha, i stała na drodze do szczęścia.

Postąpił kilka kroków ze zrumienioną twarzą i drżącemi usty.

Cóż miał uczynić?

Czy rzucić obelgę na głowę i tak niezmiernie nieszczęśliwej kobiety? Nie uczynił tego.

Zatrzymał się, spuścił czoło ze wstydem i szybko wybiegł z mieszkania.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre