Kitabı oku: «Dziurdziowie», sayfa 5
– Oj, baby, baby durnyje!
Ale Piotr z nadzwyczajną uwagą i powagą słuchał słów Akseny, która, rękę z wrzecionem opuściwszy, dodała jeszcze.
– Można na sito złodzieja wywróżyć, można i na Ewanelię. To już jak gdzie… w jednych stronach na sito wróży się, a w drugich na Ewanelię wróży się… To już wszystko jedno… jak kto woli…
Piotr rękę do włosów podniósł.
– To już ja na Ewanelię wolę – rzekł a po chwili dodał. – Zawsze to Bozka rzecz jest i Bozka siła…
– No, to tak samo w Ewanelię nożyce wbić… – nauczała baba.
– Głupstwo! – zaśmiał się znowu kowal, a Petrusia skoczyła i ręką mu usta zamknęła. On ją wpół pochwycił, dwa razy się z nią w kółko okręcił, a potém tak załaskotał, że, zachodząc się głośnym śmiechem, na ławę upadła. Piotr na tę swawolę młodych żadnéj uwagi nie zwracał. Jemu ważniejsza sprawa na sercu leżała i przytém wszelkie rozmowy o wróżbach, cudach i czarach przejmowały go na wskroś tajemnicą i trwożliwą uroczystością. Wstał z krzesła i z niejakiém zakłopotaniem zaczął.
– Dziakuju, wam Aksena, za waszę radę… Tylko, jak to zrobić… trzeba, żeby to kto znający robił…
– Ja wam to, dziadźku, zrobię… Zrywając się z ławy, zawołała Pietrusia; – czemu nie! Tyle lat chleb wasz jadłam a teraz-bym téj przysługi wam nie zrobiła?.. Ot już idę…
I już na nogi trzewiki wkładała. Nigdy do wioski bez trzewików nie chodziła. Mąż, który miał w tém przyjemność i ambicyą swoję, wszelakie stroje dla niéj kupował, a i jéj podobało się to bardzo, że szczęściem swém popisać się mogła przed ludźmi, pośród których kiedyś najuboższą i najpośledniejszą była. W trzewikach tedy, w kupnéj perkalowéj spódnicy, w zgrabnéj, nowiutkiéj siermiężce i kwiecistéj chustce na głowie, w kilka minut potém, weszła do chaty starosty, i przed dawną gospodynią swą pokłoniwszy się nizko, w rękę ją pocałowała. Dwom innym kobietom za to, ledwie głową kiwnęła. Wiedziała dobrze, że dla obydwóch jest tém samém, co sól w oku. Jedna jéj swą małżeńską niedolę przypisywała, druga zazdrościła dostatku. Teraz przecie na chwilę o urazach swych zapomniały, ciekawość przemogła nad nienawiścią. Skupiły się dokoła przybyłéj i zarzuciły ją pytaniami, ale ona, z dwoma niedorosłymi jeszcze chłopcami gospodarstwa zaraz gwarzyć i chichotać zaczęła. Znała ich niemal od niemowlęctwa; Klemensa w czerwony policzek uszczypnęła a Jasiukowi palec włożyła w usta, które najczęściéj gapiowato otwierał. Oni ją zato za nogi tak pochwycili, że jak długa na środku izby upadła. Baby i dzieci aż za boki brały się od śmiechu i wiadomém to już było, że gdzie Pietrusia wpadła, tam pełno być musiało gadania, śpiewania i śmiechu. Jedna tylko Rozalka ani myślała śmiać się. Na klocku drzewa przed piecem usiadła, ręką brodę podparła i zadumała się ponuro. W tém jakby makiem posiał, zrobiło się w izbie cicho. Piotr wyszedł z komory, niosąc w ręku niewielką książeczkę w podartéj oprawie i ze zżółkłemi kartami. Była to Ewangelia, którą z poszanowaniem chował on na dnie skrzyni od lat wielu, odkąd mu ją po sobie w sukcesyi zostawił dziad bardzo stary, który z nią od dworu do dworu i od wsi do wsi chodził, aż nakoniec w Suchéj Dolinie, w Piotrowéj chacie umarł. Piotr dziadowi trumnę własnemi rękoma z czterech desek zbił, uczciwie go pogrzebał a książkę starego żebraka, jako rzecz świętą uważając, w chacie swéj pozostawił. Nie otwierał jéj nigdy, bo czytać nie umiał, ale obecność jéj na dnie skrzyni za niejakie ubezpieczenie chaty od nieczystéj siły uważał, a ot teraz, z poszanowaniem, z komory ją wyniósłszy, w milczeniu Pietrusi podał. Ona, z kieszeni siermiężki wyjęła nożyce, które z sobą przyniosła i w tém mgnieniu oka tak spoważniała, że ani by w niéj poznać wesołą mołodycę, która tylko co po izbie z niedorosłemi chłopcami uganiała się i koziołki wywracała. Spoważniała, czoło trochę zmarszczyła, a wzniesione w górę jéj oczy, wyraz modlitewny przybrały. Westchnęła głośno, westchnęły za nią i inne kobiety, nawet Rozalka. Piotr przeżegnał się naśladowali go synowie obaj, rosły i czerstwy Klemens z rozbłysłemi od ciekawości oczyma i blady, chuderlawy Jasiuk z gębą szerzéj niż kiedykolwiek otwartą. Nagle jednym zamachem, Pietrusia rozwarte nożyce w grzbiet książki wbiła i pod jedno ucho nożyc palec wskazujący podkładając, drugie Piotrowéj wskazała.
