Kitabı oku: «…i pieśń niech zapłacze», sayfa 5
Miała dnia tego na sobie suknię ciemną i profil jej zamyślonej twarzy, nakształt delikatnego kwiatu, wychylał się z aksamitnych obrzeżyn stanika. Głowę i kibić pochylała nieco ku starszemu koledze, co postawie jej nadawało wyraz uszanowania i skromności. Ze skupioną uwagą słuchała tego, co mówił, a gdy odpowiadała, ręka jej miała czasem pomimowolne gesty rozwagi i energii. Trwało to przez długie minuty, a Czesław ani przez mgnienie oka patrzeć na nią nie przestał i wiódł za nią oczyma wtedy jeszcze, gdy powstała i ze starszym współtowarzyszem swym przechodziła sąsiedni pokój. Z uśmiechem pomimowolnym, z tym zaledwie widzialnym krótkim uśmiechem, który jest jakby drgnięciem na ustach rozkoszy wewnętrznej, patrzał na przyjacielski sposób, w jaki, idąc, rozmawiali ze sobą, a gdy zniknęli, z oczyma, zakrytemi dłonią, popadł w nieskończoną, kamienną zadumę.
Może wśród tej zadumy śniły się mu anioły i raje, może też miecze archanielskie na wrotach raju skrzyżowane, bo gdy obudził się z niej i podniósł głowę, na powiekach i dłoni uczuł wilgoć…
Przez kilka dni potem nie widywał jej wcale, ale po kilku dniach Jerzy, przychodząc z pokoju chorego dziecka, rzekł:
– Ta nasza doktorka to uzbrojona w naukę siostra miłosierdzia…
– Masz łzy w oczach – zauważył Czesław.
– Cóż? Uratowała mi dziecko! Jurek żyć będzie.
Milczeli potem chwil kilka i Jerzy zasiadał już przed swojem biurkiem, gdy Czesław odezwał się nagle:
– Tak. Niebo odbija się w takich naturach kobiecych!
Słowa te podniosły Jerzego z krzesła. Zbliżył się do brata, na ustach drżały mu jakieś słowa, ale Czesław, z niemal przerażonym gestem, zawołał:
– Nie, nie!
I ze wstrząśniętymi rysami pokój opuścił.
Jurek był uratowany, Krysia przestała po kątach domu płakać i załamywać drobne dłonie, a Dębsia chodzić po domu z zapłakanemi znowu oczyma; Jerzy mógł swobodnie oddawać się zajęciom swoim i wyjechać na dni kilka, w celu obejrzenia oddalonych części lasu.
– Jedź zemną, Czesiu! Deszcze padają, w domu trochę ponuro, bo Krysia ma głowę pełną choroby swojego malca, a Janka zapowiedziała, że jeszcze dni kilka nie odstąpi go ani na godzinę. Lęka się, aby nie popełniono nieostrożności jakiej i nie chce martwić chorego, który każdą nieobecność jej oblewa łzami. Siedzieć w tych milczących i zamkniętych ścianach, nic zabawnego. Pojedź ze mną!
W gruncie rzeczy pragnął pokazać bratu pole i owoce pracy swojej, a zarazem kilka dni nieprzerwanie z nim przepędzić. Może też w ciągu tego długiego sam na sam odkryje on przed nim do ostatka swoją przeszłość i swoje zamiary…
Pojechali, a w końcu drugiego dnia Czesław powrócił sam jeden. Zaniepokojonej Krysi powiedział, że Jerzy zmuszony został pozostać tam do jutrzejrzego3 wieczoru, a on powrócił, bo nie mógł już dłużej…
Nie dokończył, a Krysia w szarym kątku przedpokoju prawie niewidzialna, uśmiechała się figlarnie. Czego nie mógł dłużej? Nie widzieć Janki? Głośno zaczęła mówić, że Jurek ma się coraz lepiej i Janka pozwala już teraz zastępować siebie przy nim, sto razy na dzień tylko powtarzając?4 ostrożnie z jedzeniem! ostrożnie z mówieniem! ostrożnie z całowaniem! Aż uszy bolą od tych jej ciągłych przestróg. Obawia się powrotu gorączki, która jednak poszła już sobie za góry, za lasy i więcej nie wróci!…
Odbiegła. W domu panowała cisza i gdzieniegdzie tylko paliła się jakaś lampa, czy lampka. Żadnego światła nie było w pokoju, pod którego oknami kwitły niegdyś jaśminy, i Czesław usłyszał w nim przyciszoną rozmowę dwóch głosów.
– Czy można wejść? – zapytał.
– Prosimy! – odpowiedziały dwa głosy kobiece.
Deszcze ustały. Wieczór był znowu księżycowy i pogodny. W pokoju nie paliło się żadne sztuczne światło, lecz stał on cały w srebrzystej poświacie, która smugami kładąc się na ścianach, w powietrzu rozpraszała marzenia łagodne i lotne, przepojone też było to powietrze zapachem kwitnącej w doniczkach rezedy. Okna były zamknięte, jedne tylko drzwi otwarte na ciemność i pustkę; żadnych nigdzie głosów. Zaciszność, ciepło, woń rezedy i w smudze księżycowego światła zupełnie wyraźne postacie dwóch kobiet.
Matka siedziała w głębokim fotelu; włosy jej świeciły srebrem, a twarz bladością. Nie była bardzo starą, lecz przeszłość, obdarzając ją wielu bolesnymi ciosami, odebrała jej wzamian to bogactwo, którem jest zdrowie. Janina siedziała obok matki na nizkim stołku, więcej w cieniu, podobna sama do wysmukłego cienia.
– Usiądź, Czesiu!
Po raz pierwszy, odkąd tu przybył, mówiąc do niego, użyła tej spieszczonej formy imienia, którą nazywała go, kiedy był dzieckiem i młodzieńcem. Odezwało się to w nim, jak echo dalekiej pieszczoty, bardzo miłej.
Jak ma się Jerzy? Dokąd obaj jeździli? Jakie miejsca zwiedzili? Kiedy Jerzy powróci? I inne jeszcze pytania i odpowiedzi codzienne, potoczne, aż z jakiegoś słowa, czy imienia, wywiązała się rozmowa o przeszłości, o tej przeszłości nie jej samej, lecz szerokiego koła ludzi i zdarzeń, na które patrzała młodemi i pełnemi zapału oczyma.
Rzadko wspominała o tem, na co niegdyś patrzała, czego doznała, co strugami uczuć rozmaitych przepływało przez strudzone dziś jej serce. Starość często staje przed twardem obliczem świata w postawie lękliwej i blizcy wyjścia z gmachu życia, nieśmiało usuwają się na stronę przed tymi, którzy do niego wstępują. Miała starość nieśmiałą. Obejście się jej posiadało tę samą delikatność, która była cechą obu jej córek i pod suknią wiecznie czarną zachowała jakąś smętną, pomimowolną gracyę poruszeń i słów. Więc lękała się być natrętną i wśród tych nawet kilku istot, które ją kochały, ciałem i duchem żyła na stronie.
Ale tego wieczoru, światło księżycowe może, czy miękka dłoń córki na jej ręku leżąca, czy jakieś skryte pobudki macierzyńskiego serca, skłoniły ją do mówienia. Opowiadała o rzeczach i wypadkach, na które niegdyś patrzały jej młode oczy, o czynach ludzkich, które niegdyś wielbiło jej młode serce. Powolna i przyciszona jej mowa wywoływała z grobu niepamięci imiona niegdyś rozgłośne, a w czasie umilkłe, dramaty zapomniane, ofiary i bohaterstwa, niemające nagrobków i niewciągnięte do żadnej epopei nieśmiertelnej. Był to czarodziejski pochód po srebrnej wstędze księżycowego światła, wskrzeszanych obrazów, scen, postaci. Pokój napełnił się szelestem niewidzialnych skrzydeł i rozlały się po nim szmery westchnień zagrobowych. Coś, jakby skarga, czy żałość, czy melancholia, przewlekało się blademi smugami po ocienionych kątach i coś, jakby mgliste oblicza, w koronach rozwianych włosów, zazierało przez osrebrzone szyby.
Dla Czesława były to rzeczy zapomniane. Dążenia i prace jego popłynęły korytem dalekiem i odwróciła się od widmowych korowodów tradycyi pamięć jego. Spoczywa to w naturze ludzi, że kochać i czcić przestają – przez zapomnienie; lecz bywają tacy, którym wystarcza jednej iskry, wrzuconej do pamięci, aby w sercu zagorzał dawny płomień.
Z oczyma, zakrytemi dłonią, słuchał, kiedy niekiedy wymawiając kilka słów zapytania, czy przypomnienia, jakieś imię, jakąś datę. Potem odsłonił oczy i długo patrzał na księżyc w pełni, który stał nad lasem. W świetle księżyca twarz jego miała wyraz surowy. W głębokościach sumienia sprawiał sądy i wydawał wyrok na samego siebie, zapytywał: cóż ja? cóż ja? cóż ja? i odpowiadał: marność! Przeszłość własną postawił obok innych przeszłości i osądził, że jest marną. Twardo osądził samego siebie i zapadła mu na dno piersi zgryzota strzaskanej dumy. Była to także zgryzota faktów nieodwołalnych i strat, które powróconemi być nie mogły.
Spojrzał na Janinę. Nie zmieniła miejsca tylko z taburetu zsunęła się na klęczki i ramieniem otaczając szyję matki, głowę położyła na jej piersi. Do rozmowy nie mieszała się ani jednem słowem i wtedy dopiero, gdy godzina późną stawać się zaczęła, z pieszczotliwą troskliwością zajrzała matce w oczy.
– Matusia za dużo dziś mówi… pora już przestać mówić… pora już spać…
Czesław powstał i nizko pochylony całował rękę, podobną z kształtu do ręki Janiny, tylko w wichurze czasu zeszczuplałą i uwiędłą. Całował ją długo i doświadczył przebłysku uczucia, że jest to ręka jego matki. Matkę swą kochał niegdyś bardzo i utracił wcześnie. Razem z wielu innemi przypomnieniami, przypomnienie o niej silnie uderzyło go w serce. Podniósł twarz i z pieszczotą w głosie poprosił:
– Niech matusia uczyni mi wielką łaskę!
– Jaką? jakąż mogę…
Często i nawskroś starość przeniknięta bywa myślą przepaściście smutną, że już dla nikogo – nic nie może.
– Niech mię matusia na dobranoc pocałuje w czoło!…
Odgadła jego wewnętrzną pobudkę.
– Przypomniała ci się matka twoja… Rówieśnicą moją była i przyjaciółką… Nazywałam ją Krysią i dla niej imię to dałam jednej z córek…
Przyłożyła mu na chwilę do czoła wątłe, łagodne wargi, a on to czoło mądre, niedawno tak dumne, na chwilę do kolan jej przycisnął.
W pół godziny potem znalazł się sam na sam z Janiną, na schodach ganku. Powiedziała, że przez dni kilka nie wychodząc wcale z domu, wyszła teraz dla odetchnięcia powietrzem pięknej nocy, a on, wprost odpowiedział, że nie widząc jej od tak dawna, przyszedł tu z nadzieją, że ona zachce popatrzeć na piękną noc. Stali z daleka od siebie, w cieniu gankowych słupów, grubych od owijających je splotów roślinnych. Po zamianie pierwszych słów milczeli dość długo, poczem Czesław mówić zaczął, że przepędził z jej matką godzinę czarującą, o której nie zapomni nigdy…
– Pani musi bardzo kochać swą matkę!
Zapewne czuwanie długie nad chorem dzieckiem, może długa tęsknota, może wątpliwości, odzywające się głośniej w bezsennych czuwaniach nocnych, osłabiając ciało, osłabiły jej wolę, bo polały się z ust jej słowa ciche, lecz szybkie, zapalone u wewnętrznego pożaru.
Możnaż nie kochać istoty, nietylko tak blizkiej ale tak dobrej, słabej, a cierpliwej, która wiele przeżyła i w gorzkiem morzu życia nie utopiła słodyczy swego serca! To jest rzadkie. Okrucieństwo życia nalewa często jadem lub chłodem serca z natury dobre i gorące. A to serce pozostało dobrem i pełnem różnego kochania. Lecz ze wszystkich ukochań to, które ma dla Janiny, jest najgorętszem. Nigdy niesprawiedliwością lub samolubstwem nie zachmurzyła młodości swego dziecka i nie utrudniła przeszkodą żadną wybranej przez nie drogi. Do niej jednej tylko, ze wszystkich na świecie ludzi, Janina powiedzieć może: moja ty, moja! Bo siostra choć bardzo kochana, należy do swojej rodziny i mieszka daleko; kochają się z siostrą, lecz do siebie wzajem nie należą. Jedna tylko matka. Nikogo na własność serca nie posiada, oprócz niej, jedynej. A przecież, bez kropli, bez jednej choćby kropli tej słodyczy, która płynie z uczuć wyłącznych, serdecznych, gdy praca wszystkie siły wypija z człowieka, on nowych zaczerpnąć nie ma skąd. Kłamstwem jest, że można w pracy zatopić wymagania serca. Przeciwnie, im więcej kto samym sobą żywi świat, tem więcej potrzebuje odżywienia się w jakiemś błogosławieństwie życia, w jakimś błogim jego darze, w tem miłosierdziu i w tem zlitowaniu, którem jest ufność i przyjaźń. Może to dziwne, że tak mówi kobieta, która oddała się zawodowi surowemu, pełnemu często prozaicznych trudów, nawet wstrętów. Ale i to jest mniemaniem mylnem, że zatrudnienie jakiekolwiek może przeorywać do dna i przeinaczać najgłębszy grunt natury. Kształci ono i przekształca jej warstwy blizko powierzchni leżące, lecz to co na dnie natury…
– Kobiecej! – po raz pierwszy przerwał Czesław.
Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała:
– Nie: mojej.
To rzecz indywidualna. Wśród mężczyzn i wśród kobiet są tacy, w których to jest, i tacy, w których tego niema. Można to nazwać siewem kochania. Siew ten domaga się wypełnienia. Ona wypełnienie to znajduje w stosunku swym do matki. Radością jest dla niej, że stała się jej podporą, że rozciąga nad nią opiekę, że usuwa od niej wszystko, co boli i wszystko, co trapi. Rad jej w trudnych często powikłaniach życia nie zasięga, ani opowiada jej o trudach swego zawodu, ani wikła ją w boje, które często staczać musi z ciężkimi stosunkami świata i własnego losu; bo czyż mogłaby szukać oparcia na ramieniu tak zwątlałem, lub cienie smutku czy troski, rzucać na resztki tego drogiego życia? Ale ma w sercu wiarę, że jest przez kogoś na świecie bezbrzeżnie kochaną, że jest komuś na ziemi potrzebną koniecznie, ma to jedyne ale błogosławione ujście…
Nagle przerwała mowę, umilkła. Prędkim ruchem wyszła z pod ocieniających ją splotów roślinnych i zbliżyła się do Czesława.
– Dobranoc panu!
Podała mu na dobranoc rękę i wtedy zobaczył, że po twarzy jej spływały łzy. Odwracała głowę ruchem zawstydzenia i, szybko wysunąwszy rękę z jego dłoni, wbiegła do wnętrza domu, zniknęła. Czego zawstydziła się? Łez swoich, albo tego, że powiedziała tak wiele?
A on, poszedł oświeconą księżycowem światłem drogą leśną i szedł coraz dalej, dalej, bardzo powoli, z głową pochyloną, na nic dokoła nie patrząc, jak w ciężkim śnie…
Nazajutrz, Krysia przy śniadaniu, ze zmarszczonem nieco od troski czołem, ale milcząc, przyglądała się siostrze i szwagrowi, a potem szepnęła do męża:
– Jak oni źle wyglądają oboje? Czy zauważyłeś?
Jerzy uśmiechnął się i zażartował.
– To przejdzie! To takie fazy…
Byli oboje mizerni i bladzi. Jakaś męka wewnętrzna w ruchy Janiny wlewała słabość i powolność, a czoło Czesława okrywała wyrazem zmęczenia.
Zbliżył się do niej z prośbą, aby po tak długiem przesiadywaniu w domu poszła z nim na przechadzkę. Z nieukrywanym żalem odpowiedziała, że teraz nie może, bo jest potrzebną małemu Jurkowi i kilku chorym, przybyłym do niej z sąsiedztwa. Chyba przed wieczorem…
– Dokąd pójdziemy?
– Może pod nasze wierzby?
Mieli już wiele miejsc swoich: w domu swoje okno, za domem swoją kłodę sosnową na łące leśnej, swoje wierzby za lasem. Mawiali czasem: usiądźmy przy swojem oknie i czytajmy! Albo: gdyśmy siedzieli tam, na naszej kłodzie sosnowej… Miejsca te znaczone były pamiątkami rozmów długich, wzruszeń ukrytych, przelotu złotych chwil.
Niedaleko wąwozu nazwanego przez Czesława królestwem kalin, pod samym lasem i na skraju pola, rosły wierzby, zwane srebrnemi dlatego, że mając srebrzyste podszewki, przelewają w sobie fale roztopionego srebra.
Tam poszli. Po drodze Janina spostrzegła, że wrzos już rozkwitł. Przez te dnie, które spędziła w zamknięciu, rozciągnęły się na podścielisku leśnem liliowe kobierce z połyskiem atłasowym.
Wrzos rozkwitł i po niedawnych deszczach, w powietrzu czuć się dawał zapach zwiędłych liści.
– Jesień przybywa…
– Odlot ptaków…
– I odlot ludzi…
Słowami temi zamienili się w zamyśleniu, powoli. Ona ruchem powolnym zerwała kilka gałązek wrzosu i zaczęła coś mówić o wspaniałości tutejszych jesieni, a on odpowiedział, że je znał niegdyś, pamięta, dawno nie widział. Potem umilkli i nie mówili nic już wcale, nie mogąc, albo nie chcąc, dla słów napróżnych rozrywać pęt, które zwierały im usta. Tak doszli do miejsca, w którem drzewa lasu rozstąpiły się przed nimi i odsłoniły żółte ściernisko, leżące pod seledynowem niebem nadchodzącego wieczoru. Z wąwozu, jak skroplona krew z puharu, wylewały się grona czerwonych jagód; tu i owdzie jarzębiny wysmukłe stały w koralowych strojach. Na ściernisku wznosiły się zrzadka jakieś wielkie rumiany z żółtemi oczyma, jakieś osty rozłożyste, owieszone pasmami szarej przędzy, która czyniła je podobnemi do siwowłosych, rozczochranych starców. Zachodnia strona nieba poczynała zapływać złotem bladej zorzy.
Pod nieruchomemi w nieruchomem powietrzu wierzbami usiedli na rdzewiejącej trawie małego pagórka.
Oczy Janiny tkwiły w bladem złocie zorzy.
– Już! wszystko przemija! Za kilka tygodni będę daleko stąd…
W głosie jej był ten smutek, który jak kamień przytłumia głos. Ciężko jej było mówić i oddychać. On to widział i czuł. Wziął jej rękę, łagodnym ruchem wyjął z niej kilka gałązek wrzosowych i zamknął ją w swej dłoni.
– Nie mówmy o rzeczach smutnych… ach droga! zapomnijmy o dalekich stronach, o rozłączeniach, o fatalnościach, które wyroki śmierci głoszą nad głowami pełnemi życia… Zapomnijmy na jedną chwilę, na tę chwilę, w której jeszcze… jeszcze wolno nam żyć… chwytajmy tę chwilę, co jeszcze nasza… Dlaczego odwracasz oczy? te oczy to gwiazdy! O najdroższa, jedyna… patrzmy na siebie… dopóki nie zapadnie noc…
Pochylił się nad jej ręką, którą trzymał w swojej i okrywając ją pocałunkami, coś jeszcze mówił, szeptał, ale słowa jego tak mieszały się z westchnieniami i tak były zgiełkliwe a zarazem ciche, że ich prawie nie słyszała. Szczupłe ramiona jej poczęły drżeć i drobne usta, nieco rozwarte, drżały od pieszczot płomiennych, które z ust jego spływały na jej rękę. Omglonemi oczyma patrzała wciąż na zorzę blado złotą.
Wtem na łąkach dalekich, kędyś pod skrajem nieba zagrała fujarka pastusza. Ton jeden, drugi, trzeci z mglistej oddali wypłynął nad źółtem ścierniskiem i rozlała się od niego zaduma bezdenna w powietrzu przejrzystem, po koralach drzew i krzewów, po siwych, wysokich ostach. Wszystko od nieba do ziemi i niebo samo stanęło od tych tonów, wołających i tęsknych, w bezbrzeżnej tęsknocie.
Czesław podniósł głowę.
– Czy słyszysz? Fujarki grają na odlot ptakom… ptakom tułaczym… To nieszczęście śpiewa… nieszczęście wieczne… Nie! niepodobna zapomnieć ani na chwilę! Jam ptak tułaczy i odlecieć muszę… na zawsze! Niema dla mnie przebaczenia, ani wybawienia, lecz ty… przebacz… ach, gdy zniknę na zawsze, przebacz. Możem na drodze twojej posiał ognisty kwiat… wszak prawda, że kwiatem ognistym jest taki ból… taka męka…
Niepodobna było mylić się: męka, której doświadczał, była ciężką i uczuła to Janina. Przestała drżeć, odwróciła oczy od złotej zorzy i spojrzenie, pełne troski, zatopiła w jego twarzy. Śmiałym i silnym ruchem obie ręce jego wzięła w swoje. Nie był to ruch kochanki, ale istoty, nawykłej do przynoszenia innym pomocy w cierpieniach. Patrząc prosto w jego twarz wzburzoną i ręce jego trzymając w uścisku miękkim, ale silnym, mówić zaczęła:
Dlaczego ptak tułaczy odlecieć musi na zawsze i męka jego ma być wieczną? Złowieszcze jakieś widmo stoi mu nad głową, ona to czuje oddawna, lecz nie wie, jakiem jest. Może gdyby wiedziała, rozwiałaby się ta mara, albo groźbom jej wspólnie postawiliby czoło. Ona może usłyszeć wszystko bez przerażenia i zdziwienia, bo poznała już życie i rozumie, jakie burze i powikłania powstawać mogą w sercach i na drogach ludzkich. Nie skłonną jest do potępiania, a pełną chęci ogromnej podzielenia się z nim choćby bólem i burzą i przyniesienia może pomocy powikłaniom, w które wplątał go los.
Po raz pierwszy mówiła mu ty i brzmiało to w jej ustach pieszczotą poufałą, lecz braterską.
– Powiedz wszystko, bądź szczery! O, jak cię o to proszę! Pozwól mi razem z tobą przypatrzyć się twemu nieszczęściu. Może nie jest zbyt ciężkiem – na wspólne siły? Proszę! Powiedz wszystko!
W miarę jak mówiła, na twarzy jego malował się coraz wyraźniejszy i wszystkie uczucia inne zwyciężający przestrach, aż z obłędem w oczach porwał się z siedzenia, ręce ku głowie podniósł i zawołał:
– Powiedzieć! tobie powiedzieć! tobie właśnie powiedzieć! Ach, nie powinnaś wymagać tego odemnie! Czyż ktokolwiek może od kogoś wymagać samobójstwa? Dowiesz się… kiedyś… ale mnie wtedy nie będzie już tu, albo i na świecie. Lecz oko w oko z tobą, oko w oko z twemi oczyma przeczystemi, cudnemi, wyznać, powiedzieć… Ani jednej sekundy potem żyćbym nie mógł! ani jednej sekundy! Są przecież na świecie lufy pistoletowe… o Boże! nie mogę już dłużej, nie mogę!
Przeskoczył wlokącą się po ziemi gałąź wierzbiny i wbiegł do lasu.
Janina stanęła. Cała we wzroku i słuchu, z podaną naprzód szyją wpatrywała się w zarośla leśne, aż usłyszała, stłumione przez oddalenie, jedno tylko, lecz straszne w swej sile załkanie. Zdawaćby się mogło, że w tem załkaniu pękła tam jakaś pierś ludzka.
Jak przestraszona łania skoczyła, wbiegła do lasu, zniknęła. Zniknęli oboje i pod srebrnemi wierzbami nikogo już nie było.
Za nimi pozostało ciche ściernisko, ubrane w korale drzew i w żółte oczy kwiatów. Płynęły nad niem tony fujarek pastuszych i gasła zwolna nad jego skrajem blado-złota zorza.
VI
Była potem w Polance noc pełna przestrachu. Janina wróciła z przechadzki pod wierzby wieczorem późnym, sama jedna i od brzegu lasu już poczęła wołać szwagra. Spotkawszy się z Jerzym, pochwyciła go za obie ręce.
– Nie wrócił? Czy nie wrócił? – zapytała.
– Nie; niema go tu… Dziwiliśmy się, że tak późno…
Ona wtedy, drżąc i z siłą nadzwyczajną ręce jego ściskając, o czemś mu przez chwilę mówiła bardzo cicho, aż Jerzy z oczyma przelęknionemi począł wołać na służbę o konie, o latarnie, o przywołanie jak najprędsze poblizkich stróżów leśnych. Pół godziny nie upłynęło, gdy rozbiegły się już po lesie tententy koni i światła latarni.
Matka, do której pokoju Janina weszła z twarzą spokojną, zapytała, co się stało? Dlaczego jakiś ruch niezwykły powstał w domu? Janina odpowiedziała, że Jerzy i kilku stróżów leśnych puścili się na wyszukanie znacznej sumy pieniężnej, którą Czesław zgubił w lesie. Potwierdziła to Dębsia, stojąca w najciemniejszym kącie pokoju.
– A gdzież jest Czesław?
– Szuka tak, jak i inni.
Matka usnęła. Janina zgasiła światło i w ciemności przypominała sobie wszystko, co zaszło.
Słowa Czesława, brzmienie jego głosu i wyraz twarzy, z jakim rzucił się w zarośla leśne, przejęły ją trwogą. Wiedziała dobrze, że był to obłęd rozpaczy, który, biorąc rozbrat z myślą przytomną, na wiele ważyć się może. Usiłowała odszukać go, i uczynić tego nie zdołała, czy nie potrafiła. Szła szybko i długo ścieżkami i zaroślami, wpatrując się w mroki leśne, przyśpieszając kroku przy każdym usłyszanym szeleście, aż tchu w piersi i siły w nogach pozbawiona, skierowała się ku domowi, wołając Jerzego wtedy już, gdy on jeszcze słyszeć jej nie mógł. Teraz, siedząc w ciemności, coraz więcej stawała się cała niepokojem, który, w miarę posuwania się czasu, wzrastał w trwogę śmiertelną i nabierał nieznośnego bólu. To łkanie, które w oddali usłyszała, za każdem przypomnieniem chwytało ją za gardło… Musiała opuścić pokój, w którym spokojnie spała jej matka. Cichutko z pokoju tego wysunęła się o świcie i stanęła u okna, za którem niegdyś kwitły jaśminy. Tłum wspomnień tu ją opadł i łzy strugami cichemi polały się z oczu. W okolicach serca jej pracować począł ten ból fizyczny, który znała i od którego powrotów przybyła tu szukać ratunku w ciszy wiejskiej, u woni leśnych, u spokojnego oddychania wśród ludzi kochanych. Powracał jednak; powracał na ognistym wozie męki serdecznej i skądciś, z głębin wnętrza, podnosił się ku szczytowi piersi, tłumiąc oddech. Z bólem tym w piersi, z oddechem ciężkim i dwoma strugami łez na policzkach, stała w błękitnem świtaniu cała biała, przed otwartem oknem, tem samem, u którego nieraz muskały ją pieszczotliwe skrzydła chwil złotych, chwil poczynającego się szczęścia. O! w jakimże woalu tajemniczym i posępnym wychylało się z mgieł niepewności to jej szczęście!
Do pokoju weszła Krysia w ubraniu porannem, z roztarganą gęstwiną włosów dokoła dziewczęcej prawie głowy. Objęła siostrę ramieniem i przytulona do niej szeptała, że usnąć było jej niepodobna, że nikt w domu oprócz dzieci nie śpi, że Dębsia ze świecą w ręku niewiedzieć czego przewleka się po pokojach, że Czesław najpewniej, najpewniej za godzinę, za dwie razem z Jerzym powróci. W tym kochanym, takim miłym, miłym Czesławie dzieje się coś nadzwyczajnego; oddawna to oboje z Jerzym spostrzegają. Ma jakieś wielkie zmartwienie, które przed wszystkimi tai. Może długi dokuczliwe, jakieś trudności natury materyalnej, może zachwianie się w karyerze, o którą przecież tak bardzo mu zawsze chodziło. Ale to się wyjaśni, to się wyjaśni niezawodnie i wkrótce. Ona sama, Krysia, któregokolwiek dnia wyspowiadać go spróbuje i prawie pewną jest, że to jej się uda. A gdy tylko powie co mu jest, wszystko będzie dobrze, bo naradzą się wspólnie i pewnie okaże się, że on coś tam za nadto do serca bierze…
Tu szeptać przestała. Spostrzegła w cerze siostry zmianę wielką i to, że obie ręce przyciska ona do piersi. Zrozumiała.
– Pobiegnę do pracowni twojej i przyniosę lekarstwo… przecież wiem, czego w takich razach potrzeba…
Janina z wybuchem zaszeptała:
– Ah, niczego mi nie potrzeba! Niczego, niczego mi już nie potrzeba!
Ale Krysia obu ramionami ją objęła.
– A matusia, Janko? pomyśl, jeżeli się dowie, żeś chora…
– Prawda! nie trzeba, aby się dowiedziała! Idź Krysiu, idź prędko, prędko!
Jak zwinna, cicha kotka, Krysia pobiegła, a biała dziewczyna z jękiem, osunęła się na sprzęt najbliższy.
W kilka godzin potem, dwaj bracia razem powrócili do domu, tak głośno i wesoło ze sobą rozmawiając, tacy rzeźcy i weseli, że postrachy nocy ubiegłej mogły odrazu wydać się wszystkim próżnemi urojeniami.
Czesław, swobodnie i z właściwem mu przymileniem całował ręce bratowej, witał się z Dębsią, przepraszał za sprawione niepokoje i trudy. Na chwilę tylko wszedłszy do lasu, zamyślił się, odszedł za daleko, w miejscowości nieznanej zabłądził, całą noc błądził, aż natrafił na jakąś chatę strażniczą, w której właśnie znalazł go Jerzy. Wyglądać musi po całonocnej wędrówce jak upiór, jest pomimowolnym, lecz bardzo skruszonym grzesznikiem i wszystkich o przebaczenie prosi…
Jerzy znowu opowiadał, że skruszonego grzesznika tego, znalazł w humorze doskonałym. Zabawiła go snać epopeja ta, pełna kłopotów. Spotkał przybywającego brata z otwartemi ramionami i zaraz opowiedział mu wszystkie perypetye swej całonocnej tułaczki. Obaj boki zrywali od śmiechu.
– Ale dawaj jeść, Krysiu! Skruszony grzesznik ten, musi być grzesznikiem zgłodniałym.
Na stronie szepnął do żony:
– Przyśniło się coś Jance… choć doktor, ale kobieta a kobietom zawsze dramaty w głowie!
I głośno zapytał:
– Gdzież jest Janka?
– Janka chora – odpowiedziała Krysia.
Wtedy z Czesława, nakształt kostyumu maskaradowego, spadła wesołość. Stanął jak wryty i bladość oblała mu twarz zmęczoną. Ale nikt tego nie spostrzegł, bo w tej chwili weszła Janina, mówiąc:
– Krysia plotki opowiada o mnie; jestem już zdrową zupełnie. Dzień dobry panu!
Podali sobie na powitanie ręce i długo ich rozłączyć nie mogli; nie rozłączały się też długo ich spojrzenia…
Od tego dnia stosunek ich nabrał cech szczególnych. Szukali się nawzajem nieustannie i znalazłszy się, opuszczali się natychmiast. Dążyli do zbliżenia się ku sobie i każde zbliżenie było im pobudką do szybkiego oddalenia się i rozłączenia. Przechodzili obok siebie z spuszczonemi powiekami i milczącemi usty, aby po czasie niedługim spotkać się z sobą znowu i znowu rozminąć się bez spojrzenia i bez słowa. Pociągał ich ku sobie nieprzemożony głód oczu i serca, a roztrącała trwoga, o źródłach niejasnych dla niej, dla niego wiadomych i przez to silniejszych. Gnał ich ku sobie instynkt, pragnący życia, a odrzucał od siebie ten, który chroni człowieka przed niebezpieczeństwem, równem śmierci. Była to walka, którą toczyły z sobą ich oczy, usta, kroki, wszystkie poruszenia ciała i ducha. Walka ta miała wyraz sroższy i rozpaczliwszy u Czesława, niż u Janiny. Ona nie wiedziała nic i czuła tylko pomiędzy nim a sobą jakieś widmo z obliczem zasłoniętem. Sama jedna z pomiędzy otaczających uwierzyć nie mogła opowiedzianej bajce i wiedziała dobrze, że pognało go wówczas w głębiny lasu nie zabłądzenie przypadkowe, lecz to widmo, ziejące rozpaczą. Kobieca jej skromność i duma, cofały się przed bojem z tem czemś nieznanem, z czego on budował zaporę pomiędzy nią a sobą. Ale on wiedział dobrze, jaką była ta zapora i przemawiał w nim, nad głosy burzy wewnętrznej silniejszy, głos sumienia. Może również głos tej czci męskiej, która, tak samo jak skromność niewieścia, nie znosi pewnego rodzaju plam. Więc przemijały im dziwne dnie milczące, nie pocieszane niczem, pełne zasmuceń i srogiej walki pomiędzy dążeniem ku sobie a unikaniem siebie, pomiędzy wewnętrzną ich gorączką a spokojem, w który przyoblekali się na zewnątrz.
Wynikało z tego dla nich mnóstwo przelotnych scen, wzruszeń, wstrząśnień, których nikt dokoła nie spostrzegał. I nic w tem nie było dziwnego. Jerzy i Krysia mieli zajęcia, pochłaniające myśli i większość godzin, a oprócz tego posiadali wspólną wszystkim ludziom skłonność do wmawiania w siebie rzeczy przynoszących uspokojenie i pociechę. Po długich rozmowach i roztrząsaniach wmówili w siebie, przyszli do przekonania stanowczego, że te zgryzoty tajemne, których niekiedy Czesław doświadczać się zdawał, pochodzą z przyczyn natury pieniężnej, lub z niepowodzeń, doświadczonych w karyerze, o którą przecież tak bardzo dbał niegdyś. Przychodziły im też na myśl te stosunki, lekkomyślnie zawiązywane, a potem uciążliwe, w które wikłają się przecież niekiedy ludzie skłonni, tak jak Czesław, do uniesień namiętnych i czynów porywczych. Lecz i to również, zboczeniem będąc, wyprostowanem być mogło. Niewiedzieć tylko dlaczego Czesław z tych trosk albo zmartwień swoich czyni przed nimi tajemnicę. Pochodzi to zapewne z dumy przesadzonej, którą odznaczał się zawsze, i usuniętem zostanie przez Jankę. Uczucie jego dla niej jest bardzo widocznem, i dziś czy jutro wypowie swoje ostatnie słowo. Wszystkie tony pieśni są już odśpiewane, i dziś czy jutro zabrzmi ostatni jego akord. I wówczas dopiero dla nich i dla tych, którzy ich kochają, rozpocznie się długa pieśń, pełna radości…
– Kiedy Czesław odjechać musi? – zapytała Krysia.
– Za dni dziesięć, czy trochę więcej…
– Więc jednocześnie z Janką…
Jerzy zaśmiał się wesoło.
– Wkrótce będzie to para, jeżdżąca i chodząca po świecie nie jednocześnie, ale razem.
Wówczas właśnie gdy tak rozmawiali, Czesław i Janina wyszli razem z domu.
Po raz pierwszy od owej rozmowy pod wierzbami zgodzili się zostać z sobą razem i stało się to w sposób szczególny. Spotkali się na ganku domu i bez zamienienia jednego słowa lub spojrzenia, zszedłszy z gankowych schodów, poszli obok siebie dalej, pomiędzy rzadko rosnące sosny. Głód ich oczu i serc odniósł w tej chwili tryumf [nad] wszystkiem innem, ale był to tryumf milczący i pozbawiony radości.
Byli nakoniec razem i były z nimi tylko sosny wysokie, które kochań ludzkich podpatrywać i podsłuchiwać nie mogą; jednak na twarze ich, ani na usta nie dobywał się żaden promień kochania. Szli zdala od siebie, ze spuszczonemi oczyma i mieli na twarzach wyraz tej surowej i zimnej powagi, w którą starannie zasklepiają się rany, niewidzialnemi pozostać pragnące.
Tak szli dość długo, aż Janina stanęła i, opierając plecy o szare porosty drzewa, rzekła z cicha: