Kitabı oku: «Dziurdziowie», sayfa 7

Yazı tipi:

W zmroku, przed chatą Piotrową stojąc, zapłakała, fartuchem oczy otarła i powoli daléj iść poczęła. Czegóż pośpieszać miała? Wszak wiedziała z góry, co ją w domu czeka. Z rana dziecko zachorowało, a wiadomo, że kiedy dziecko zachoruje, Stepan swą żałość w srogą złość przemienia i na niéj ją spędza. Jakby ona temu winną była, że dziecko urodziło się takie, nijakie. Wprawdzie, kiedy dwa lata miało, grzmotnęła je raz łopatą w głowę, tak, że od rozumu odeszło i na kilka niedziel zaniemówiło. Ale czyż ono od tego słabe jest i nierozgarnięte? Gdzie tam? Taka już jéj we wszystkiém dola pohana – i tyle!

V

Do chaty Piotra istotnie zajrzało nieszczęście, nie zaraz jednak i nie takie, jakie przewidywała Rozalka. Obszerną izbę, w słoneczny dzień październikowy napełniali ludzie, którzy tam z radami i pocieszeniami przychodzili. Jakkolwiek Piotr od lat już paru przestał być starostą, jednak powaga obejścia się, rozważność mowy, nadewszystko zaś może zamożność jego, jednały mu szczególne poważanie i przychylność, wśród mieszkańców Suchéj Doliny. Gdy tylko więc wieść o nieszczęściu, które go dotknęło, rozeszła się po wsi, ten i ów z gospodarzy przychodził, aby rozpytać się o szczegóły zdarzenia i ze zmartwionym sąsiadem pogadać, powzdychać, głową pokiwać. Zdarzało się to tém częściéj, że roboty letnie i jesienne były już prawie skończone, a od cepa i toku stodoły łatwiéj oderwać się na godzinkę, niżeli od pługa i zagona. Piotr młodszemu synowi rozkazał żyto w stodole młócić, a sam zamierzał zrana udać się za pługiem, na pole, dla wyorywania kartofli. Ale południe już było blizkiém, a on nie mógł jeszcze wydalić się z chaty. Myślał wciąż o kartoflach, kilka razy już drzwi otwierał, aby iść konie do pługa zaprzęgać, ale za każdym razem wracał i znowu na ławie, pod ścianą izby siadał. Nie wyrzekał głośno i nawet nie wzdychał, tylko widocznie ręce mu bezwładnie na kolana opadały, ochota do niczego nie brała i czoło zmarszczyło się w głębokie fałdy. Na pozdrowienia wchodzących sąsiadów odpowiadał krótkiém: na wieki wieków! i znowu zapadał w milczenie. Czasem, rękę do czoła podnosił i ustami poruszać zaczynał tak, jakby żegnał się i pacierze mówił. Sąsiedzi stawali przed nim, albo rozsiadali się na ławie i zadawszy kilka zapytań, podziwiwszy się trochę, głowami pokiwawszy, milczeli także, wzdychali i odchodzili, a na ich miejsce przychodzili inni. Tak było z mężczyznami. Ale z kobietami działo się wcale inaczéj. Tłumnie otaczały one tapczan, na którym leżał chory, gadały, doradzały, nad Agatą, która, na ziemi u tapczana siedząc, cicho płakała, głośne lamenta zawodziły. Chorym był Klemens. Urodziwego parobka sroga jakaś gorączka niby kosa trawę podcięła. Pod kraciastym kilimkiem leżał on nieruchomy, nakształt kłody drzewa, z twarzą ziejącą ogniem, wciąż jękliwym głosem matkę ku sobie przywołując. Piotrowa podnosiła się z ziemi, stojący obok dzbanek z wodą brała i klęcząc, brzeg jego do ust synowskich podawała. On pił chciwie, jéj łzy ciekły po zżółkłéj od zgryzoty twarzy. Nie krzyczała jednak, rąk nie łamała i rzadko nawet odzywała się do sąsiadek. Zawsze była ona najcichszą prawie z całéj wsi niewiastą, tak już przy swoim poważnym mężu i w swojéj spokojnéj chacie być przywykła. Inne za to kobiety, tapczan ściśle otaczając i choremu przypatrując się, gwarzyły jak na targu, lub zawodziły jak na pogrzebie Łabudowa, gospodyni, tak i jak Agata zamożna i poważna, prawiła.

– Nie wytrzyma, już ja wiem, że nie wytrzyma, już ja może dziesięciu ludzi w takiéj chorobie widziała i żaden nie wytrzymał.

Piotrowa rzewniéj jeszcze płakać zaczęła i z twarzą w dłoniach aż zakołysała się cała z żałości, ale żona Maksyma, Bohdanka, tęga i zamaszysta baba, złowróżbną sąsiadkę od tapczana odepchnęła.

– Czemu nie wytrzyma? czy to zmiłowania bozkiego nad grzesznymi ludźmi niéma? Pan Bóg najwyższy zmiłuje się i uzdrowi. Agata! hładysz mi dajcie, prędko! Słyszycie, Agata? jemu trzeba hładysz do żywota przystawić!

