Kitabı oku: «…i pieśń niech zapłacze», sayfa 4
IV
Dzień ten zbliżył ich z sobą.
Dość długo jeszcze nie szukali sposobności spotykania się, a Czesław nawet zdawał się niekiedy ich unikać, lecz wynikały one same przez się, z przebywania w jednym domu, z podobieństw umysłowych, które ich łączyły, z wypadków codziennego życia zwykłych i koniecznych.
Niekiedy Czesław na długie godziny znikał z domu lub na całe prawie dnie zamykał się w swoim pokoju, tłómacząc się przed bratem pracą, którą tu musiał wykonać koniecznie. Że praca ta trudną była i z dotkliwem jakiemś udręczeniem połączoną, domowi odgadnąć mogli, gdy nakoniec odrywał się od niej, po zmęczeniu twarzy jego i goryczy mowy.
Lecz i takie dnie zdarzać się zaczęły, w których, po odjeździe od drzwi oficyny ostatniego z wozów, pukał do nizkiego okna pracowni Janiny.
– Kto tam? – odzywał się z wnętrza wesoły głos kobiecy.
– Pustelnik! – pokornie za oknem odpowiadał głos męski.
– A czego pustelnik chce?
– Pustelnicy!
Było to przypomnienie jednej z gier dziecinnych, której niegdyś oddawali się ze wspólną wesołością i pustotą.
Coraz częściej zresztą wspólne wspomnienia z lat dziecinnych i młodzieńczych otaczały ich kołem wesołem lub tęsknem. Imiona istot kochanych niegdyś, a utraconych przez śmierć lub oddalenie, imiona miejsc znanych i lubionych niegdyś, a dla nich na zawsze zginionych, wszystko, co za jeziorem upłynionego czasu pozostało, a niegdyś było im wspólnem i miłem, wydawało z siebie tę melancholię, którą przemijalność rzeczy i ludzi napełnia serce każde, już dotykane ostrzami strat i doświadczeń. I każde serce w oddechu tej melancholii taje, pokornieje, czyni się tkliwszem i lepszem.
Ale wzamian, czy z kolei, były też wspólne im niegdyś uciechy, zabawy, swawole, nadzieje, które brały ich w koło wspomnień różowych, oczom i ustom przywracając dawną, różową wesołość.
Coraz też częściej uczuwali to zadowolenie spokojne i szlachetne, którego ludziom nawykłym do przebywania myślą w strefach wysokich dostarcza lot dwóch myśli, choć różny, lecz równy i wspólny.
U skraju kwiecistej łąki leśnej, w pobliżu samotnej pary, którą składały świerk zamyślony i srebrnie szemrząca osika, siedzieli we dwoje na obalonej niedawno przez wicher kłodzie sosnowej. Miewają czasem lasy takie miejsca odpoczynków, mchem zasłane, ze sprężystemi oparciami z gałęzi, z kobiercami dla stóp, pełnymi wzorzystych haftów.
Janina wydawała się dnia tego trochę zmienioną. Na twarzy jej delikatnej i wrażliwej, każdy moment przeżyty odbijał się przez czas pewien śladami, naturze swej odpowiednimi. Czesław dostrzegł na skroniach jej wyraźniejszy niż zwykle rysunek błękitny i pewne zmęczenie czoła nad oczyma zasmuconemi. Krótkiem, ale głębokiem spojrzeniem zajrzał w te smutne oczy i z prośbą w głosie zapytał:
– Co się stało?
Nie wymienił tego, co odgadł, lecz ona wzajemnie odgadła, o co ją zapytywał. Odgadł jej smutek i prosił, aby powiedziała mu jego przyczynę. Uczyniła to chętnie.
Doznała dziś smutnego, poniekąd nawet wstrząsającego, wzruszenia. Nie dość jeszcze oswoiła się z ciemnemi stronami swego zawodu. Najciemniejszą z tych stron jest uczucie niemocy własnej, niemocy nauki, niemocy wogóle ludzkiej przeciw tej sile fatalnej, którą jest śmierć.
Zadaje ta siła nieodzowna i niezłomna ciężkie ciosy sercom i za każdym ciosem o jedną cyfrę umniejsza sumę życia. Rany serc czas goi najczęściej, a suma życia nie zna uszczerbków i dopełnienie swe znajduje w samej śmierci, wie ona o tem dobrze; pomimo to nie może zobojętnieć dla straszliwego dramatu, ani oswoić oczu z nieubłaganem obliczem tajemnicy. Oblicze to zaś, ogółowi ludzi zjawiając się kiedy niekiedy tylko, staje codziennie niemal przed oczyma tych, którzy naprzeciw niemu idą z walką. Nieszczęsną bywa ta walka często…
Dziś, w jej pracowni, przed samemi jej oczyma umarło dziecko, które leczyła od dość już dawna. Choroba była nieuleczalną, lecz wierzyć w to nie chciała przepadająca za biednem stworzeniem tem matka. Więc przywiozła je dziś do niej konającem, nie wiedząc, czy wiedzieć niechcąc, że kona. Kobieta nieoświecona, prosta, lecz z gorącem uczuciem macierzyńskiem w piersi; dziecko skazane na śmierć, lecz mające takie miłe uśmieszki na ustach i w ostatniej chwili jeszcze rączynami czepiające się sukni matczynej, jak opoki…
Cóż, skoro dla przedłużenia tego życia trzebaby chyba cudu! A niema na ziemi istot dość czystych, dość świętych, dość z niebem związanych, aby mocne były z łoża śmierci podnosić i matkom przywracać umarłe dzieweczki! Niema na ziemi cudów!
Skargi tej Czesław słuchał z zamyśleniem i obudziła się w nim chęć nagląca ukojenia, pocieszenia ust, które ją wypowiadały. Zarazem trzeźwemu umysłowi jego pamięć nasunęła cuda, nad którymi rozmyślał często i które budziły w nim podziw ze czcią.
– Niech pani nie mówi, że na ziemi niema cudów. W ustach pani to bluźnierstwo przeciw prawdzie świata. Prawda świata ma swoje niepoznawalne otchłanie, lecz ma także i swoje szczyty, przejasne dla tych, którym starczy siły do ich wyszukania i objęcia wzrokiem. Świat jest pełen cudów, których nie spostrzegamy dlatego tylko, że rządzą nimi prawa stałe i że oswoiły się z nimi nasze oczy i myśli.
Największym z cudów świata jest człowiek, a w człowieku cud nad cudami, to jego rozum.
Rozum człowieka to nić elastyczna, z rozciągliwością, która wszelkie pomiary prześciga i przestanków nie zna. Czas rozciąga ją w dłużynę coraz dalszą i której kresu przewidzieć, ani dostrzedz niepodobna. Jest to światełko, zrazu drobne, które w ciągu czasu rozpala się w słońce, zdolne do prześwietlania nawskroś ogromów niezmiernych; a jakie ogromy, jakie ciemnice, jakie tajemnice prześwietli w przyszłości, odgadnąć, czy przepowiedzieć nie potrafi nikt.
Ilość poznania, stworzonego przez rozum człowieka, znajduje się po za kresem obliczeń matematycznych i żadna geometrya nie przemierzy przestrzeni, które on na poziomach wysokich i nizkich przebiegł i władztwu swemu poddał.
Rozum człowieka poddaje naturę poznaniu i władztwu swemu, upiększa planetę, ulepsza stan powstałych na nich bytów. Sam cudem nad cudami będąc, tworzy cuda, których zbiorowem imieniem: cywilizacya.
Mnóstwo odkryć, wynalazków, urządzeń, które przynoszą dosyt i rozkosz zmysłom człowieka, potrzebom jego najniższym i najwyższego rzędu umysłowym, estetycznym, towarzyskim instynktom czy popędom.
Uwykwintnienie stosunków najpospolitszych, upoetyzowanie potrzeb najpowszedniejszych, sezamy uciech, fontanny bijące winem i kwiatami…
Tak apoteozował rozum ludzki, a czyniąc to, składał hołd jedynemu prawie dotąd przedmiotowi swojego uwielbienia i swoich rozmyślań. Nic więc dziwnego, że mowa jego była bogatą w wiedzę i zapał, lecz tonów miękkich i wzlotów niekiedy poetycznych nabierała ona od widoku twarzy kobiecej, tuż obok niego pochylonej w zasłuchaniu i skupieniu. Patrzał na czyste linie jej białego profilu i czuł, że spodem myśli jego przebiega ten płomień wzruszenia, który rozgrzewa i w górę podbija myśl.
Ona, z powiekami spuszczonemi i rękoma splecionemi na sukni, słuchała, nie przerywając i na zmartwione przedtem jej czoło kłaść się zaczęła pogoda cichego szczęścia. Wszystko prawie, o czem mówił, było jej znane, lecz wstępowało w nią teraz, razem z brzmieniem jego głosu, które lubiła. Miała słuch tkliwy na brzmienia głosów ludzkich, a głos Czesława, przez słuch dostając się do jej wnętrza, budził w niem wzruszenie, sączące z siebie słodycz. Gdy mówić przestał, podniosła twarz i zaczęła nie zaprzeczać myślom i słowom jego, tylko rozszerzać pole, które przed chwilą przebiegły. Człowiek to cud w świecie, ale nie jedyny i rozum człowieka, to cud również, ale w nim nie jedyny.
Cuda poczynają się na ziemi od samych spodów natury i nie są tem mniejsze, czy mniejszy podziw budzące, od tych, które powstają u jej wierzchołków.
Grzybek unoszący się w powietrzu i dla oka ludzkiego niewidzialny, jest dziecięciem Mocy Twórczej, niemniej cudownym od globu olbrzymiego, który po drogach niezmierzonych przebiega nieskończone przestworze wszechświata. Koral, ukryty w nurtach oceanu, i perła, zamknięta w muszli, równe są w cudowności żołędzi, mieszczącej w sobie przyszłość potężnego dębu lub skorupkom zaledwie dostrzegalnych istot, z których powstaje góra z wierzchołkiem niebotycznym.
Lecz największym z cudów świata jest sama zaródż życia, samo powstanie tej drobiny ożywionej, z której jednostajnie początek swój biorą na ziemi grzyb i orzeł, kwiat i płaz, kieł zwierzęcia i serce człowieka.
Człowiek jest tylko jednym z tych niezliczonych cudów świata, a serce jego, to w nim, obok rozumu, cud nad cudami.
Serce człowieka, cudem będąc, zawiera w sobie siłę cudotwórczą, bez której współdziałania cuda rozumu są obosieczne i po stronie jednej zbawienie mają, a po drugiej zgubę. Są one również bez tego współdziałania dwulicowe i jak pogański Janus, oznajmiające światu ery mleczne i miodowe, albo ery krwawe.
Cudotwórcza moc serca koi bole, zażegnywa klęski, nasyca duchowe głody, rozlewa po ziemi słodycz i bohatersko broni prawdy; silne pomoce też niesie pięknu: pięknu duszy, pięknu życia i pięknu sztuki.
W życiu człowieka i w życiu ludzkości nieszczęsnym jest moment pozbawiony dobroci, odwagi, poświęcenia, współczucia, wszystkich pierwiastków, czynników, pobudek, którym mowa ludzka daje metaforyczną nazwę serca.
Dzieła cudotwórczej mocy serca znajdują się po za kresem obliczeń więcej jeszcze, niż dzieła rozumu, bo więcej, niż one umykają oczom ludzkim i ludzkiej wiedzy. Jednak są i takie, które dzieje ludzkości zawracają na tory nowe i dają imię swoje ich erom. Są również takie, przed któremi rozum staje w podziwieniu, szepcąc: „Tajemnica!” i nie mogąc całą swą mocą cudotwórczą prześwietlić cudu tajemnicy.
Dziwne jest słońce, dziwnym jest kwiat, dziwnem natchnienie, z którego powstaje sztuka i dziwnym lot myśli ku prawdzie, lecz najdziwniejszy ze wszech dziwów świata to serce człowieka, które kocha, przez ukochanie cierpi, a przecież w ukochaniu trwa.
Tak sławiąc cuda natury i cuda serca człowieka, składała hołd nietylko przedmiotom swego uwielbienia i swoich rozmyślań, ale jeszcze i źródłu jedynemu, z którego czyste i górne radości spływały na czystą i górną jej młodość.
Czesław słuchał, nie przerywając. Wszystko, co mówiła, było mu znane, lecz myślał o tem rzadko, lub nie myślał nigdy. Męska trzeźwość umysłu, natura zajęć, którym się oddawał i natura stosunków, wśród których się obracał, nie dopuszczały mu wzroku do horyzontów, na których ona wzrok swój zatrzymywała najczęściej lub trzymała stale i teraz było mu tak, jakby od tej rozmowy z nią czyniło się jego wzrokowi przestronniej i widniej.
Czuł, że stawał się nad nim akt dopełniania. Czuł, że myśl czyjaś podbija skrzydła jego myśli, aby zakreślała koła wyższe nad poziom materyi, jej dziwów i jej interesów. A obok tego i razem z tem czuł, że przenika go słodycz tajemna i niewysłowiona.
Nic z tego, o czem mówiła, nie utracając, ścigał wzrokiem grę jej rysów, a potem, gdy dłonią zakrył oczy, stały mu pod powiekami usta do płatków róży podobne i oczy pod czołem dziewiczem świecące ciepłym, głębokim szafirem.
Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, jaką podniosłość i jaką pełnię szczęścia przynosić może dwoiste kochanie: ciałem i duchem, że jest ono również cudem świata i że stokroć wydziedziczonymi są ci, dla których cud ten stać się nie może.
Odjął dłoń od oczu.
– A jednak, słusznie mówiła pani, że – cudów niema!
Smutnie ręce na suknię opuszczając, odpowiedziała:
– Niema ich dla dzieciątek odumierających matki!
A on jak echo rzekł:
– Niema ich dla losów ludzkich na zawsze złamanych…
Wtedy ona żywym ruchem twarz ku niemu zwróciła, a wargi jej drgnęły cichem pytaniem:
– Na zawsze? Dlaczego na zawsze?
Ale on wstał i rozglądając się do koła, począł wychwalać piękność i zaciszność miejsca, w którem się znajdowali. Chciał, aby zdjęła z niego wzrok swych pytających oczu.
– Obejdźmy dokoła łąkę! pójdźmy pomiędzy brzozy, które, jak mówi Jerzy, zapraszają brodatego patryarchę do tańca po dywanie haftowanym w bratki! Co za bogactwo linii i jaka przeźroczystość rysunku! Jaka gra świateł słonecznych, rozbijających się o ruchome przeszkody liści. I jaka cisza, a razem jaki w powietrzu gwar szmerów, kolorów, zapachów!
Okrążali łąkę, idąc pod, albo pomiędzy drzewami, ukazując sobie nawzajem grę świateł, grę różnych zieloności, grę barw kwiatowych, grę motyli nad kwiatami. Natura prosta, ale kochana, wzięła ich w nurty swe, złożone z mnóstwa kropel życia, które świeciły, rozkwitały, płonęły, z mnóstwa cudów, które dla mnóstwa oczu mogły być obojętne, lecz w których kochały się i z rozkoszą zanurzały się ich oczy. W nurtach tych, smutki czy niepokoje, jakimikolwiek być mogły, opuściły się na dno, a na powierzchnię wypłynęła wesołość serdeczna, poufała i mówna. Była to też wesołość gorączkowa nieco, taka, która oczy rozjaśnia radością, usta rozwiera uśmiechami i śmiechem, lecz w głębi drży niepokojem czy bolem…
Wrócili do domu tem więcej rozweseleni, że bardzo spóźnili się na obiad.
To dzisiejsze spóźnienie się ich z powrotem do domu obudziło w Jerzym i Krystynie dobrą nadzieję, którą od czasu pewnego już byli powzięli, nic o niej sobie nawzajem nie mówiąc. Teraz znalazłszy się sam na sam, zamienili pomiędzy sobą krótkie ciche słowa.
– Czy uważasz?
– Z radością…
– Ja również cieszę się, chociaż jeszcze… wątpię…
– Nic niema pewnego na świecie, ale…
– Nie przebywałby tu tak długo… Za kilka dni kończy się czas uwolnienia go od zajęć obowiązkowych, więc wysłał już prośbę o oddalenie terminu…
– Ach, jak to dobrze. Zawsze myślałam, że oni stworzeni są dla siebie! Pamiętasz, Jurku, tę bajkę o dwóch połowach duszy na świat rzuconych i które wzajem szukają się po świecie?
Jerzy po męsku brał bajkę za bajkę, lecz myślał o czem innem.
– Ona go nam przywróci! Zdolności jego, praca, serce jego do nas powrócą…. przez nią…
– Nietylko ona – z zamyśleniem rzekła Krysia. – Zdaje mi się, że przyjechał tu dlatego właśnie, że sercem już do nas powrócił…
Mały Jurek wpadł do pokoju i Ewcia przybiegła, wołając:
– Już idą, idą! Wracają!
Było potem wiele śmiechu, pustego mówienia, opowiadań o rzeczach opowiadania nie godnych, bo są w życiu takie dnie świąteczne, których tajemna radość wyzłaca i wypełnia szare i błahe dla dni powszednich wydarzenia i wrażenia.
Trwało tak aż do wieczerzy, którą Dębsia przyniosła na ganek z bardzo widocznie zapłakanemi oczyma. W domu tym, czyjekolwiek zapłakane oczy były zdarzeniem zwracającem uwagę, budzącem współczucie. Wszyscy więc zauważyli, że nawet majestatyczny chód starej sługi spokorniał od przygarbionych pleców i że szeroką twarz jej okryły plamy niezdrowych rumieńców. Gdy tylko oddaliła się, Jerzy opowiadać zaczął o jej ciężkiem zmartwieniu. Ma złego syna i dziś właśnie dowiedziała się o popełnionym przez niego występku, który, nie będąc właściwie zbrodnią, kładł plamę szpetną na czci człowieka i całej przyszłości jego zagrażał niedolą. Jest to dla niej cios wielki, bo kocha syna pomimo wszystko i pomimo wszystko nie jest on pozbawiony dobrych zalet. Rzecz to przedziwna, jak często ludzie bywają dwoiści i noszą w sobie z jednej strony piękne światła, a z drugiej – grube ciemności. Bywają tacy, którym trzeba tylko dopomódz, aby zwyciężyły światła, i to właśnie Jerzy uczynić zamierza względem syna starej i zacnej sługi ich rodziny. Bezpośrednim następstwom czynu jego zapobieży, bo ma odpowiednią ku temu możność, a potem weźmie go pod swoją wyłączną zwierzchność i opiekę. Winien to jego matce i jego, bądź co bądź, ludzkiej duszy, która, jak mu się zdaje, może jeszcze stać się silniejszą przeciw złemu. Człowiek ten jest stróżem leśnym, ale mieszkał dotychczas w oddalonej stąd części lasu; teraz, Jerzy umieści go jak najbliżej siebie, pod codziennym wpływem swoim i Krysi, która najpewniej nie odmówi mu w tem swej pomocy.
Z prostotą i wyrazem szczęścia w oczach Krysia odpowiedziała:
– O tak, Jurku! Z całego serca dopomagać ci w tem będę!
Czesław zaś ze skupioną uwagą patrzał na brata i oczu z niego nie spuszczając, z chwiejnymi tonami w głosie rzekł:
– Więc ludzie nieskazitelnie czyści mogą mieć dla win ludzkich przebaczenie?
Jerzy odpowiedział, że nikt z ludzi nieskazitelnie czystym od win i błędów być nie może, że wspólność błędów – to jedno z najtwardszych ogniw w łańcuchu ludzkiego braterstwa, i że dlatego człowiek żaden nie posiada nad człowiekiem innym prawa potępienia. Zło samo niech będzie przedmiotem odrazy i potępienia, lecz biednego robaka ziemskiego, który ulega tej sile fatalnej…
Czesław z oczyma rozbłysłemi przerwał:
– Czy o wszelkich, wszelkiego rodzaju winach to samo powiedzieć możesz?
Jerzy po chwili zastanowienia wyznał, że istnieją pewne kategorye występków, które budzą w nim odrazę szczególną, i że z tą odrazą z trudnością walczyć musi, aby nakoniec ulitować się nad winowajcami.
Rozmowa toczyła się przez chwilę o rozmaitych rodzajach ludzkich win i błędów, aż Krysia, w postawie zamyślonej, z niezmiernie rzadką u niej surowością, przemówiła:
– Są winy, których przebaczać nie wolno, bo zadają krzywdę nie nam i nie jednostkom, lecz idei…
Jerzy z przyjacielskiem porozumieniem skinął ku żonie głową.
– Masz słuszność – rzekł – idea nie udziela nikomu pełnomocnictwa do przebaczania zadawanych jej krzywd.
Po tym sarkazmie, twardszym dlatego, że wypowiedział go człowiek łagodny z natury i zasady, zapanowało milczenie. W atmosferze dała się uczuć przymieszka niepokoju. Niewiedzieć z czego powstał niepokój i napozór nie objawiał się niczem, ale był i uczuli go ludzie, siedzący dokoła stołu rodzinnego, na ganku, oblanym księżycowem światłem. Bo księżyc przed chwilą wypłynął z za lasu, który w świetle jego przybrał pozór ogrodów tajemniczych, mających głębie przepaściste i wiejących ciszę, skąpaną w rosnej świeżości.
Wśród zmroku, posrebrzonego światłem księżycowem i wśród milczenia, przejętego niepokojem tajemnym, ozwał się głos Janiny przyciszony i zaprawiony słodyczą niewymowną.
– Wina, której dobre nawet serca ludzkie przebaczyć nie mogą, to największe na świecie nieszczęście, a w wielkiem nieszczęściu leżeć musi moc odkupienia. Temu, kto bardzo cierpi, nawet tego rodzaju winę przebaczyć wolno…
– Tylko – przerwał Jerzy – tylko pozwól mi postawić znak zapytania przed cierpieniem winowajców! Wina ich jest niewątpliwie nieszczęściem, ale czy oni czują swe nieszczęście?
– Przypuszczam, że są tacy – odpowiedział Czesław.
I nikt już nic więcej nie powiedział. Wszyscy uczuli lęk przed dłuższem tego przedmiotu dotykaniem. Niewiedzieć skąd lęk ten powstał, ale był.
Bywają czasem takie cienie, kładnące się na dusze ludzkie od rzeczy niewiadomych, czających się w dalekościach czasu lub miejsca i niepokoją się w nich dusze ludzkie, jak w niewyraźnych snach.
Potem była taka krótka chwila, w której Janina i Czesław znaleźli się na schodach ganku, sam na sam.
Ona w pełni księżycowego światła, w jasnych muślinach i z białą swą twarzą, wydawała się cała srebrną. On, przeciwnie, w tem świetle nawet wydawał się ciemnym, tak ciężka chmura przyoblekła mu rysy. W ziemię patrząc, z pochyloną głową, rzekł:
– Przez usta pani ozwał się przed chwilą anioł bezgranicznego miłosierdzia. Lecz są otchłanie, których nie znają wzroki anielskie i są na dnie ich cierpienia piekielne, z których przecież kwiat odkupienia wyrastać nie może…
Jak szafirowe gwiazdy podniosły się ku niemu jej oczy i miękkim szeptem zapytała:
– Dlaczego nie może?
Ale on nie odpowiedział i tylko pochylony przed nią nizko, do ręki jej tak długo przyciskał gorące usta, że srebrzystością niebieską oblana, stanęła cała w ziemskich płomieniach.
V
Dzień ten sprawił, że stali się sobie tak potrzebnymi, jak potrzebny jest ludziom zmysł wzroku. Ślepiec długo żyć może, lecz każda godzina życia przynosi mu udręczenie tęsknoty za widokiem światła. Żyje, ale dusza jego, tak samo jak oczy, nurza się w ciemności.
Oni, ilekroć znikali sobie z oczu, stawali się ślepcami i nurzały się w ciemności ich dusze i oczy.
Obojętni dla tego, co bywało im przedtem radością większą lub mniejszą, nie doznawali żadnej, ilekroć z siebie nawzajem czerpać jej nie mogli.
Ilekroć rozłączali się, na serca ich występowała kropla czerwona, w której rozkładały się i znikały ich porywy ku życiu. Był to rubin tęsknoty, który z serc ich wywabiał wszelki spokój, wszelką słodycz i samą nawet chęć życia.
Więc unikali tych udręczeń, wiedzeni tym samym instynktem, który pomimowolnym odruchem ciała uchyla człowieka od narzędzi, zadających ciosy i rany. Bywali często razem we dwoje, z Jerzym, z Krystyną, z dziećmi, lecz sam na sam, czy pomiędzy ludźmi, ilekroć znajdowali się razem, radość oblewała im twarze i serca.
Bywały dnie, w których zamieniali pomiędzy sobą zaledwie kilka słów i takie, w których rozmawiali ze sobą bez końca, lecz nie było takiego, w którymby z zamienionych spojrzeń, czy uśmiechów, czy słów, nie zapłonęła w nich iskra wzruszenia.
Raz, w kilka minut po otrzymaniu z poczty dzienników i listów, Czesław zaczął po całym domu szukać brata, wołając go głosem takim, jakby miał mu do oznajmienia wiadomość ciekawą i radosną. Wychylając się z pokoju dziecinnego, Krysia oznajmiła, że kędyś w lesie rozpoczęły się jakieś roboty ważne, Jerzy pojechał dla zarządzenia niemi i wieczorem dopiero powróci. Wieczorem więc dopiero bracia spotkali się w pracowni Jerzego, który od pierwszego spojrzenia na brata, zawołał wesoło:
– Czyś wypadkiem nie znalazł dziś w państwie mojem Lety? Takiś rozpromieniony i ucieszony!
– Nie dość, że znalazłem Letę, ale długo jeszcze wolno mi pić jej wody!
Otrzymał od zwierzchności swej pozwolenie na długi jeszcze pobyt w tych stronach. Lękał się, że pomimo prośby nie otrzyma, ale…
– Ale mnie odmówić nie mogli!
Zadowolona duma błysnęła mu w uśmiechu warg prawie młodzieńczych. Ozwała się w nim dawna ambicya, ucieszona tem, że wiele znaczył, wiele mógł, wysoko zaszedł. Ale trwało to przez chwilę, po której rzucił się na szyję bratu w taki sposób serdeczny i porywczy, w jaki czynił to często za lat dawnych.
Wróciła pomiędzy nimi dawna poufałość braterska, wróciły Czesławowi dawne gesty, ruchy, sposoby wyrażania się, imiona pieszczotliwe, któremi niegdyś nazywał swych blizkich. Do Krysi nie mówił już: pani; Dębsię nazywał Dębsią i w owym dniu otrzymania radosnej wieści okręcił starą sługę po bawialnym pokoju tempem walcowem. Krysia grała na fortepianie walca; zdyszana Dębsia, zanosiła się od śmiechu. Janina wołała: brawo! i stara matka, w swojej wiecznie czarnej sukni, wychyliła się ze swego pokoju, aby zobaczyć, co tak wesołego dzieje się w domu. On ją, tak jak wszyscy w domu, od czasu pewnego nazywać zaczął matusią i czasem, wieczorami, kobiecie tej od lat i cierpień zwiędłej, opowiadał tyle rzeczy zajmujących, czy zabawnych, że kładła się do snu zdrowszą, z uśmiechem na rozweselonych ustach.
Rozkwitał. W ciepłej i czystej atmosferze tego domu, jak kwiat w słońcu rozwija płatki, rozwijał przymioty, których dawniej zdawał się nie posiadać. Stłumione po części ambicyą namiętną, a po części wytężoną pracą naukową i fachową, wybijały się w nim teraz na swobodę i bujnie wzrastały: dobroć, czułość, łatwa wesołość, przywiązanie do blizkich rzeczy i ludzi. Obudziło się i wzrastało w nim to, co nazwać można przyjaźnią człowieka dla otaczającego świata: pełno dobrych życzeń i pełno chęci do oddawania dobrych przysług.
Ale i w Jerzym zachodzić poczęły zmiany duże. Miał on w swem życiu wiele uciech i pociech, ale też wiele pracy wyczerpującej i tych zmartwień postronnych, które dla organizacyi i pewnych trudniejszemi są do znoszenia nad zmartwienia osobiste. Przytem niepokoje sumienia prawie nadczułego i monotonia dni powszednich, upływających bez zmysłowych wspólnictw, bez szerokich horyzontów, bez wrażeń pewnego rzędu, których niedostatek utrudnia oddech każdej piersi ludzkiej, niewystygłej i nieciasnej. Wszystko to było przyczyną, dla której, pomimo rodzinnego szczęścia, przedwcześnie może spracowały się mu barki duszy i ciała.
Teraz, dowiedziawszy się, że pobyt brata w Polance przedłużonym zostanie, począł w odzyskanie go mocniej wierzyć i ufniej z nim rozmawiać, począł też ufniej i silniej uczuwać szczęście dzielenia się myślą z człowiekiem, który przewyższał go myślą i wiedzą, a przywiązaniem braterskiem coraz więcej dorównywać mu się zdawał. Marzył o stałem wkrótce osiedleniu się jego kędyś w pobliżu, o częstych z nim swoich stosunkach, o tej dani powinnej, którą złoży on temu, co Jerzy kochał więcej nad niego i nad samego siebie. Wszystko to poczęło go odmładzać, krzepić, rozweselać, poczęły mu się wyprostowywać spracowane barki.
I dnie płynęły. Pogody różne, słoneczne i słotne, roboty różne, domowe i polne, wydarzenia pospolite i nieco rzadsze, przemijały.
W królestwie roślinnem, po wiele już razy zmieniły się panujące rody i Janina z więziami kwiatów dzikich do domu wracając, po wiele już razy zawołaćby mogła: „le roi est mort, vive le roi!”.
Oddawna już przekwitł silnie woniejący storczyk biały i zastąpiły go po łąkach, po lasach geranie purpurowe i w biskupie fiolety przybrane epilobie. Cała powódź koronkowych baldaszków rozścielała się po trawach i długo nad miedzami wzbijał się żółty wiesiołek, wysoką gromnicą jaśniejąc w ciemnościach nocnych. Lipy przekwitły, powstał i zniknął urodzaj bławatków, kąkoli, powoi. W zaciszach leśnych, tu i owdzie dotykanych już złotem jesiennem, stanęły wysmukłe rózgi złote i nad ścieżkami leśnemi, habry wielkokwiatowe melancholijnie zawieszać poczęły swe bujne głowy o rozczochranym, szafirowym włosie. Wówczas też dawną białość kalinowego kwiatu i rumianość róż dzikich zastąpiła krwista czerwoność jagód, które, osypując krzaki napełniały wąwóz za lasem, przelewały się przez jego brzegi i zdawały się zgodnie wtórzyć gorącej pieśni królewskiego szkarłatu, który u brzegów pola rozlał się po jarzębinowych drzewach.
Nietylko kolory i kształty, ale także głosy światła zmieniały się i nawzajem się zastępowały. Po zapalczywym świegocie ptactwa na drzewach nastąpiło tłumliwe ćwierkanie świerszczy w trawach; coraz cichszą stawała się w powietrzu muzyka owadów, coraz głośniej rozlegał się nad wysokiemi gwiazdami klekot blizkich odlotu bocianów. Aż zaszemrały tu i owdzie spadające z drzew liście uschłe, przepiękne w śmiertelnej swej krasie i za lasem, za polem, na łąkach dalekich zaśpiewała fujarka pastusza.