– Trzymajciż, ciotko!
Piotrowa uczyniła, co jéj rozkazano. Książka na ostrzu nożyc wisząca, szeroko ku dołowi rozwierała swe stare pożółkłe karty.
– Gadajcież teraz – zadysponowała Pietrusia – różne a różne nazwiska, gadajcie. Na czyje nazwisko Ewanelia pokręci się, ten złodziéj… Rozalka piérwsza wyskoczyła z pytaniem
– Anton Budrak? – pytającym tonem wymówiła a pragnęła, aby książka uczyniła owe zapowiedziane poruszenie, bo wczoraj właśnie, nad stawem, przy płókaniu bielizny pobiła się z Budrakową. Ale książka ani drgnęła.
– Lewon Kuziauka? – cienkim dyszkantem zapytała Szymonowa, był to albowiem jeden z najdokuczliwszych wierzycieli jéj męża. Ale książka pozostała nieruchomą. Nazwiska za nazwiskami wypadały z ust kobiet i chłopców, uszczęśliwionych tém, że w tak ważnym akcie niejaką rolę grać mogą. Książka jednak wciąż nie odpowiadała nic. Nakoniec, Piotr który dotąd żadnego jeszcze nazwiska nie wymienił, basowym i przytłumionym swym głosem rzekł.
– Jakób Szyszko. – Nie darmo przed półgodziną u kowala wyrażono podejrzenie na człowieka, który się tak nazywał. Palec Pietrusi drgnął tak lekko, że drgnięcia tego nietylko nikt nie spostrzegł, ale ona sama nie uczuła, a książka powolném i zaledwie téż dostrzegalném poruszeniem, dokonała mały półobrot.
– Aha! – zawołało chórem głosów siedm. Pietrusia ostrożnie i z uszanowaniem z grzbietu książki ostrza nożyc wyciągnęła i, pochyliwszy się, nabożnie starą okładkę ucałowała. Za przykładem jéj poszli inni. Całowały książkę wszystkie z kolei kobiety, całowali tak, że aż prawie smoktać ją zdawali się dwaj chłopcy; długim i skruszonym pocałunkiem usta swe do niéj przyłożył Piotr i natychmiast łuczywem sobie świecąc, do komory ją znowu poniósł. Potém, kobiety i chłopcy wymówili znowu chóralne: – Aha! w którém mieściły się uczucia różne: oburzenia, uradowania i wdzięczności dlatego czegoś, co im złodzieja odkryć pozwoliło. Czém było to coś, nie zapytywali o to i ani dorozumiéć się mogli. Czuli tylko i myśleli, że była to jakaś siła, która usługę im oddała za pośrednictwem Pietrusi. Tego wieczora jeszcze ognista Rozalka latała po wsi a zgnębiona Paraska ze skwierczącém dzieckiem swém na ręku od chaty do chaty łaziła, a obie na wyścigi, jedna prędko i zapalczywie, druga powoli i mazgajowato, rozpowiadały o wszystkiém, co działo się i stało w chacie starosty.
Potém głuche już tylko chodziły wieści o tém, co pomiędzy Piotrem i Jakóbem zaszło. Podobno piérwszy, w rzadko u niego zdarzającym się ale gwałtownym przystępie gniewu, zbił Jakóba we własnéj jego chacie i pociągnięciem go przed sąd zagroził, jeżeli nie przyzna się do winy i skradzionych rzeczy nie odda. Jakób wiedział już z doświadczenia, że od sądu niezawsze bezpiecznie wykręcić się można, a na stare lata nie chciało mu się po raz trzeci turmę nawiedzać. Przytém, gdy synowie i córki z małemi dziećmi na rękach rzuciły się do nóg staroście, prosząc, aby gospodarstwa ich nie rujnował, winowajca rozpłakał się, wszystko przed Piotrem wyznał i zwrócił mu dwa sadła i pięć ścian płótna. O reszcie płótna utrzymywał, że gdzieściś je zgubił, a o kiełbasach, że je jakimściś przypadkiem psy zjadły. Płakał, bił się pięścią w piersi i na zbawienie wieczne zaklinał się, że tak było. Synowie i córki, wiedząc dobrze, że tak nie było, skupiły się w kącie izby i milczały. A nuż Piotr uwierzy, a pięć ścian płótna i kiełbasy w chacie pozostaną! Piotr nie uwierzył, ale gniew odszedł mu nieco i widział zresztą, jak ubogą była ta Jakóbowa chata i jaka ją napełniała gromada. Było tam dusz ze trzynaście, starych, młodych i małych. Tyle ludzi za winę jednego gubić i samemu nie małych kłopotów nabrać się. Ręką tedy machnął, to, co oddano mu, zabrał, a o tém, czego nie oddano, przez zęby mruknął…
– Pan Bóg Przenajświętszy tę moję krzywdę w królestwie niebieskiém wynagrodzi…
I sprawy zaniechał, ale inni mieszkańcy wsi długo zapomniéć o niéj nie mogli. Nie zapomniał o niéj przedewszystkiém Jakób, który odtąd ilekroć Pietrusię spotykał, spluwał na stronę i z gniewem mruczał.
– Zgiń, przepadnij, nieczystaja siła!
Nic w świecie nie zdołało-by zachwiać w nim przekonania, że téj kobiecie moc jakaś tajemnicza i jéj saméj tylko znana, postępek jego wyjawiła. Nienawidził jéj i zarazem lękać się zaczął. Lękać się jéj téż zaczęły niektóre z niewiast, a przecież były i takie, co przepadały za nią. Młodéj Łabudowéj naprzykład, gdy sroga febra nią trzęsła, doradziła ona na piérwszą wiosnę wylęgnięte kurczę, albo kaczę spójrzéć i w téjże chwili, co prędzéj, węzeł na fartuchu lub chuście zawiązać. Jak ręką odejmie upewniała. Istotnie ujęło jak ręką. Łabudowa, która już schnąć, szpetniéć i siły tracić zaczęła, febrę utraciła, że zaś miała męża młodego, świekrę gderliwą i roboty wymagającą, wdzięczność jéj dla Pietrusi była wielką. Inną znowu kobietę, w ciężkim połogu będącą, napoiła płynem, z dziesięciu gatunków ziół przyrządzonym, a zwanym dziesięcioranką, który także okazał się wielce skutecznym. Miała zawsze w chacie pełno suszonych ziół, z których każde służyło na chorobę inną. Od gardła dawała brunelkę, od kaszlu ślaz i dziewannę, od bolów krzyża krwawnik, od ściskania w żywocie czomber i miętę. Przeciw chorobom jednym doradzała koniczynę białą i wiśniową korę w dół z drzewa zeskrobywaną, przeciw chorobom innym koniczynę różową i takąż korę tylko w górę z drzewa zeskrobywaną. Dzieci, które dostawały konwulsyi, kładła na desce pośród koła, zarysowanego kredą, a te, które koklusz męczył, poiła sokiem rzepowym, nie z czego innego dawanym, tylko z saméjże rzepy, w formę kielicha wydrążonéj. Słowem, nieprzebraną była w środkach, zaradzających cierpieniom, najpospoliciéj dolegającym mieszkańcom wsi. I nietylko znała je, ale ich udzielała zawsze z uprzejmością i chęcią wielką. Inna brała-by zato jaja, len, płótno, kury, miarki zboża i Bóg wié co jeszcze. Ona nie. Nigdy niczego w zamian rad swoich nie żądała, a gdy która z niewiast i przyniosła jéj kiedy cokolwiek w fartuchu lub pod chustką, nie przyjmowała. Rękę wyciągającą się z datkiem odpychała, mówiąc:
– Nie chcę, nie trzeba, na co mnie to? ja z życzliwości…
I była ludziom życzliwą istotnie. Bywało, gdy przez wieś idzie, a jaką biedną kobiecinę, albo znędzniałe dziecko zobaczy, staje i zapytuje się. – A co to? A gdzie boli? a może to ze zgryzoty jakiéj? a jaka to zgryzota? Wypytawszy się, czasem jakie ziółko, albo inny sposób na ludzką biedę doradzi, a jeżeli żadnéj rady nie wymyśli, to z dorosłym o biedzie jego pogada i głową pokiwa, dziecko w ramionach pokołysze, w chude ciałko pocałuje i potém już w swoję drogę idzie. Stara Aksena, słysząc ciągle, że ludzie do niéj po radę przychodzą, z rok czy ze dwa milczała, ale potém zaniepokoiła się czegoś i na wnuczkę gderać zaczęła. Z wysokości pieca swego mówiła do niéj:
– A czego ty, jak ta suka, ciągle przed ludźmi język wywieszasz? To i to pij, tak i tak zrób! Będziesz ty zato podziękowanie miała, jeszcze cię wiedźmą zrobią…
Pietrusia na miotle łokieć wsparła i zamyśliła się. Po chwili z namysłem zaczęła.
– Ot widzicie, babulo, mnie zdaje się, że kiedy mnie Pan Bóg szczęście dał, to ja ten świat bardzo już polubiłam… i wprzódy ja jego lubiłam, ale kiedy Michałek ze mną ożenił się, polubiłam jeszcze więcéj… A teraz co? Michałek coraz lepszy… i dostatku wszelkiego przybywa i dzieci przybywa i ciągle mnie na świecie lepiéj i lepiéj a ja ten świat lubię więcéj i więcéj i wszystko co jest na świecie lubię… i słoneczko to Boże ciepłe i gwiazdy te boże jaśnieńkie, i drzewa te szumiące i kwiaty pachnące i ludzi wszelakich i każde żywe stworzenie… Wszystko lubię… i kusego lubię… kusy! kusy! na masz!
Brzydkiemu kundlowi w czarne i białe plamy kromkę czerstwego chleba rzuciła, po twardéj sierści go pogłaskała i daléj, izbę zamiatając na całą chatę, zaśpiewała:
«Tam na dole, na pryhore,
Posiejali proso,
Oj tam chodził Jasiuleńko,
Do dzieuczyny boso!
Aksena chciała jeszcze gderać.
– Oj maładaja, durnaja! – szeptała, lecz promień słońca, przez okno padający, łagodnie ogrzewał starą jéj głowę, a izbę napełniał zapach skwarzącej się w piecu słoniny i wesoły rozgłośny śpiew wnuczki. Co tam było szczęśliwej téj roztrzepanicy napomnienia jakie prawić, albo złe wróżby gadać? Sama więc w uszczęśliwionym uśmiechu rozciągnęła wązkie swe wargi od ucha do ucha i, na bok nieco przechyliwszy głowę, pilnie nasłuchywała, czy nie zbudzi się czasem i w kołysce swéj nie zaskwierczy malutka Krysieńka. A to już ręce od przędzenia zabolały i błogo było-by na kolanach potrzymać prawnuczkę!…
IV
Po Stasiuku i Krysieńce urodziła się Helenka, a po Helence przyszedł na świat Jadamek, i czworo już dzieci, z których najstarsze miało lat sześć, zdrowo i wesoło hodowało się w chacie kowala, w porze owéj, gdy mieszkańcy Suchéj Doliny, rozniecili wśród dróg rozstajnych ogień z osinowego drzewa. Na ogień ten, niby motyl nocny, ku zgubie swéj blaskiém płomienia zwabiony, piérwsza nadeszła Pietrusia. Ona więc była tą duszą złośliwą i nieczystą, która w chatach kikunastu mleko krowom odebrała. Gdyby zamiast niéj przyszła tam była kobieta inna, opinia publiczna wioski była-by także żywo zaniepokojoną i silnemi przeciw niéj podejrzeniami nurtowaną; jednak podejrzeniom tym, towarzyszyć-by mogły wątpliwości niejakie. Dla ustanowienia zupełnéj pewności faktu tego, trzeba było szeregu faktów poprzedzających. Tu nikt zaprzeczyć nie mógł, że przeszłość potężnie wspierała chwilę obecną. To dziecko nieznane przywędrowało tu kiedyś ze starą babą, którą niewiedziéć jaka siła, dobra czy zła, po świecie gnała. Baba widocznie kawał świata obeszła i znała tyle, ile wszystkie mieszkanki wsi, razem wzięte, nie znały. Zkąd jéj przyszły te wiadomości wszystkie? A potém oślepła. Czy to nie było czasem karą Bożą za jakie brzydkie postępki, których dopuszczała się kiedyś za oczyma ludzkiemi, albo za jakie stosunki z nieczystym? A toż srogie lubienie, jakie uboga dziewczyna, przybłęda, rozbudziła w jednym z najbogatszych gospodarzy, w Stepanie Dziurdzi? A téż wyjście za mąż, za chłopca, który sześć lat jéj nie widział, a nie zapomniał? A to odgadnięcie złodzieja? a wszystkież jéj leki i inne porady? Za jéj to przykładem, teraz wszystkie dziewki paliły wienniki, gdy chciały gości do domu sprowadzić; w skutek jéj ostrzeżenia nikt nigdy nie podjął z ziemi tasiemki, związanéj w szereg węzełków, bo zarazby dostał brodawek. Wprawdzie, spory zapas podobnéj mądrości życiowéj istniał w Suchéj Dolinie i w ogóle, w całéj okolicy, niezależnie od Pietrusi i przed przybyciem jéj w te miejsca. Wprawdzie, od dzidów pradzidów żadna z tutejszych niewiast, w dniach rozdzielających Narodzenie Pańskie ze świętem Trzech Króli, za nic w świecie nie pokręciła-by ni razu wrzecionem, bo by przez to na wiosnę wszelkie ptactwo domowe z zawrotu głów pozdychało; żadna w dzień Podwyszenia Krzyża Świętego nie chodziła do lasu po grzyby i jagody, bo by przez to wszelkie robactwo i gady las zamieszkujące na chatę swą nawiodła; żadna przy żęciu zboża nie upuszczała z pilnéj uwagi tego, aby przypadkiem nie ściąć sierpem kłosów w pewien sposób związanych, lub załamanych, bo związuje je zwykle lub załamuje tak ręka nieżyczliwa, na nieszczęście téj, która je zeżnie. I wiele, wiele podobnych wskazówek i wiadomości, od dzidów pradzidów posiadała ludność Suchéj Doliny, ale Aksena i jéj wnuczka, posiadały ich bez porównania więcéj. A to teraźniejsze bogactwo kowala i jego żony? Chata ledwie nie jak domek w jakim takim szlacheckim dworze, wóz jakoby bryczka okuty, klaczka do zaprzęgu tęga, krowy, owce, wszystkiego pełno. A w chacie samowar i łyżki błyszczące i jeden drugi biały talerz. Małaż to rzecz bogactwa takie? Zkąd oni je mają? Oddawna już Rozalka Stepanowa, a za nią i wiele innych kobiet na cały głos dziwi się i wykrzykuje, że kowalicha jak pani jaka, harbatę w domu pije, suknie z kupnych perkalów nosi, do kościoła czasem półjedwabną chustkę na głowę zawiązuje, a on sam w spencerach chodzi, surdutach, butach pięknych, czapeczkach zgrabnych, a siermięgi i chłopskiéj baraniéj czapki, to już na nim ani zobaczyć. Rozalka aż wścieka się, a rozlazła Paraska aż płacze, gdy zapytują się samych siebie i sąsiadek: zkąd u kowala i kowalichy tyle bogactwa być może? Sąsiadki, szczególniéj młoda Łabudowa, która Pietrusię bardzo lubi, wspominają coś o tém, że Michałek podobno trochę pieniędzy z sobą przywiózł, a zarobił je swojém rzemiosłem, że i teraz pracowity jest bardzo, i ludzie z robotami jak na odpust do niego przyjeżdżają; że kawał ziemi ma urodzajny, że Pietrusia dobrą jest gospodynią i t. d. Ale Rozalka i Paraska, a z niemi i inne kobiety, wzgardliwie głowami kiwają, a proszącemi oczyma spoglądają na Jakóba Szyszkę, który najczęściéj rozmowom tym obecny bywa i uroczyście prostując się, mówi: – Czort, wiedźmie przez komin hrosze nosi. Ot, zkąd u nich to bogactwo?
Teraz, stary Szyszko tryumfował.
– A co – mówił, – kto przyszedł na ogień? Kto krowom mleko odebrał?
Wieś była dużą i nie cała zajmowała się tą sprawą. Ale w kilkunastu chatach wrzało wieczoru tego jak w garnku. Mężczyzni dziwowali się i oburzali zarazem, ramionami wzruszali i pięści ściskali, ale jak zwykle bywa, gdy im wódka ust nie rozwiązuje, mówili mało. Babskie języki za to latały jak młyńskie skrzydła. Rozalka ze swemi żywemi ruchami wiewiórki, a syczącemi ustami żmijki, uwijała się między ludźmi po różnych izbach i dziedzińcach wtedy jeszcze, gdy już na godzinę przed północą koguty zapiały. Stepan z dzieckiem na ręku, do pustéj chaty wszedł, ogień rozniecił, łuczywo zapalił i w szczelinę ściany wetknął, a potém, zmarszczoną i srogą twarz swą pochylił nad dzieckiem, które w objęciu jego spało. Czy na prawdę do żyjącego dziecka należała ta niekształtna głowa, lnianemi włosami zrzadka okryta, z twarzą nabrzmiałą i zamkniętemi powiekami, których żółte rzęsy leżały na woskowéj żółtości policzkach. Przy świetle łuczywa, Stepan przypatrywał się téj twarzy. Dla czego syn jego był mizeractwem takiém, kiedy on sam należał do najsilniejszych i najroślejszych chłopów we wsi i całéj okolicy? Wiecznie zgryzotą jakąś ściągnięte usta Stepana, nad samą twarzą dziecka zaszemrały:
– Oj biedulku ty, biedulku! kiedy ty był w żywocie matki, baćko twój bił żonkę, bo nawidzić jéj nie mógł… a kiedy ty ledwie od ziemi odrastał, paskudna matka łopatą cię po głowie uderzyła…
Srogość jego twarzy topniała w okrywającym ją wyrazie bólu. Pocałował w czoło uśpione dziecko, ono zbudziło się i rączynami u szyi mu zawisło:
– Tatku, jeść!
Jedném ramieniem przytrzymując je u piersi, drugiém sięgnął w przepaścistą głębinę pieca i wyciągnął z niéj garnek z jakąś ledwie ciepłą resztą krupniku. Wziął drewnianą łyżkę i wlewał nią krupnik w usta dziecka. Część krupniku wylewała się z łyżki i ust dziecka na brzeg pieca, dziecko ksztusiło się i śmiało zarazem; Stepan także śród niezliczonych zmarszczek swéj twarzy uśmiechać się zaczął. Wkrótce jednak, srogo znowu brwi zsunął i z ust wyrzucił ciche przekleństwo. Dla czego w dostatniéj chacie jego panuje niedostatek taki, że ot dziecko swe karmić musi zimną resztką krupniku, a sam, głodnym będąc, jeść czego niéma? Komora przecież pełna. Tak, ale chata pusta. Dziecko w niéj to jedno tylko, a żonka po świecie lata, z językiem wywieszonym jak u suki. – Suka! – zamruczał i znowu zaklął. Potém jeszcze do dziecka rzekł. – Oj, żeby tamta twoją matką była, nie tak by ty wyglądał…
Po chwili, ojcowskiemi rękoma na sienniku ułożone, mizerne dziecko, znowu zasnęło, a Stepan, przyniesioną z komory kromkę chleba z kawałkiem słoniny zjadłszy, siedział przy ścianie na ławie i drzemał. Orał dziś przez dzień cały, tak więc znużonym był, że aż całą swą postacią kołysał się od senności to w tył, to naprzód. Jednak do snu się nie układał. Na żonę czekał. Był-że to objaw czułości małżeńskiéj? Doświadczyć tego miała Rozalka, gdy na godzinę przed północą, do chaty wracała. Wracała zaś w humorze wybornym. Uszczęśliwiało ją to, że Pietrusię złapano dziś na gorącym uczynku szkodzenia ludziom, i że odtąd nie tylko cała wieś, ale i Stepan w obrzydzenie ją weźmie najpewniéj. Ta ostatnia nadzieja rozpływała się po jéj wnętrzu namiętną rozkoszą. Ona przecież nie z przymusu i nie z chciwości, ale z lubienia za Stepana poszła. Ostrzegali ją ludzie, że on wielki złośnik. „Już ja jemu dam rady,“ mawiała. „Na złość jest złość i niewiadomo jeszcze, kto kogo przezwycięży. Niechaj bije, byle lubił.“ Aż tu przekonała się, że on jéj nie lubił, a pojął ją tylko dla tego, że kiedy matka umarła „gospodyni w chacie konieczną już się stała”. Tamtę – to lubił i jak jeszcze lubił. O, gdyby nie bała się kryminału i sądu, była-by już tę tamtę sto razy zabiła! Ale teraz zabita już ona i tak. Wiedźma ludzi krzywdząca i z nieczystym będąca w zmowie. Teraz, to i Stepan plunie na nią tylko, gdy ją zobaczy. Nadzieja ta uczyniła ją szczęśliwą i bardzo dla męża czułą. Wsunęła się do chaty z cicha i, ujrzawszy Stepana siedzącego jeszcze na ławie, jak wiewiórka przyskoczyła, usiadła przy nim i za szyję go ramieniem objęła. Oczy jéj wyglądały jak dwa czarne płomyki, wązkie usta ukazywały w uśmiechu rząd śnieżnych zębów. Na szyję męża ramię zarzuciwszy, chciała przycisnąć się do jego boku, gdy nagle, on pięść podniósł i uderzył ją w plecy tak silnie, że aż z ławy na ziemię kolanami upadła. Zarazem krzyczéć zaczął, zapytując ją, gdzie tak długo siedziała, czemu wieczerzy nie zgotowała, czemu do dziecka nie przyszła? Wtedy ona znowu złością wybuchnęła i, zerwawszy się z klęczek, a ręce na biodrach oparłszy, zaczęła skakać mu w oczy, zjadliwie śmiejąc się i wołając: – Wiedźma twoja Pietrusia! Wiedźma twoja miła! wiedźma twoja lubka najmilsza! wiedźma! wiedźma!
Stepan zerwał się z ławy i, za włosy ją porwawszy, znowu na ziemię rzucił. W téjże chwili krzyk i łoskot obudził małego chłopczynę, który, ujrzawszy rodziców bijących się na środku izby, szybko wysunął się z pod nadna i cicho, z przestraszonemi ruchami wlazł pod tapczan. Z doświadczenia wiedział o tém, że po każdéj bitwie z mężem, matka porywała go za włosy lub koszulę i jak szczenię na środek izby z pościeli wyrzucała. Ojciec go wtedy najczęściéj na ręce brał i po izbie w ramionach nosił, tuląc i całując, ale czasem, kiedy już był bardzo rozzłoszczony, także go nogą kopnął…
Pietrusia tymczasem, zaszedłszy do kuźni i chwilkę z mężem pogadawszy, do domu wróciła. Przez ten dzień napracowała się w ogrodzie około pielenia buraków i kapusty, a na godzinkę przed zachodem słońca wybiegła w pole, aby trochę ulubionych ziół swoich narwać. Wiedziała, że w porę jeszcze przyjdzie, aby wieczerzę zgotować.
Dokoła Akseny tymczasem, która, przez wnuczkę do ogrodu wyprowadzona, cały dzień na trawie przesiedziała, a teraz już zwykłe swe miejsce na piecu zajęła, skupiło się troje starszych dzieci. Najmłodsze spało w kołysce. W zmroku letnim, który napełniał izbę, gwiazdami do niéj przez szyby okien zaglądając, grupa złożona z czterech istot ludzkich różnéj wielkości, ciemniała i poruszała się w zarysach mętnych, pod samym prawie sufitem izby, nakształt grupy cieniów. W ciszy, którą przerywały tylko oddalone stukania kowalskiego młota, chrypiał i seplenił głos ślepéj baby i jak srebrne dzwonki rozlegały się cienkie głosiki dziecięce. Ona im coś, to z powagą wielką, to ze swym suchym, klekotliwym śmiechem opowiadała; one jéj mnóztwem wykrzyków i zapytań mowę przerywały. Najczęściéj i najśmieléj odzywał się sześcioletni Stasiuk, najmilszy pierworodny ojca, po trochu już pomocnik matki w pielęgnowaniu najmłodszego dziecka, po trochu téż już i opiekun ślepéj babki, którą czasem na piecu karmił, a po dziedzińcu i ogrodzie za rękę wodził. Teraz, był on czegoś niezmiernie rozciekawionym i, głosem rozpieszczonego dziecka, nieustającemi zapytaniami prababkę napastował.
– Gdzie on był, babulko? gdzie Jadamek był nim do naszéj chaty przyszedł? Gdzie on piérwéj był?
Szło mu właściwie o to, zkąd przyszedł najmłodszy braciszek, który przed miesiącem zjawił się w chacie i co on robił przedtem, zanim tu przyszedł? Stara śmiała się długo a potém rzekła:
– W lesie Adamek był, w lesie był twój braciszek mileńki, nim tu przyszedł.
– A co on tam robił? – zabrzmiało znowu pytanie.
– Zajączki w lesie pasł – odpowiedziała mu babka.
– A ja, gdzie był piérwéj, nim tu przyszedł?
Stara bez namysłu już odpowiedziała.
– Ty na wysokiém, wysokiém drzewie siedział i wronki w powietrzu pasł…
– A ja? a ja? babulko, a ja?
– Ty, Kryśka, na dnie sinieńskiéj wody siedziała i rybki pasła…
– Helenka? Babulko, a Helenka?
– A ja? babulko, a ja, gdzie była?
Widać prababka trzyletnią Helenkę pocałowała, bo po izbie rozległo się głośne cmoknięcie. Potém ze śmiechem, w którego starym klekocie czuć było rozkosz, odrzekła:
– Helenka w gęstéj trawie siedziała i robaczki pasła…
W tém drzwi stuknęły i po izbie rozszedł się mocny zapach ziół polnych.
– Czy to ty Piotrusia? – zapytał w zmroku głos chrapliwy i sepleniący.
– Mama! – zadzwonił dziecięcy chór.
– Wszyscy wy tutaj? – zapytała wchodząca.
– A wszyscy.
– Adamek śpi?
– A śpi.
– To i chwała Bogu. Ot zaraz ogień rozniecę i kartofli zgotuję, com ich dziś w ogrodzie nakopała.
– Oj, dobre kartofle… młode… – z wyraźną rozkoszą zasepleniła babka.
– Dobre… oj, dobre… powtórzył dziecinny chór.
Szeroki ogień zapłonął w piecu i oświetlił izbę, w któréj przez upłynione lat kilka zaszły niejakie zmiany. Ale były to zmiany na dobre. Więcéj dostatku i więcéj wymysłów. Pomiędzy oknami stała komódka, a na niéj dwa mosiężne lichtarze i lampka ze szklanym kominkiem. U okien firanki z kwiecistego perkalu i pachnące geranium całe w czerwonym kwiecie; za szybami szafki, białe talerze, a na jednéj ścianie kilka obrazków w błyszczących ramkach. Wszystko to Michałek poprzynosił do domu. Gdy tylko gdziekolwiek za interesem jakim pojedzie, zawsze coś ładnego przywiezie do domu, a potém sam, z tych przybytków, cieszy się jak dziecko i żonce cieszyć się każe. Gdyby i nie kazał zresztą, ona cieszyła-by się sama. Oczy jéj kochają się w jaskrawych barwach perkalowych firanek i złotawych połyskach mosiężnych lichtarzy, a jeźli ztąd doświadcza jakiego zmartwienia to tego chyba, że ślepa babka tych wszystkich piękności i wygód, w jakie ona teraz opływa, widziéć nie może. Opowiada jéj o nich zato długo i szeroko, i każdą rzecz nową do pomacania jéj daje. Zresztą, wszystkie stare rzeczy pozostały w téj izbie, tak jak i były. Ławy, stoły, statki gospodarskie, trzy krzesła z drewnianemi poręczami, krośna tkackie Pietrusi, w kącie jednym wielki stos różnego żelaztwa i nad nim na ścianie kilka nowych, tylko co w kuźni zrobionych siekier, pił, kruków i szczypiec. Na krośnach tkackich Pietrusia radno rozesłała i na nie wysypała z fartucha rozsypane zioła. Potém zakrzątnęła się około wieczerzy; dzieci, niby ptaki z pieca zleciawszy, biegały koło niéj bosemi stopy i szczebiotały te dziwy, które im babula o zmroku opowiadała.
– Mamo! ja na dnie sinieńskiéj wody siedziała i rybki pasła…
– A ja w gęstéj trawie siedziała i robaczki pasła…
– A ja na wysokim, wysokim drzewie siedział i wronki w powietrzu pasł…
– A Jadamek w lesie siedział i zajączki pasł…
Sypiąc kartofle do garnka, Pietrusia żartobliwie przekomarzała się z dziećmi, na piecu stara aż zachodziła się od śmiechu, że te dureńki tak zupełnie we wszystko, co mówiła, uwierzyły.
W pół godziny potém wrócił do domu kowal. Dzieci ku niemu się rzuciły.
– Tatku, ja w sinieńskiéj wodzie..
– A ja, tatku, na wysokim drzewie…
– A ja w gęstéj trawie…
– A Jadamek w lesie…
Michałek jedno po drugiém na ręce je brał, jak piórka wysoko nad głowę swą podnosił i, pocałowawszy, na ziemi znowu stawiał. Szeroko przytém i z przyjemnością widoczną rozpytywał się dzieci, co tam w téj wodzie, w téj trawie i na tém drzewie robiły i kiedy to było. Teraz, stał się on mężczyzną zupełnie już dojrzałym, z ramiony od kowalskiéj pracy szeroko rozrosłemi, z twarzą od opalenia prawie bronzową i wielkim, czarnym wąsem, nad łagodnemi usty. Znać w nim było siłę pracownika i powagę człowieka, który tylko od własnéj swéj pracy zależał. Z czarnych oczu jego, gdy dzieci całował i po pełnéj dostatków izbie się rozejrzał, patrzało szczęście. Siadając na ławie, zawołał.
– Zuzulu! zmachałem się przy robocie, mało ręce nie poodpadają! Jeść chcę.
Nigdy prawie inaczéj żony nie nazwał jak zuzulą, imieniem tego miłego ptaka, który wesołym kukaniem oznajmia rozkwitłą wiosnę.
– W mig będzie wieczerza! – wesoło odparła kobieta i postawiła na stole lampkę z długim kominkiem. Od lat paru Michałek chciał już zawsze wieczerzać przy świetle lampy, łuczywo palili tylko w zimowe wieczory, ażeby w chacie jaśniéj i weseléj było. W mgnieniu oka dwie małe dziewczynki znalazły się na kolanach ojca, Stasiuk na stole siedział i wszystko troje razem gadało, lecz nikt ich nie słuchał. Pietrusia na stole postawiła misę dymiących się kartofli bochen chleba i nóż mężowi podała, a potém z sieni przyniosła jeszcze hładysz z kwaśném mlekiem.
Wkrótce po wieczerzy dzieci zasnęły: Stasiuk pod kraciastym kilimkiem na tapczanie, Kryśka i Helenka na piecu obok babki. Ślepa baba, przez prawnuka nakarmiona mlekiem i kartoflami, nacałowawszy się prawnuczek i naśmiawszy się z ich szczebiotu i swawoli, zabiera się także do rozciągnięcia na piecu starych swych kości, kiedy Pietrusia, myjąc miski i łyżki, odezwała się nagle.
– Aha! jaż wam nie opowiedziała jeszcze, co mnie się dziś przytrafiło…
Przez cały wieczór, zajęta mężem, dziećmi i wieczerzą zapomniała o wszystkiém, co nie było najbliższém i najmilszém jéj otoczeniem. Zresztą, do dzisiejszego swego wypadku małą przywiązywała wagę i opowiadała o nim babce i mężowi ze śmiechem, zwyczajnie jak młoda kobieta, która ma głowę nabitą swojém kochaniem i swemi pomyślnościami tak, że nic z tego, co jéj zdarza, na złe sobie tłómaczyć nie umié. Kowal grubym swym i serdecznym śmiechem śmiał się także i z chłopów, którzy ogień na przyciąganie wiedźm rozniecają, i ze zdarzenia, które na ten ogień żonę jego przywiodło. Ale stara Aksena widocznie zmarkotniała. Wprzódy już kłoniła się była ku swemu posłaniu; teraz siedziała wyprostowana, nieruchoma a kościste jéj szczęki poruszać się zaczęły tak, jak gdyby coś z trudem przeżuwała. Był to u niéj znak niemylny zgryzoty lub troski. Kiedy Pietrusia opowiadać przestała, a wymyte miski i łyżki umieszczała na przybitéj do ściany desce, stara głosem, objawiającym głębokie zamyślenie, ozwała się z pieca.