Paraska Szymanowa z małém dzieckiem na ręku i dwoma starszemi, które czepiały się jéj spódnicy, skora do płaczu, bo zawsze prawie głodna i skłopotana, palcami rozmazywała sobie łzy po chudych policzkach i zawodziła.

– Oj, bogate takie i szczęśliwe ludzie, a taki spadła na nich zgryzota! Oj, Klemens, Klemens, żebyś ty był lepiéj na tę łąkę nie pojechał, na tym deszczu nie przemókł i nie wyspał się na téj zgniłéj kopicy! Oj, z téj zgniłéj kopicy choroba ta wylazła i w twoje ciało wlazła… oj, biednaż twoja młoda główka, biedna!

Młody parobek istotnie przed kilku dniami jeździł na dość oddaloną łąkę, dla zabrania z niéj wprzódy już skoszonéj trawy, w drodze zmókł na ulewnym, jesiennym deszczu i noc przespał na stożku zgniłéj od wilgoci trawy. Nazajutrz, do domu wróciwszy, kożuch włożył, bo go dreszcze trzęsły, lecz że, dnia następnego, chłopcy wiejscy, mieli w stawie niewodem ryby łowić, poszedł wraz z nimi, zdjął na brzegu odzienie, po ramiona prawie wlazł w wodę i przez parę godzin pomagał niewód ciągnąć. Po téj już wyprawie był na tapczanie i od dwóch dni zeń nie wstawał. Przytomnym był zupełnie, tylko czasem na różne bóle wyrzekał, a teraz tak zajęczał, że stara Łabudowa ręce jak do pacierza splotła i, z nogi na nogę przestępując, Agatę zapytała:

– A gromnica jest u was? Już jemu biedakowi gromnicę by w rączki włożyć.

Budrakowa ze swéj strony wołała o hładysz, aby go do żywota choremu przystawić, inne kobiety szeptały o księdzu i przenajświętszych sakramentach; młodziuchna, wysmukła dziewczyna, w cienkiéj koszuli z żółtym kwiatem za uchem, która przy oknie stała i na chorego Klemensa jak w tęczę patrzała, zajęczała głośno. – Oj! Bożeż, mój Boże! – Była to córka Maksyma Bodruka, najładniejsza i najbogatsza dziewczyna we wsi, która tu niby po matkę, ale w istocie z niespokojności o ładnego parobka, przyszła i wstydliwie w milczeniu, przy oknie stanęła. Piotrowa, zachodząc się od płaczu, dźwignęła się z ziemi i poszła do komory po chładysz i po gromnicę, a flegmatyczna Paraska, krok w krok za nią wraz z trojgiem dzieci swych chodząc, z uporem ogłupiałych i rozlazłych istot, wciąż swoje powtarzała: – Oj, żeby on był nigdy na tę łąkę nie jechał, na tym deszczu nie zmókł i nie przespał się na téj zgniłéj kopicy!

W tém, pomiędzy gwarzącemi kobietami i tuż za Piotrową, która, hładysz Budrakowéj podawszy, z kawałkiem woskowéj świecy w ręku, znowu na ziemi u nóg syna usiadła, zabrzmiał najdomośniejszy ze wszystkich, ostry i syczący głos niewieści.

– Ale albo to od łąki i od deszczu i od kopicy ta choroba na niego przyszła? Od czego innego ona na niego przyszła i nie Bozka w tém wola jest, ale czyja inna!

Słowa te wymówiła Rozalka, która dnia tego już kilka razy wpadała do Piotrowéj chaty i, popatrzywszy chwilę na chorego, wybiegła z niéj, aby po kwadransie lub godzinie powrócić znowu. Z ruchliwéj i ognistéj jéj twarzy poznać-by można, że czuła się czémś mocno zdziwioną i zakłopotaną. Spodziewała się wcale czego innego niż to, co się stało. Za wrotami Piotrowéj chaty stawała i, z palcem do ust przyłożonym, dumała głęboko. Potém biegła do domu, aby strawę gotować i lnu choć trochę nadrzéć, była to bowiem pora tarcia lnu, a Rozalka za lnem przepadała i pomimo wszystko, zupełnie o nim zapomniéć nie mogła. Przytém, Stepan, który żyto młócił, parę razy już przez drzwi stodoły na nią zawołał, aby z chaty nie odchodziła, bo zaraz pójdzie za nim na pole kartofle zbierać. Była więc dnia tego na wszystkie strony rozrywaną. Tu len trzéć chciała, tam mąż ją wołał, owdzie znowu, w chacie Piotra, ważną sprawę załatwić musiała. Ze wszystkiego jednak, co na świecie istniało, ta sprawa najbardziéj na sercu jéj ciężyła, więc raz jeszcze wpadła do chaty Piotra i, usłyszawszy dowodzenia Paraski o przyczynach choroby Klemensa, zawołała:

– Ale nie od łąki, i nie od deszczu, i nie od zgniłéj kopicy ta choroba na niego przyszła! Nie Bozka w tém wola, ale czyja inna.

A gdy wszystkie prawie obecne kobiety, nie wyłączając Budrakowéj, która już z hładyszem w ręku nad chorym stała, oczy na nią zwróciły się, splotła na fartuchu ciemne swe małe, ruchliwe ręce i wymówiła:

– To jest zrobione?

– Co? – zapytał chór niewieścich głosów.

– A taż choroba. Ją ktościś jemu zrobił.

Teraz, kilku mężczyzn, którzy w milczeniu naprzeciw Piotra siedzieli i sam Piotr, przysłuchywać się zaczęli babskiéj rozmowie. Chory nawet zwrócił ku mówiącéj przyćmione cierpieniem, ale przytomne i pytające oczy.

– Aaaa! – zadziwiło się parę kobiecych głosów, – a któż to taki zrobił?

Z nogi na nogę przestępując i oczyma błyskając, Rozalka zaczęła…

– Ja wiem kto. Ta co jemu ziele na lubienie dawała. Musić nie takie ono było, jak trzeba, to i zamiast lubienia chorobę zrobiło. Paru mężczyzn lekceważąco skinęło rękoma, a Klemens na Rozalkę popatrzał i, wstydliwie brodę pod kilimek wsuwając, pomimo bólów swych, parsknął krótkim śmiechem. Wiadomość o tém, że ktoś mu ziółko na lubienie dawał, zawstydziła go nieco, lecz więcéj jeszcze ucieszyła. Zajęczał zaraz, bo go w krzyżach srodze zabolało, niemniéj przecież przyćmiony wzrok swój na ładną Budrakównę zwrócił, jakby chciał jéj powiedziéć: – A co? widzisz, jaki to ja! – Ale hoża dziewczyna aż zbladła od przestrachu i wylękłe swe oczy w Rozalkę wlepiła. Inne kobiety pootwierały zrazu usta, potém zwiastunkę dziwnéj wieści pytaniami osypywać zaczęły. Ona ze zwykłą swoją żywością do Piotra się zwróciła.

– Chadzi, Pietruk, – zawołała, – tobie skażu. Nikomu, nie skażu, ale tobie skażu. Ty ojciec i pomstowanie za krzywdę syna do ciebie należy.

Piotr wstał za kobietą, która go za rękę chwyciła, do sieni wyszedł. Tam, w pół mroku z kwadrans ze sobą rozmawiali. W izbie tymczasem zapanowała cisza; Budrakowa hładysz do żołądka chorego, niby olbrzymią bańkę, przystawiała. Na dworze dał się słyszéć głos męzki, niecierpliwie wołający Rozalki. Ona mu z sieni krzykliwie odpowiadała. – Zaraz! zaraz! – Stepan, z pługiem zaprzężonym parą koni, zatrzymał się przed chatą stryjecznego brata i żony, doczekać się nie mogąc, klął ją straszliwie. Po kwadransie dopiéro, Piotr wrócił do izby, widocznie wzruszony i rozgniewany. Czoło jego sfałdowało się więcéj jeszcze niż przedtém, a zwykle łagodne oczy rzucały ostre błyski z pod ściągniętych i zjeżonych brwi. Zrazu jednak nic nie rzekł, tylko ze zgiętym grzbietem i pochyloną głową na ławie usiadłszy, splunął i zamruczał:

– Zhiń, przepadnij nieczystaja siła!

Potém na syna badawczy wzrok zwrócił i zapytał:

– Klemens! pił ty niedawno miód z Franką, Jakóbową wnuczkę? ba? pił, czy nie? odpowiadajże!

Parobkowi trudno było na to pytanie odpowiedziéć. Wstydził się, brodę wraz już z ustami pod kilimek wsuwał,

– Nie dokuczajcie, baćku, wielmi w kościach boli! – zajęczał.

– Ja nie dla dokuczania pytam się, tylko dla wiadomości, – odparł Piotr i proszącym prawie głosem dodał: – Po ojcowsku ja pytam się ciebie, czy pił ty w karczmie miód z Franką, Jakóbową wnuczką?

Ładna Budrakówna w płomieniach cała stanęła. Ona wiedziała o tém, że Klemens brzydką i biedną Frankę zaczepia i chciała nieraz gniewać się za to na niego srodze, ale nigdy nie mogła. W naturze już jéj gniewu nie było. Odwróciła się więc tylko znowu do okna i głośno nos w palce utarła. Poczém pilnie słuchała, co będzie daléj. Nu, – badał daléj Piotr syna, – pił, czy nie pił?

– Pił, – jękliwie odpowiedział Klemens, – taj, cóż takiego, że pił?

Piotr rozpaczliwym ruchem głową rzucił.

– Nu, – rzekł, – to ty z tym miodem i chorobę tę wypił. Dziéwka ci do niego paskudnego ziela nasypała. Na śmierć nie na życie, na pohybel nie na lubienie, ziele te wiedźma ludziom daje…

Kilka kobiet splasnęło w dłonie. Piotrowéj oczy zmęczone, spłakane, z wyrazem obłąkania prawie na mówiącego patrzały.

– Wiedźma! – rozległ się chóralny krzyk.

– Kowalicha! – przez zaciśnięte zęby dokończył Piotr, przyczém z ławy wstał i do komory poszedł. Po chwili wrócił, niosąc Ewanielją owę, z któréj pomocą Pietrusia niegdyś złodzieja odgadywała. Przystąpił do chorego syna i, uczyniwszy w powietrzu znak kryża, starą książkę nad samą głową, na poduszce mu położył. Czyniąc to szepnął:

– Może jeszcze Pan Bóg zlituje się nad nami nieszczęśliwymi. Może Bozka siła przezwycięży czortouskuju siłu. Może ty, synku, wyzdrowiejesz i sam na téj nieprzyjaciółce ludzkiego rodu krzywdę swą pomścisz! Może ja jeszcze na wiosnę orać z tobą razem pójdę; może ja jeszcze na twoje wesele patrzéć będę…

Kreślił w powietrzu nad synem nieskończoną ilość krzyżów, świętą księgę do głowy mu przyciskał, a kilka grubych łez stoczyło się z jego oczu, po ściągłych, bladawych policzkach. Klemens udzieloną mu wiadomością i słowami ojca przeraził się i wzruszył bardzo; głowa silniéj mu zapłonęła, oczy nabrały rażącego blasku, zaczynał tracić przytomność, okropnie jęczéć i kląć.

Kobiety ze swéj strony uderzyły w krzyk i płacz, wołały, że już po wszystkiém, że po księdza posyłać trzeba, że nawet księdza chory nie doczeka; Łabudowa gromnicę zapaliła i w ręce chorego wetknęła; Budrakówna przed oknem na klęczki upadła i głośnym płaczem krzyczéć zaczęła: – Wieczneż odpocznienie duszyczce jego daj, Panie! – Piotr, głowę tracąc, szedł już, aby konie zaprzęgać i po księdza jechać, a idąc, trząsł się cały z żalu i ze złości, od czasu do czasu z zaciśniętych zębów wyrzucając straszne przekleństwa.

– Kab jéj nogi połamało! kab ona światu za płaczem nie widziała, wiedźma ta przeklęta, nieprzyjaciółka Boża, dusza chrześcijańska czartouskiéj sile zaprzedana!

Piotrowa, zapaloną gromnicę w rękach syna ujrzawszy, po raz piérwszy przeraźliwie krzyknęła, zarazem, z błyskawiczną szybkością chustkę na rozczochraną głowę narzuciła i z chaty wybiegła. Biegła naprzód ulicą wiejską, potém skręciła na tę wązką ścieżkę, która pomiędzy ścianami stodół, a opłotkami ogrodów, ku domowstwu kowala wiodła.

Były to jasne dnie babiego lata. Nad ziemią wisiały błękity nieba, blade, lecz tak czyste, że niepodobna by na nich dopatrzéć najlżejszéj chmurki. Z pobladłéj i jakby zmalałéj tarczy słonecznéj, płachta niezmąconego światła spadała na ciemne pola, których nagości nie przysłaniały szczupłe cienie drzew, nawpół ogołoconych z liści. Gaje rozrzucone po wzgórzach stały w złocie i w przeróżnych odcieniach purpury, a powietrze, przeniknięte rzeźwym i suchym chłodem, było tak ciche i czyste, że najlżejsze drgnienie nie poruszało srebrnych pajęczyn, wieszających się po gałęziach drzew, krzewach polnych i badylach ogrodów, że widnokrąg wyglądał jak okrągła tarcza, wypukłemi rzeźbami napełniona i kloszem z najprzezroczystszego kryształu okryta. W cichym krysztale powietrza i łagodném świetle słońca, pomiędzy szmatą zoranéj roli, a ogrodem pełnym uschłych badyli, domowstwo kowala przedstawiało obraz głębokiego spokoju, ożywionego migocącemi w słońcu szybami małych okien. Cisza zalegała pole i ogród, bielejącą za ogrodem ławicę piasku i srebrnie za piaskiem połyskującą szybę stawu; przerywały ją tylko dwa odgłosy pracy ludzkiéj: miarowe, twarde, silne uderzenia kowalskiego młota i miarowe także lecz daleko szybsze i mniéj głośne stukanie trącéj len cierlicy. To ostatnie zdawało się wtórzyć piérwszemu, a z ciężkich uderzeń młota i szybkiego tententu cierlicy, z dymu wijącego się nad kominem domu i płomienia, błyskającego za otwartemi drzwiami kuźni, z rozlegających się w ogrodzie głosów dziecinnych i głuszącego je czasem piania kogutów, w łagodną harmonią i ciche ukojenie otaczającéj natury, tryskał zdrój czystego, zdrowego, pracowitego życia.

Michał naprawiał w kuźni pługi, nadwerężone orką jesienną, Aksena pod złotawą jabłonią ogrodu, na uschłéj trawie siedząc, w ostatniém cieple słoneczném rozgrzewała swe stare kości, a przy niéj mały Stasiuk, ku zachwyceniu dwóch mniejszych jeszcze dziewczynek, dmuchał w drewnianą gwizdawkę, wydającą z siebie piszczące i przeraźliwe tony. W izbie chaty, przyciemnionéj nizkim sufitem, firankami z kwiecistego perkalu i kilku doniczkami z geranium, mirtem i piżmem, oprócz śpiącego w kołysce dziecka, nikogo nie było. Na ziemi, ławach, stołkach, nawet na trzech paradnych krzesłach, piętrzyły się tam ciemne snopy wymoczonego i wysuszonego lnu, jeden zaś kąt sporéj sieni napełniały wysoko białawe głowy kapusty. Niedarmo te ostatnie dni pogody i słońca noszą nazwę babiego lata. W nich to na pracownice wiejskie spada istotny grad robót różnych. Pietrusia dziś od świtu ścinała kapustę i znosiła ją do domu, a teraz pod ścianą chaty, ustawiwszy narzędzie długie i wklęsłe, lnu weń nakładła i, uderzając go deską opatrzoną w nagłówek, miękkie włókna rośliny, ogałacała z ich suchéj i twardéj powłoki. W podniesionéj nieco spódnicy i grubéj koszuli, bosa i w okrągłym czepku z czerwonéj bawełnicy, z pod którego ciemne i gęste włosy wymykały się na szyję jéj i czoło, prędko, coraz prędzéj uderzała deskę cierlicy a sucha kostrzyca wzbijała się w powietrze, osypywała jéj odzież i owijała ją całą złotawą w słońcu kurzawą. Robota była ciężką; pracownica ksztusiła się suchym pyłem, oddychała szybko i głośno, grube krople potu wystąpiły na czoło jéj i policzki; jedna z jéj rąk zakrwawiła się w paru miejscach. Ani na chwilę jednak roboty téj nie przerywała i była w niéj tak pogrążoną, że nie usłyszała otwierania się wrot małego dziedzińca, ani śpiesznych stąpań zbliżającéj się ku niéj kobiety, i wtedy dopiero głowę podniosła, gdy o kilka kroków od niéj głos kobiecy, od płaczu i gniewu ochrypły, wymówił:

– Niech czort pomaga! Bodaj-by ty ze lnu tego sobie i swoim dzieciom śmiertelne koszule utkała!

Podniosła głowę i oczy jéj spotkały się z błyszczącemi oczyma Agaty. Wyprostowała się, ręce jéj wzdłuż spódnicy opadły. Słowa Piotrowéj przeraziły ją widocznie. Wczoraj już Franka przybiegała do niéj z wieścią o chorobie Klemensa. Byłaby zaraz do dawnych gospodarzy swoich pobiegła, aby dowiedziéć się, co tam słychać, pocieszyć, może dopomódz, ale wiedziała, że źle tam o niéj gadają, i że odwiedzin jéj nie żądają wcale. Piotrowa sama przyszła i od przekleństwa zaczęła. Nie przywykła do łajań i krzyków, zrozpaczona matka, z twarzą z żółkłą i zmalałą, stała i teraz w swych płytkich trzewikach i dużéj chuście na głowie, nie miotając się, jakby czyniły inne, owszem, bez ruchu prawie i tylko srogim wzrokiem na nią patrząca. Na Pietrusię nieruchomość ta, ten wzrok w nią utkwiony i te wyrzucone przekleństwa, wywarły wrażenia takie, że aż jęknęła i niby przed widmem cofnęła się o kroków parę.

– Czego chcecie, ciotko? – wyjąkała.

Teraz Piotrowa głową kiwała i po razy kilka, jakby jéj oddechu do dłuższego mówienia brakło, powtórzyła: – Oj ty! oj ty! oj ty!

– Oj ty niegodziwa! – wybuchnęła nakoniec, – toż ty przez tyle lat chleb nasz jadła, toż my ciebie jak co dobrego lubili i hołubili… Za co ty nam teraz syna otruła?… ha?

Piotrusia rękoma splasnęła.

– Ja wam syna otruła? ja!

Agata postąpiła naprzód i zbliżyła się do niéj tak, że rozdzieliła je tylko wązka cierlica. Szyję wyciągnęła i w twarz młodej kobiety wpiła jadowite, błyszczące spojrzenie. Z przeciągłém syczeniem słowa z jéj ust wychodziły.

– Co ty jemu zrobiła? Skaży, co zrobiła? jakie ziele téj dziewce dała, żeby go ona niém napoiła? Nie dawała może? ha? Skaży, że nie dawała? Zełżyj, co tobie szkodzi, ty już i tak zgubiona, czortu zaprzedana, Boga obrazie nie boisz się! Skaży, że nie dawała?

Do zarumienionéj od pracy twarzy Pietrusi buchnęły ogniste rumieńce, załamała ręce i krzyknęła: – Aha!

Zrozumiała teraz, czemu w Piotrowéj chacie jéj przypisywano chorobę Klemensa i nagły strach zatrząsł jéj sercem, które gwałtownie bić zaczęło. A może to i od tego ziela, może naprawdę i od tego ziela on zachorował? Łzy nabiegły do wylęknionych jéj oczu, do Agaty zwróciła się profilem i stała nieruchoma, jak słup, oniemiała.

– Aha! – krzyknęła już teraz Piotrowa, – nie pobożysz się ty, że nie dała! bo i dała! już ja i z twarzy twojéj widzę, że dała i że to prawdą jest, co Rozalka mówiła! No, kiedy tak, to odróbże teraz, co zrobiła? czujesz? Daj co takiego, żeby jemu truciznę z ciała wypędziło? Kiedy ty wiedźma, to ty wszystko znasz… Kiedy ty źle możesz robić, to i dobrze możesz… Odrób co zrobiłaś! czujesz? odrób…

Wyciągając obie ręce nad cierlicą, kobietę w niemy słup zamienioną za koszulę i ramiona targała, a we wzroku jéj, obok gniewu i nienawiści zjawiać się zaczął wyraz trwogi i prośby. Z nienawiścią, to z prośbą w głosie powtarzała.

– Znasz, możesz… jak zrobiła, tak odrób…

Pietrusia targnęła się, z rąk jéj koszulę swą wyrwała i, załamując ręce, jęknęła.

– Co ja zrobię!… odczepcie wy się ode mnie…

Wtedy, Piotrowa, choć osłabła ze zgryzoty i płaczu, jak łania skoczyła i, osunąwszy się przed nią na podłogę, kolana jéj objęła.

– Pietrusia! mileńka, zuzula! ratuj ty jego! daj jemu co takiego, żeby ta trucizna z ciała mu wyszła… tyś sama ją dawała… jak zrobiła, tak i odrób… ja tobie zato wszystko dam… co tylko zechcesz… lnu dam, i wełny, i jajek, i płótna i hroszy, kiedy zechcesz; oboje z Pietrukiem nie pożałujem… tylko odrób, co zrobiła… niechaj on przy życiu zostanie, nasz gołąbek mileńki, nasza podpora na stare lata… Ty wiész… Jasiuk jest tak, jak do niczego… A ten prawa ręka nasza… pracownik nasz najlepszy… Ratuj ty jego… znasz możesz… jak zrobiła, tak odrób…

Ściskała kolana jéj, brzeg jéj spódnicy całować zaczęła. Pietrusię ten żal matczyny i to rozpaczne błaganie widocznie na torturach rozciągały. Sama przecież matką była, a z tą kobietą tyle lat niegdyś życzliwie i zgodnie przeżyła. Podniosła ręce do głowy i zawiodła.

– Oj, Bożeż mój, Boże! co ja pocznę! nie robiła ja i odrabiać nie mogę…

Agata porwała się z klęczek i syczącym głosem zapytała.

– Nie zrobiła? może pobożysz się, że nie zrobiła?

Pietrusia znowu profilem zwróciła się ku niéj i oniemiała. W głowie jéj zrobiło się ciemno jak w noc jesienną i wichrem tylko tłukły się po niéj słowa.

– I zrobiła i nie zrobiła… Może to nie od tego, a może i od tego…

Męczarni téj długo znieść nie mogła, od grożącéj jéj znów kobiety i odskoczyła i na-pół z żałością i na-pół z gniewem krzyknęła.

– Odczepcie się, ciotko… czego wy ode mnie chcecie… idźcie o radę dla syna znachorki jakiéj prosić, nie mnie!

Teraz Piotrowa wybuchnęła i po nieskończoną ilość razy wiedźmą ją nazwała. Nie przeklinała bardzo, bo już przyzwyczajenia tego i umiejętności téj nie miała; wzywała tylko bozkiego gniewu na głowę jéj i jéj dzieci, a potém pomstą Piotra i wszystkich poczciwych ludzi groziła. Potrząsając pięścią, przez zaciśnięte zęby mówiła:

– Poczekaj! poczekaj! będzie tobie kiedyś od ludzi za wszystkie nasze krzywdy i czort, twój przyjaciel nie wyratuje ciebie, kiedy na twoję głowę pomstowanie ludzkie przyjdzie…

W tém przypomniała sobie, że gdy ona tu kłóci się z wiedźmą, syn jéj może tam już i nieżywy leży, obu rękoma schwyciła się za głowę z dziedzińca wypadła i z powrotem ku wsi pobiegła, Pietrusia zaś, tam gdzie stała, osunęła się się na ziemię i, twarz rękoma zakrywszy, rozpłakała się głośno i rzewnie. Płakała jednak niedługo. W izbie dało się słyszéć skwierczenie obudzonego dziecka; skoczyła i do chaty wbiegła. Musiała tam dziecko karmić i bawić je przez czas jakiś, bo słychać było, jak pieszczotliwie doń przemawiała, kilka piosnek śpiewać zaczynała i przerywała je sobie krótkim śmiechem i głośnemi pocałunkami. Dziecko widocznie bąkaniem swém i ruchami małych rączek rozśmieszało ją i usta jéj ku sobie ciągnęło. Potém słychać było miarowe stukanie biegunów kołyski, a potém w izbie zapanowała cisza. Adamek usnął znowu, a Pietrusia z pękiem upranéj bielizny na ramionach, na dziedziniec wyszła. Dzień był piękny, trzeba było przed wieczorem bieliznę w stawie wypłókać.