Dnia pewnego świetna kawalkada konna, przejeżdżając obok leśnego domu, przed gankiem jego stanęła i gromadka ludzi świetnych, wystrojonych, wesołych napełniła ściany jego gwarem rozmów błyszczących i lekkich. Byli to właściciele lasu tego i ich goście, znajomi Jerzego, znajomi też Janiny, której lekarskich usług niekiedy wzywali i którą zasypywali teraz słowy pełnemi pochwał i pieszczoty. Blask bogactw, tytułów, strojów, wysokie szczyty społeczne, z uprzejmym wdziękiem pochylające się ku społecznym poziomom średnim, budzącym w nich szacunek i sympatyę. Trwało to godzinę i zostawiło po sobie oprócz nieładu w rozstawieniu sprzętów, zapach perfum, stłumiony wkrótce zapachem dzikich kwiatów, a gdy wszystko uciszyło się…
Przy otwartem oknie, tem samem, do którego przedtem zaglądały kwiaty jaśminowe, Czesław mówił Janinie o dziwnem, dziwnem zobojętnieniu swem dla blasku, dla zaszczytów, dla wielkości świata, za któremi w młodzieńczych latach swych gonił tak namiętnie, w których widział brylantowemi zgłoskami wypisane słowo zagadki życia.
– Dziwnie, dziwnie długo niekiedy na szalach rozumu ważą się różne skłonności i kierunki życia; dziwnie późno niekiedy z pożarów i mgieł młodości wychodzi na jaw najgłębsza natura człowieka.
Mówili potem o tych wewnętrznych głosach, które w człowieku przemawiają niekiedy gromem nagłym, a niekiedy szmerem długo niesłyszanym, niesłuchanym, zagłuszanym przez wichry zewnętrzne. Mówili o zagadkach przeznaczenia ludzkiego na ziemi, o źródłach szczęścia i źródłach niedoli, o skromności życia, prostocie serc, wielkości ideałów, o Bogu… I na tym punkcie ostatnim zatrzymali się długo, ponieważ był to szczyt, nad który wyższego niema dla myśli człowieczej i tylko jeszcze ze szczytu zobaczyli ziemię jako robotnicę w nieprzejrzanych przestworach wszechświata i duszę człowieka jako robotnicę na ciernistych niwach tej ziemi. Powiedzieli sobie, że nie dowiedzą się nigdy, jakim jest cel ostatni tej służby istot niebieskich i ziemskich, ale że służyć trzeba i że to nakaz, który tkwić musi w głębinach i przeznaczeniach dusz, bo ilekroć wypełnienia nie znajduje, one więdną i mrą w pustce, w nudzie, w zapóźnej zgryzocie.
Zamieniając zdania ostatnie, pomimowoli zawiesili spojrzenia na niebie, ubranem w pożarne światła zachodu, a gdy opuścili je ku ziemi, w pokoju zmierzchało. W zmierzchu, nie wiedząc dlaczego i kiedy, podali sobie ręce i połączyli je w uściśnieniu długiem, lecz w którem miłosnego wzruszenia nie było. To, co w tej chwili czuli, było tą przyjaźnią spokojną i szlachetną, bez której miłość ani szlachetną, ani trwałą być nie może. Gdy dłonie ich obejmowały się uściśnieniem przyjaźni, zmysły milczały, lecz serca czuły, że przywiązują się wzajem do siebie z mocą tem większą, im rozmaitszej natury były skuwające je ogniwa.
Wkrótce potem zaszedł wypadek, który wstrząsnął pokojem całego domu. Mały Jurek, chłopak czarnooki, ogorzały, wesoły i dobry, z przyczyny pospolitej, bo dopadł kędyś owoców niedojrzałych, zachorował ciężko. Zdanie Janiny o chorobie malca brzmiało dość groźnie, i zażądała ona wezwania na naradę lekarza z Suchej.
– Starszy odemnie, doświadczeńszy i zresztą… Jurek, to dziecko tak blizkie mi i kochane, że lękam się własnych omyłek…
Mówiła to Czesławowi, gdy przechodząc przez pokój, w którym się znajdował, podawała mu rękę na dzień dobry. Postawę miała spokojną, lecz twarz głęboko zmartwioną. Odeszła też śpiesznie i tylko, od drzwi twarz ku Czesławowi odwracając, uśmiechnęła się pobladłemi nieco usty. Było to mgnienie oka, za które Czesław uczuł wdzięczność. Uśmiech powiedział mu: do widzenia! i jeszcze: bądź spokojny! nic bardzo złego się nie dzieje!
Jerzy, stroskany, poskarżył się przed bratem, że nie ma czasu osobiście pojechać do Suchej, co przybycie lekarza znacznie przyśpieszyćby mogło.
– Jadę! – zawołał Czesław i po kilku minutach był już w drodze.
W kilka zaś godzin potem przez drzwi otwarte widział w sąsiednim pokoju Janinę, siedzącą przy stole naprzeciw człowieka z siwiejącymi włosami i miłą, myślącą twarzą. Rozmowy ich, prowadzonej półgłosem, nie słyszał i dochodziły go z niej tylko pojedyńcze, nieliczne słowa, lecz całą siłą wzroku swego przypatrywał się Janinie.