Kitabı oku: «Pan Kaprowski», sayfa 4
Wtedy Jasiek, usuwając ją, naprzód wystąpił.
– Ja jaśnie wielmożnemu panu i jej i swój interes opowiem…
Krystyna zlękła się, że Jasiek opowiadać będzie, a ztąd wyniknie szkoda dla Filipka. Z kolei, odpychając Jaśka, zawołała:
– Dziewiętnaście lat synków swoich hodowałam, z postem jadłam…
Parobek szeroką dłonią znowu ją usunął.
– Niech jaśnie wielmożny pan będzie łaskaw wysłucha… – Kobieta, ramię towarzysza targnąwszy, znowu wysunęła się naprzód.
– Mizeractwo to, jaśnie wielmożny panie, od narodzenia samego blady i słabiutki, a potem jak ta gorączka się przywiązała co na nią pięć miesięcy…
Tym razem Jasiek popchnął ją dłonią w piersi tak mocno, że aż oparła się o poręcz żydowskiego łóżka.
– Baba gada, jak wiatr wieje… Niech jaśnie wielmożny pan wysłucha…
– Cicho, Jasiek! – przyskakując znowu, zawołała kobieta. – Kiedy on urodził się, jaśnie wielmożny panie, baby mówiły, że dłużej jak trzy dni żyć nie będzie. Pan Bóg dał! Wyżył! Czytać i pisać nauczył się – delikatny.
Skończyło się na tem, że Jasiek opowiadał, a Krystyna, za plecami towarzysza stojąc, chlipała tylko i czasem słówka jakieś dorzucała. Parobek o sprawie jej i własnej mówił powoli, poważnie, chmurnie i dość zwięźle. I w pół godziny z rąk Jaśka i Krystyny w ręce adwokata przeszły paczki krwawo zapracowanych pieniędzy. Potem Kaprowski w izdebce arendarza porozmawiał jeszcze chwilę z Mikołajem, wręczył mu sporą część otrzymanych pieniędzy i odjechał. Mikołaj do kieszeni sukmany pieniądze schował i wrócił do izby karczemnej, gdzie rozchodził się już zapach wódki, wrzały krzyki i kłótnie. Jasiek, który nie wziął z sobą pieniędzy więcej nad te, co adwokatowi wręczył, zażądał wódki na kredyt, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. Pił też jak nigdy dotąd i zaraz wszczął kłótnię z Pawłem. Ten, domyślając się czegoś, słuszności praw swych do ziemi nieboszczyka brata dowodzić zaczął. Spomiędzy świadków jedni przytakiwali Pawłowi, drudzy brali stronę Jaśka, który, dobrze podpiwszy, lżył stryja i dwóch jego synów.
Krystyna tymczasem nie szła, ale leciała z powrotem do Wólki. Zdawało się, że wraz z troską o syna ciężkie kajdany z siebie zrzuciła. Odmłodniała, świeże rumieńce oblekły jej policzki, czarne oczy błyszczały, jak przed dwudziestu laty. Kiedy tak do czworaka wpadała, siedząca wciąż na przypiecku, Jaśkowa ozwała się uprzejmie.
– A co czy Pan Bóg pocieszył?
Krystyna przypadła do niej i, na ziemi siadając, rozradowana opowiadać zaczęła:
– Wielki pan… Mądry, wielki i bogaty, musi najpierwszy adwokat w Ongrodzie… Pomódz przyrzekł… Powiedział, że można starać się o zostawienie go w Ongrodzie. Czemu nie można? „Jenerała tego pułku, w którym Filipek służy, znam… Z nim pogadam, żeby go do innego pułku przenieśli, tego co u nas zostanie. A jeżeli, powiada, jenerał nie zechce, to do ministra wojny prośbę podamy… A Filipka nie poszlą tam, gdzie od mrozu skóra złazi i żółta febra trzęsie”.
Mówiąc to wszystko, śmiała się z rozkoszą, ożywiona, rumiana. Płaczce niemowlę z kołyski wyjąwszy, zaczęła z niem chodzić po izbie, kołysząc je w ramionach i nucąc. Helena zapytała ją o Jaśka.
– Przyrzekł – zawołała Krystyna – i jemu obiecał, że od stryja ziemię odbierze…
– Chwała tobie Panie Boże! – szepnęła Jaśkowa.
– A gdzie Jasiek? – zapytała.
– Z Milewskimi został w karczmie i weseli się.
W tejże chwili otworzyły się drzwi i do izby wszedł odświętnie, w długich butach i zgrabnej siermiężce ubrany, Antek. Powracał z kościoła. Krystyna rzuciła się ku synowi.
– Już Filipek zostanie na służbie w Ongrodzie synku, już braciszek twój miły zostanie.
Parobczak ucieszył się szczerze i zaraz jedzenia zażądał. Dawno już nadeszła pora południowego posiłku. Zjedzono go dnia tego w nieobecności Jaśka, który później przyszedł do domu pijany. Żona zadziwiła się.
– Cóż to jemu stało się? – nigdy z nim tego nie bywało!
Ale jednak, myślała sobie, nie dziwota, jeśli chłop upije się czasem, a jeszcze w taki dzień, który będzie może o losie jego stanowił. Nie gniewała się też na męża, ani postępkiem jego nie była zmartwiona.
Rozdział piąty. Pan Kaprowski znów pieniędzy potrzebuje
Sporo czasu minęło od bytności Kaprowskiego w Leśnej i Milewie. Nad wsią z jednej strony i nad folwarkiem z drogiej, wzbiły się w powietrzu słupy dymów. Stąd i zowąd ciągnęli kosiarze, świecąc z daleka białemi koszulami i przy ostatnich promieniach słońca migocąc kosami. Za kosiarzami, których rozmowy i śmiechy słychać jeszcze było, na drodze, która koło chałupy Mikołaja wiodła, szły grabiarki. Były to mieszkanki wsi Milewa, które do robót polnych najmowały się okolicznym dworom i folwarkom. Dziś po zapłatę dzienną zmierzały ku Wólce. Młode po większej części, wyprostowane, w grubych koszulach i sztywnych samodziałowych spódnicach, boso i z ogorzałemi szyjami, dokoła których wiły się sznury szklanych paciorek, – grabie, któremi przez dzień cały grabiły na łąkach skoszone siano, niosły tak, że nad głowami ich tworzył się gęsty las. Było ich ze dwadzieścia. Szły prędko i na całe gardło śpiewały jednostajną, przeciągłą, jękliwą pieśń. Mijając chatę Mikołaja, przerwały śpiewanie i potężnym chórem przemówiły:
– Niech będzie pochwalony!
Słowami temi witały siedzącego na progu chaty Mikołaja. Usłyszawszy chóralne pozdrowienie dziewcząt, podniósł głowę, odpowiedział: „Na wieki wieków” i bystrym okiem gromadę kobiet obejrzawszy, zatrzymał je na tej zpomiędzy nich, która, odłączywszy się od towarzyszek, szła o kilkanaście kroków za niemi, sama jedna. Nie była ona taką wyprostowaną i wesołą, jak tamte. Ta nie śpiewała.
– Hej! Krystyna! – zawołał Mikotaj.
Mógłby jej był nie wołać, gdyż sama skierowała ku jego chacie. Grabiarki, śpiewając wciąż, poszły dalej, ona stanęła przed siedzącym na progu Mikołajem, który z podniesioną twarzą patrzał na nią.
– Cóż tak wleczesz się z roboty, jak nieżywa? – zaczął – pośpiewałabyś sobie z innemi, toby ci zaraz było weselej.
Kobieta głową pokiwała i policzek na dłoni wsparła.
– Oj Mikołaju, Mikołaju! – zaczęła – czy to takiej, jak ja, do śpiewania! Dobrze śpiewać tym, co chłopów swoich i chatę swoją mają. Jam już dwadzieścia lat nie śpiewała, chyba tylko chłopcom moim, albo i cudzym dzieciom do snu, albo do zabawy…
– Dziwna ty baba! – zaczął Mikotaj.
Ale ona, raz zacząwszy, dalej prawiła:
– Ani mię dróżki na dzieżę sadzały, ani mi do ślubu śpiewały, ani też złocistego zboża garściami w kąty mężowskiej chaty nie rzucałam. Nie tak ja żyłam, jak inne, i nie tak teraz, jak inne, po tym świecie chodzę…
– Dosyć już, dosyć! – przerwał Mikołaj – ot, chcesz może nowinę wiedzieć? Od pana adwokata list dziś miałem.
Kobieta zmieniła w okamgnieniu postawę i wyraz twarzy. Wyprostowała się, kilka razy z nogi na nogę postąpiła, oczy zapłonęły, grabie gwałtownie zakołysały się nad głową.
– Pisał! o Filipku może pisał? Jezu, mówcie! co z moim synkiem najukochańszym będzie?
– A co ma być! Dobrze będzie. Zostanie się w Ongrodzie i do Milewa na zimowanie go przyślą.
Grabie Krystyny upadły na ziemię. Z krzykiem radości rzuciła się ku mówiącemu tak, jakby ręce jego ucałować chciała.
– Ot, masz tobie, już baba się ucieszyła! – usuwając ją zlekka, ciągnął Mikołaj – a jeszcze niema czego. Jeszcze wyrok nie zapadł.
– Nie zapadł! – prostując się znowu i ręce splatając, powtórzyła kobieta.
– Jużby może wszystko się skończyło… tylko tam jest jeden oficer, taki szelma, że nie pozwala… Co mu zrobić?… co już pan adwokat jego naprosił, co już do niego nachodził się… „Nie pozwolę” – powiada… – „Niech Filip jedzie tam, dokąd mu przeznaczono. Czy to ja syna swego za niego tam poszlę, hę?” Oto co w piśmie pana adwokata stoi!
– A wyście, Mikołaju, mówili, że dobrze będzie… – ściskając mocno ręce, szepnęła kobieta.
– Jeżeli zechcecie, to może jeszcze i dobrze być – odparł Mikołaj. Podniósł potem głowę, palcami prawej ręki uderzył kilka razy w dłoń lewej. Krystyna zapatrzona w niego, ruch ten zrozumiała.
– Znów pieniędzy!
– A ty, babo, coś myślała? Że w takim wielkim mieście taki ważny interes za głupie kilka groszy można zrobić? Ot! nietylko co, ale jeszcze i pan adwokat sam swoich pięciu procentów nie wziął. To wywiadywanie się, a to stemple, a to świadectwa od doktorów, że chory, a tu temu w rękę wsunąć, a to znowu tamtemu… i tak rozeszły się pieniądze, a teraz co z tym oficerem robić?.. Można zrobić, ale znów pieniędzy trzeba… Można i nie zrobić, to i cóż? Powędruje sobie Filipek tam, gdzie i ja byłem… Oj, oj! wielka parada! – straszył Mikołaj. – Poleży sobie tak, jak ja, w szpitalu na żółtą febrę, i osypie jego tak, jak mnie, wysypka tak duża jak bób, ręce obie odmrozi tak, że popuchną mu tak jak poduchy, albo uszy mu zgniją od tej wysypki i poodpadają. Albom ja na takie rzeczy nie patrzał? Wielka bieda! Może i wyżyje, a jak nie wyżyje to i zamrze… i kości jego daleko pogrzebią… Kruki tylko i wrony na mogiłkę jego zlatywać się będą, a ty nad nią nie zapłaczesz, bo nie zobaczysz jej nigdy. Wielka mi bieda!
Krystyna stała jak w ziemię wryta. Po chwili cicho, jakby do samej siebie, mówić zaczęła:
– Był bladziutki i taki delikatny od urodzenia, a taki potulny i nie zuchwały, jak baranek. Bywało, Antek czasem nie posłucha matki… a on nigdy! Rączynami mię za szyję, bywało, obejmie, i mówi: „Już ja ci mamo nigdy zgryzoty nie zrobię; twoja dola i tak gorzka.” Oczki ma takie niebieskie, jak te kwiatki lnu… a choć słaby był zawsze, wyrósł jak topola. Wyrósł, do wojska go wzięli, a jak mnie zobaczył, na ziemię przedemną upadł, jak przed świętym ołtarzem i kolana moje całował. Oj, dziecko moje najmilejsze, krwawicą moją wykarmione, w łzach moich wychowane! Słoneczko moje złociste, kwiateczku mój, za co ciebie wiatr odemnie w dalekie strony niesie?
Mikołaj, jakby słów jej nie słyszał, rzekł krótko:
– Róbcie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową na pożegnanie kiwnęła. Na twarz jej wrócił najzwyklejszy jej wyraz postanowienia.
– Kiedy pieniądze przynieść? – zapytała.
– A kiedy tam sobie chcesz – z wyraźną niechęcią odmruknął Mikołaj. – Mój chłopiec, co u pana adwokata służy, jutro do miasta poleci.
– Jutro i ja tu przyjdę – odpowiedziała Krystyna i dodała: – Ostańcie z Bogiem, Mikołaju!
– Z Bogiem! z Bogiem!
Sam jeden na progu chaty zostawszy, ręce na kolana złożył i zamyślił się. Czekał jeszcze na kogoś, bo wciąż na drogę spoglądał. Doczekał się nakoniec. Spóźniona fura siana sunęła zwolna ku jego chacie. Człowiek, siedzący na wierzchu fury, pozdrowił go wyrazem:
– Niech będzie pochwalony!
– Na wieki! Jasiek?
– A ja!
– Jak będziesz miał czas, przyjdź dziś pomówić ze mną; tylko dziś koniecznie… słyszysz?
– Dobrze. Czemu nie? Przyjdę – spokojnym, trochę leniwym głosem odparł parobek, a że późno już było, zaciął konie i prędzej już trochę z furą ku folwarkowi zdążał.
Mikołaj dnia tego na ludzi dlatego tak polował, bo pan Kaprowski chłopca przysłał z rozkazem, żeby pieniędzy, ile się da, znowu od ludzi pozbierać.
W czworaku, skoro tylko wieczerza została zjedzona, a Jasiek i jego żona zasnęli, Krystyna i Antek wsunęli się do komory. Tak, jak przed trzema miesiącami, kobieta znowu siadła na ziemi: skrzynkę otworzyła, a parobczak, stojąc za nią, trzymał w ręku palące się łuczywo. I tak, jak przed trzema miesiącami, z dna skrzyni ukazała się znowu pończocha, już tylko w dwóch trzecich pieniędzmi napełniona. I tak samo jak wtedy, Antek przyglądał się temu, lecz kiedy już sumę potrzebną odłożyła, zapuścił wzrok w głąb pończochy i z niejakiem wahaniem w głosie rzekł:
– Mamo, a to co zostało, to już moje!
– Twoje, synku, twoje – powiedziała i nad policzonemi tylko co pieniędzmi zadumała się przez chwilę.
– Taki to pogrzeb z księdzem i chorągwiami! Taka to piękna trumna! Taki to krzyż na mogile, piękny, malowany! Jak pies żyłam, jak psa mię pogrzebią. Oj Filipku! na śmierć ja sobie te pieniądze chowałam, na śmierć dostatnią, chrześcijańską i mogiłę śliczną, coby mi nagrodziła wstyd, który podczas życia piłam… Ale… wola Boża! Śmiertelne te pieniądze moje na twój ratunek, dziecko ty moje, oddaję…
Parę łez kapnęło z jej oczu na miedziane i srebrne monety. Antek szeptania jej słuchał z ponurą trochę miną.
– Ale moich, to już, mamo, stąd nie bierzcie… żeby tam niewiem co, nie bierzcie! Dość już nadawaliście Filipkowi, niech i mnie troszkę dostanie się… Wszakże i ja dziecko wasze, nie czyje… Słyszycie, matulu!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oczy chłopca paliły się takim ogniem, jakiego w nich nie widziała dotąd; głos też jego dziwnie był zmieniony.
– A czyjeżeś ty dziecko? – odpowiedziała – wiadomo moje, tak jak i Filipek. Na obydwóch was pracowałam i obydwóch strzegłam jak oczu w głowie… tylko, że teraz tamten biedniejszy; ty tu i dzięki Bogu zdrów i silny, a on słabiutki, niedomaga i szlą go tam; gdzie żółta febra i taka wysypka, od której uszy gniją i odpadają… To ja, widzisz synku, dla tego oddałam mu te pieniądze jego i swoje śmiertelne…
– Ale moich to już nie oddacie – powtórzył Antek i dodał jeszcze: – a jeżeli oddacie, to wam tego do śmierci nie zapomnę… Dalibóg, że nie zapomnę!
– Nie oddam, synku, nie oddam! Te już tylko poszlę… oficer ten zgodzi się i dekret zapadnie, że Filipek do Milewa na zimowanie przyjdzie…
– No, dobrze, i ja sam tego chciałbym bardzo – zakończył uspokojony już parobek i pomógł matce skrzynkę zamknąć.
Na drugi dzień raniutko Krystyna pieniądze Mikołajowi zaniosła. Jasiek także na sprawę ze stryjem kilkanaście rubli dołożył. Pan Kaprowski dnia tego ręce z radości zacierał, kiedy mu syn Mikołaja sto z górą rubli ze wsi przyniósł.