Paręset kroków zaledwie dzieliło ten staw niewielki od ostatnich domowstw Suchéj Doliny. Z jednéj jego strony siała się owa ławica piasku, na któréj z porady staréj Akseny bawił się niegdyś całemi dniami chory syn Piotra Dziurdzi, daléj już obejmował go w półkole wązki pas łąki, za którym ciemniały i na poblizkie wzgórza pięły się uprawne role. Z łąki téj oddawna już uczyniono pastwiska dla bydła. W lecie, brzeg stawu był z téj strony miejscem, pełném zielonych gąszczy, szczebiotu ptactwa, skrzeczenia żab, kwiatów błękitnych i żółtych, czerwonych jagód kaliny, rozłożystych gałęzi wierzbowych, w których cieniu błyskała biała kora wysmukłych brzóz. Teraz, pod brzozami, które na błękitném tle nieba rysowały się, jak delikatnie ze złota rzeźbione kolumny, pod zróżowionemi, o wiecznie drżących liściach, osinami, pod wierzbami, które maczały w wodzie swe osiwiałe gałęzie, na trawie uschłéj, pod stopami trzeszczącéj a usianéj zwiędłemi liśćmi i siwym puchem ostów, kilkanaście kobiet pochylało się nad cichą i gładką wodą. Prały one albo płókały wypraną w domu bieliznę, a odgłosy ich rozmów i suche, rytmiczne uderzenia pralników rozchodziły się daleko po pustém polu. Na polu, jak okiem sięgnąć, widać było tylko dwoje pracujących ludzi: chłopa, który prowadził pług, i chłopkę, która w pewnéj odległości za nim postępując, wyorywane kartofle do fartucha zbierała, a napełniwszy go, zsypywała do umieszczonych w rozorze worków. Zagony, na których pracowali ci ludzie, dotykały wązkiego pasu pastwiska. Chłopem pług prowadzącym był Stepan Dziurdzia, kobietą zbierającą kartofle, Stepanowa żona, Rozalka. Składali oni parę ponurą. On, zaledwie trochę nad pługiem pochylony, szedł w milczeniu silny i chmurny, od czasu do czasu tylko basowym głosem na konie swe przeciągle wołając: hoo! hoo! hoo! Ona z grzbietem tak zgiętym, że śniada twarz jéj prawie ziemi dotykała, na klęczkach czasem pełzała po zagonie, rękoma w ciemnym piasku grzebiąc i ze szczupłém swém, giętkiém ciałem, mając chwilami pozór wijącego się po glebie robaka. Jednak, ta wspólna praca z mężem, choć ciężka, niemiłą snadź jéj nie była, bo, nie ustając w niéj ani na chwilę, czasem do idącego przed nim mężczyzny uprzejmym głosem zagadywała.

– Ot, chwała Bogu! bulba w tym roku jak ta rzepa wielka! – mówiła.

– A potém znowu:

– Ciekawość, jak tam Klemens ma się? czy umarł już, czy jeszcze przy życiu?

Albo jeszcze:

– Stepan! w przyszłą niedzielę do kościoła pojechać warto, taj Kaziuka wziąć z sobą i Panu Bogu go polecić, ażeby zdrowszy był…

Mężczyzna nie odpowiadał, ot tak, jakby nie słyszał tego, co mówiła. A jednak w jéj głosie najczęściéj syczącym i zapalczywym brzmiały teraz tony serdeczne. Zaczepiała go, do rozmowy wyzywała, raz nawet zaśmiała się i, na zagonie uklękłszy, kartofel mu w same plecy cisnęła. On obejrzał się tylko, coś zamruczał i daléj pług popychając, ponuro na konie zawołał: – Nuuu! Nie rozgniewał się wprawdzie, ale i twarzy nie rozchmurzył, słowa dobrego nie rzekł. Kobieta znowu nad zagonem grzbiet pochyliła i jak zgnębiony robak, w milczeniu, smutnie po ciemnéj glebie pełzać zaczęła. Nagle podniosła głowę. Stepan, który teraz twarzą ku stawowi był zwrócony, konie zatrzymał i, niby coś około pługa robiąc, patrzał w tę stronę, z któréj brzegiem stawu nadchodziła kobieta z ramionami, owieszonemi mokrą bielizną. Patrzał na nadchodzącą z wytężeniem takiém, że aż rozciągnęły się i wygładziły muskuły jego twarzy i zarazem okryła się ona głupowato wyglądającym lecz w rzeczywistości błogim uśmiechem. Rozalki oczy także nad staw pobiegły. W nadchodzącéj kobiecie poznała Pietrusię i syknęła tak, jakby pod dotknięciem rozpalonego żelaza.

– Czegóż stanął jak ten słup! – na męża krzyknęła i głos coraz podnosząc, nalegała aby szedł daléj. Ból całego jéj życia, srogi ból kłóć ją znowu zaczął i budzić w niéj furyą złości.

Pietrusia, zbliżając się do kobiet nad wodą pochylonych, uprzejmie je pozdrowiła. Jeden tylko głos i to z cicha jakoś odpowiedział jéj wzajemném pozdrowieniem. Była to młoda Łabudowa, która, jako synowa jednego z najbogatszych gospodarzy we wsi, przez męża i całą rodzinę lubiona, ośmieliła się choć nieco trwożnie, przychylność swą jéj okazać. Inne kobiety, albo milcząc opuszczały pralniki swe na pogrążoną w wodzie bieliznę, albo téż głowy z nad roboty podniósłszy, rzucały na nią wejrzenia, w których ciekawość i lękliwość mieszały się z gniewem i obrzydzeniem.

Rozumiała już dobrze, co wszystko to znaczyło i stanęła na uboczu, pod rozłożystą wierzbą, u któréj stóp spuszczało się ku wodzie, sznurem do pnia wierzby przywiązane czółno. Było to czółno, którém chłopcy wiejscy po stawie pływali, wędami łowiąc płotki i karasie, na którém téż często kobiety z téj strony stawu, dla ukrócenia sobie drogi, na tamtą jego stronę do wsi przepływały. Obok czółna stanęła, przyniesioną odzież w wodzie zanurzyła i tak jak inne wybijać ją pralnikiem i płókać zaczęła. Nie przeszkadzało to jéj jednak słyszéć rozmowy, toczącéj się pomiędzy jéj sąsiadkami. Zrazu, zcicha one pomiędzy sobą szeptały, ale długo to trwać nie mogło, bo gdzieżby im długo powściągać uczucia czy głosy! Zaczęły więc mówić głośno, a mówiły o tém, czém dziś zajmowała się wieś cała, o chorobie Klemensa Dziurdzi i jéj przyczynach. Opowiadały, że Piotr po księdza pojechał, że choremu dwa razy już zapaloną gromnicę do rąk dawali, że matka tylko co nie umiera z żałości, że jeśli Klemens umrze, gospodarstwo Piotrowe zginie, gdyż on sam zestarzeje się rychło, a młodszy syn jest, jak wiadomo, niedołęga i głupiec. Parę głosów zajęczało. – Oj, biedne, biedne nieszczęśliwe ludzie!

A jedna z kobiet, głośniéj jeszcze niż inne, mazgajowatym przewlokłym głosem zawiodła:

– Kab temu, co heto zrobił dobrego życia nie było! Kab on za krzywdę ludzką zmarnował się i na pogrzebach dzieci swoich płakał!

Była to Paraska, która, mówiąc to, na Pietrusię z pod oka patrzała.

– Patrzajcie – dodała po chwili – czemu to kowalicha dziś kupnéj spodnicy i materyalnéj chustki na siebie nie włożyła?

Oj, ta kupna spodnica i pół-jedwabna chustka, w które kowalowa czasem się przystrajała, dawno już dawno dolegały Parasce, maczającéj teraz w wodzie liche, stare łachmany swoje i swéj rodziny.

W tém na polu rozległy się grube i piskliwe krzyki. Kobiety śmiać się zaczęły. Stepan Dziurdzia znowu skłócił się z żoną. Kłócili się oni z sobą tak już często, że dla jednych byli przedmiotem surowéj przygany, w innych wzbudzali śmiech. Teraz, ze słów tu dolatujących wnieść było można, że szło im o jakiś worek na kartofle, po który Stepan żonkę do chaty posyłał. Czy naprawdę worek był przyczyną kłótni? A może on téj chwili zażądał, aby żona z oczu mu zeszła, ona zaś w téj chwili właśnie za nic go tu samego zostawić nie chciała. Boże! jakże czuła się nieszczęśliwą! Poczucie tego nieszczęścia zdawało się podnosić ją nad ziemię, tak szybko, z rękoma u głowy ku stawowi biegła. Biegła wprost na Pietrusię i, pochyloną ku wodzie, tak ją całém ciałem potrąciła, że zatoczyła się ona i aby nie upaść, rękoma gałąź wierzby pochwycić musiała. Przytém zazdrością i bólem oszalała, Rozalka łajać poczęła tę, którą za rywalkę swą poczytywała, mnóztwem grubych wyrazów, wśród których najczęściéj powtarzał się wyraz wiedźma. Kowalowa uczyniła zrazu ruch taki, jakby piérwszym jéj popędem było rzucić się na napastującą ją kobietę i obelgi, które ona rzucała na nią, odwzajemnić. Widać było jednak, że bardzo prędko ogarnął ją wstyd przed bójką, a gniew jéj przemienił się w żal i przestrach, od których rumieńce z policzków jéj zniknęły. Schyliła się znowu nad wodą i stukiem pralnika zagłuszyć usiłowała krzyki Rozalki, która, miotając się nad nią, wygrażała jéj pięściami i osypywała ją gradem przekleństw i łajań. Niektóre z kobiet, piorących bieliznę, śmiały się i żartowały głośno tak z napastującéj, jak z napastowanéj, inne wzruszały ramionami, spluwały i, wskazując na Rozalkę, nazywały ją chfiksatką (waryatką), gadziną, jędzą. Były jednak i takie, które ujęły się za Pietrusią. Młoda Łabudowa krzyknęła do Rozalki, że niesprawiedliwie przyczepiła się do kowalowéj, która na jéj męża i patrzéć nie chce, nietylko co! Jedna z Budrakowych, synowa starosty, targała nawet wściekłą kobietę za koszulę i spodnicę, poważnie ją za jéj złość i szaleństwa gromiąc. Wszystko to przecież nic nie pomogło, dopóki Rozalka nie zobaczyła męża swego, biegnącego ku niéj z tym samym biczem w ręku, którym konie poganiał. Wtedy, jak ptak zraniony, krzycząc i ramionami w powietrzu miotając, zerwała się do biegu i ku wsi, jakby na skrzydłach poleciała. Długo jeszcze słychać było jéj piskliwe i rozpaczliwe krzyki, przeplatane łajaniem i pogróżkami na Pietrusię miotanemi.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
210 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre