Kitabı oku: «Pan Kaprowski», sayfa 5
Rozdział szósty. Jeszcze pieniędzy!
W trzy miesiące później Mikołaj znów obchodzić zaczął znajome chałupy. Poszedł naprzód do Milewa, gdzie długo rozmawiał z Jaśkowym stryjem, Pawłem. Potem Jaśka, wiozącego z pola furę grochu, spotkał i zatrzymawszy go na drodze, czytał coś parobkowi tak cicho, aby inni parobcy, z furami grochu też nadjeżdżający, rozmowy ich słyszeć nie mogli. Nakoniec udał się tam, gdzie kobiety z Krystyną grykę rwały. Tam zabawił najdłużej i o zachodzie słońca zaledwie do domu wrócił.
I znów drożyną wijącą się po rozległym ściernisku szła ku folwarkowi Krystyna. Przez dzień cały ze zgiętym ku ziemi grzbietem grykę rwała, a teraz od tego, co jej Mikołaj powiedział, głowa jej stanęła w ogniu i zimne dreszcze po skórze przechodziły. Prędzej spodziewała się śmierci, niż tego, co usłyszała. Pieniędzy! jeszcze pieniędzy! i wiele, jak najwięcej, tyle, ile posiada, lub posiadać może! Inaczej i Filipek przepadnie i te pieniądze, które już dla zbawienia jego wydała, także przepadną. Za trzy dni ostatecznie dekret na Filipka ma zapaść. Uparty ten oficer już dał się ułagodzić, ale teraz znowu bieda! Pan adwokat do Mikołaja pisał, że przyjechali jakieś rewizory, wojskowe rewizory, ważne jenerały, które interes cały zepsuć mogą. Żeby oni byli nie przyjechali, to już wszystko byłoby dobrze, ale wzięli i przyjechali, i bez zgodzenia się ich nic nastąpić nie może. Pan adwokat do Mikołaja pisał, że jeśli baba da pieniądze, to on podejmuje się i z rewizorami o interesie jej pomówić; a jeżeli nie da, to już on nic nie poradzi, ręce od wszystkiego umywa i za trzy dni zapadnie dekret, żeby Filipka wysłać tam, gdzie ot, niedawno temu, jeden znajomy Mikołaja płuca całe z siebie wypluł. „Jak Boga kocham”, mówił Mikołaj, „na suchoty od mrozu zachorował i jak zaczął pluć, to mu calutkie płuca przez gardło wyleciały”.
– Boże! bądź miłościw mnie biednej! – zaszeptała kobieta, idąc ścieżką, wijącą się po ściernisku.
Pieniędzy! skądże ona ich weźmie? nie ma już ich wcale, bo te, które w skrzynce na dnie pończochy jeszcze pozostały, nie są jej własnością. Toć te już do Antka należą. Żal jej było i Antka. Za co go krzywdzić miała? Wszak i on także był jej dzieckiem, tak jak i tamten. I gdyby pieniądze jego na rzecz tamtego zabrała, gniewałby się na nią bardzo. Powiedział to przecież! Lubili ją synkowie do tego czasu i słuchali we wszystkiem; teraz tamtego, tak czy inaczej długo już przy niej nie będzie, a ten jak się rozgniewa i serce do niej straci, to co jej zostanie? Ostatnie słonko jej na tej ziemi zagaśnie. I tak źle, i tak niedobrze. Co tu robić?
– Boże, bądź miłościw mnie biednej!
Żeby tak było kogo się poradzić! Jasiek dobry człowiek i zgodny, ale co on jej może poradzić?.. taki on mądry, jak i ona. Z Antkiem o tem ani gadać. Nie pozwoli brać tych pieniędzy; z oczu mu wtedy poznała, że nie pozwoli. Więcej już nie wymyśli, do kogo pójść i o radę poprosić, za nic nie wymyśli. Żywej duszy przyjaznej na tym świecie nie ma… Są jacyś krewni w Milewie, ale co to za krewni! Dalecy i oddawna już jej znać nie chcą. Nikogo, nikogo bliższego na tym świecie nie ma.
– Boże, bądź miłościw mnie sierocie! A może pójść do Wyszyńskiego? Dwa miesiące temu pytała się go przecież o radę. Nic jej nie pomógł. A jednak jeśliby teraz te pieniądze posłała, to jużby najpewniej Filipek wojskowanie swe w tych stronach dosłużył, do Milewa na zimę z wojskiem przychodził i na koniec świata, gdzie takie mrozy i choroby straszne panują, nie wędrował. I wydało się jej, że blady jej chłopak z oczyma jak kwiatki lnu, do niej zdaleka ręce wyciąga i woła: „Kiedy zechcecie, mamo to poratujecie mnie, a kiedy nie zechcecie, to nie poratujecie”. Antek zdrów i silny, pieniądze swoje mieć będzie, a ja teraz ani pieniędzy, ani siły nie mam. Pójdę na skraj świata, przepadnę. Siadła na kamieniu, bo nogi jej osłabły. Na rozległe ściernisko spływał zmrok, pod ściemniałem niebem błyskały gwiazdy, zapach ziół polnych i wysychającego siana napełniały powietrze.
I zdawało się jej, że widzi, jak jej dziecko – dziecko ukochane, idzie po szerokim świecie w obce strony. Ojca nie znał, ale na matkę ogląda się i mówi: „Nie pomogliście mnie, mamo, oj, nie pomogliście mnie sierocie, ojca nieznającemu!”… A oto i wrony i kruki czarne chmurą zawiesiły się nad mogiłką żółtą, bez krzyżyka i trawki… Zawiesiły się chmurą wielką wrony i kruki czarne nad mogiłką bladego chłopca, i kraczą, kraczą, kraczą…
Zerwała się z kamienia. Postanowiła pójść do Ongrodu, Filipka zobaczyć i z adwokatem pogadać.
– Pogadam z nim sama – myślała – ręce i kolana mu ucałuję, żeby już za te pieniądze, co dałam, interes zrobił, a więcej nie żądał…
Słyszała dziś, jak Paweł Gozdawa, Jaśkowy stryi, mówił drugiemu chłopu, że po północy wybiera się do miasta, aby z adwokatem pomówić! Pójdzie on piechotą, bo konia teraz od pługa zabierać nie może… ona zejdzie się z nim gdzie na drodze i razem powędrują do miasta i do adwokata.
Ale… czy wziąć z sobą pieniądze Antka, czy nie brać? Możeby lepiej nie brać? A może na wszelki przypadek wziąć.
W nocy, kiedy w czworaku wszyscy już spali i Antek pod piecem na sienniku chrapał, Krystyna zsunęła się z pieca i boso, na palcach, ku drzwiom komory skradać się zaczęła. Pochylona, skurczona, krokiem złodziejki wsunęła się do komory i do skrzynki swej przypadła! Syn jej już tym razem zapalonem łuczywem nie świecił. Jak złodziejka w ciemności i cichutko skrzynkę otworzyła, pończochę z pieniędzmi na dnie jej namacała i nie rozwiązując w zanadrzu ją ukryła. Policzki jej płonęły, ręce trzęsły się. Nigdy w życiu nic nie kradła. Teraz zdawało się jej, że syna rodzonego okrada.
– Boże! bądź miłościw mnie grzesznej! – szeptała.
Rozdział siódmy. W Ongrodzie u adwokata
Około godziny jedenastej zrana przedpokój w mieszkaniu Kaprowskiego w Ongrodzie napełniony był ludźmi. Wszyscy czekali, aż pan adwokat ze snu się obudzi i każdego po kolei do pokoju swego zawezwie. W kącie siedział na stołku Paweł Gozdawa. Siwiejący ten chłop, w długiej siermiędze i butach, trzymał w obu rękach czapkę barankową i na piersi zwiesiwszy głowę, dumał i czekał. Dumając, drzemał trochę, a ilekroć żydzi w oknach stojący głośniej trochę zaszwargotali, budził się, gęstą czuprynę podnosił, na drzwi spoglądał i ujrzawszy, że wszystko jest jeszcze po dawnemu, znowu głowę na piersi opuszczał i oczy przymykał.
Pomiędzy Pawłem a drzwiami, plecami o ścianę oparta, stała Krystyna. Głowa jej okryta była perkalową, czerwoną chustką; zpod krótkiej siermięgi i dłuższej nieco samodziałowej spódnicy ukazywały się nogi, obute parą grubych i płytkich trzewików, jedyną parą, którą sobie przed piętnastu laty kupiła i kładła wtedy tylko gdy do kościoła lub do miasta wejść miała. Przez całą drogę trzewiki te niosła w ręku i przy wejściu do miasta dopiero, na ziemi usiadłszy, na nogi je kładła. Teraz plecami do ściany przyparta, ręce wsunąwszy w rękawy siermięgi, dumała i czekała. Po długim czekaniu wreszcie zawołano ich do pokoju pana adwokata.
Wchodzili jak do kościoła, powoli, ostrożnemi krokami, z pochylonemi głowami. Gozdawa nawet, który w charakterze delegata wsi milewskiej, znajdował się tu już kilka razy, a dostatniejszym i zuchwalszym był od innych, z czapką w ręku, u samego progu jak wryty stanął. Krystyna zato tym razem okazała śmiałość niespodziewaną. Nie sama tylko myśl o pieniądzach przywiodła ją tutaj. Od samego już progu wlepiła wzrok swój w stojącego adwokata i prędko, ciężko, ze stukiem grubych podeszew przeszedłszy pokój, wprost na ziemię przed nim padła i kolana jego obu ramionami objęła. Kaprowski cofnął się nieco i wydzierając jej ręce, które ona pochwyciła i pocałunkami okrywała, niecierpliwym głosem burknął:
– No, no nie trzeba… nie trzeba… mów, czego chcesz!
Mówił to głosem zniecierpliwionym.
Ale teraz Kaprowski zapomniał, czego ta baba mogła chcieć. Prowadząc interes na spółkę z Mikołajem, nie zawsze wiedział, jakimi sposobami ten ostatni od ludzi pieniądze wyciągał. Jakiś syn słabego zdrowia, żołnierz podobno, czy coś takiego? – myślał sobie. Ale może to nie ta z synem żołnierzem, lecz wcale inna. Marszcząc brwi, powtórzył.
– Czego chcesz? Mów prędko.
Wyprostowawszy się, Krystyna zaczęła mówić:
– Ja, jaśnie wielmożny panie, o mego Filipka… Ze świtem dziś do miasta przyszłam i najpierw chciałam z synkiem się zobaczyć.. Ale potem zlękłam się, że jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam…
– No, to i dobrze, ale czegóż chcesz odemnie?
– O synka mojego Filipka…
Kaprowski namyślił się.
– A gdzież ten twój synek? – zapytał.
Westchnęła ciężko.
– A gdzieżby on był, jaśnie panie! Kiedy ostatni raz widzały go oczy moje, był w kazarmach. Słuszny, jak topolka… Blady… W szyneliku… Na schody wyskoczył, do nóg mnie upadł, wołając: „Matulu, proście, żeby mnie tu zostawili”…
Teraz Kaprowski już przypomniał sobie, o co chodziło.
Krystyna mówiła dalej:
– Ani mię, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ani mi do ślubu śpiewały, ani ja własnej chaty, ani ludzkiego uszanowania nigdy nie zaznałam. Pracowałam, skórę sobie z rąk zdzierałam i synków swoich, dwa słoneczka moje jedyne, hodowałam i pieściłam… Oj, kochałam, pieściłam i w poczciwości hodowałam. Ani oni złodzieje, ani pijaki: ludziom usłużni i matce posłuszni. Prędzejby każdy rękę sobie uciął, niż matkę skrzywdził… Ot, jak ich wychowałam. Sama! Nikt nie pomagał.
Kaprowski myślał.
Ona, posmutniawszy, znowu mówiła dalej:
– Do jaśnie wielmożnego pana, ja, jak do Pana Boga… Powiedział Mikołaj: zanieś panu pieniądze, on Filipkowi pomoże… Zaniosłam najpierwej te, co dla Filipka zapracowałam… Powiedział potem o tym oficerze, co to nie zgadzał się… ja i te pieniądze, co na śmierć sobie schowałam, jemu oddałam, żeby on jaśnie wielmożnemu panu dla tego oficera posłał. I już serce mi się radowało, że Filipek wyratowany, że go na zimowanie do Milewa przyszlą.
Teraz Kaprowski zupełnie już wszystko przypomniał sobie o tej babie. Chciał przerwać jej mowę, aby prędzej z nią skończyć, ale ona dodała jeszcze:
– A teraz, jaśnie wielmożny panie, ja przyszłam, żeby o tych rewizorach się dowiedzieć… Co by tu zrobić? Niech jaśnie wielmożny pan ratuje mnie biedną, żeby te rewizory Filipka wysyłać nie kazali…
Znowu Kaprowski nie wiedział, o jakich to rewizorach baba mówiła. Wszystko to było tylko bajką, którą Mikołaj dla zastraszenia biednej kobiety i wyłudzenia pieniędzy wymyślił.
– A któż ci o tych rewizorach gadał? – z niecierpliwością zapytał, chcąc wyciągnąć wiadomość od Krystyny.
– Mikołaj, jaśnie wielmożny panie! A któżby, jeżeli nie Mikołaj! Powiedział wczoraj: pan adwokat pisał do mnie tak a tak… Ja myślałam i myślałam… Boże mój, Boże! Co ja zrobię! wzięłam i przyszłam…
Kaprowski pomyślał chwilę.
– A mówił-że Mikołaj, że pieniędzy potrzeba?
Kobieta znowu pochyliła się mu do kolan, a wyprostowawszy się, strwożone oczy w twarz jego wlepiła i drżącym głosem mówić zaczęła:
– Jaśnie wielmożny panie, bądźcie nademną litościwi – zróbcie już teraz bez pieniędzy. Toż ja już tyle dałam. I Filipka pieniądze oddałam, i swoje śmiertelne oddałam. Zróbcie już teraz tak, bez niczego… Skąd ja wezmę?
Kaprowski nachmurzył się i znowu zapytał:
– Czy Mikołaj ci nie mówił, na co, dlaczego, ile potrzeba?
– Mówił, jaśnie wielmożny panie, wszystko mówił… Ale, panie najmiłościwszy, zlitujcie się nademną i zróbcie co z temi rewizorami… Tak już, bez niczego…
Kaprowski zesztywniał, podniósł głowę i wydął usta.
– Moja kochana – rzekł zimno – powiedzże ty mnie: Czy ja jestem Panem Bogiem?
– Nie.
– A no! Kiedy nie jestem Panem Bogiem, to jakże chcesz, ażebym cokolwiek mógł zrobić bez pieniędzy. Pieniądze na tym świecie, to, moja kochana, wszystko. Bez pieniędzy człowiek sam nic nie wart i interes jego nic nie wart.
W ciągu tej przemowy Gozdawa w sutej siermiędze i z roztropnym, śmiałym wyrazem twarzy, wsłuchiwał się w mowę jego tak uważnie i z takim wygięciem szyi, jakby każde słowo chciwie połykał. Przytym, od czasu do czasu, potwierdzająco głową wstrząsał, uśmiechał się i oczyma błyskał. Krystyna ani razu nie podniosła oczu, ani rąk u piersi złożonych nie rozplotła. Gdy Kaprowski przestał mówić, podniosła zwolna powieki i raz jeszcze swoje prawić zaczęła:
– Jaśnie wielmożny panie! zlitujcie się nademną, zróbcie już teraz tak… bez niczego…
Kaprowski uczynił gniewne poruszenie.
– Jeżeli pieniędzy nie nasz, nie trzeba było tu przyłazić, aby mnie tylko nudzić i czas mi zajmować. Idź sobie! no, ruszaj z Panem Bogiem!
Krystyna zdrętwiała z trwogi. Możnaby myśleć, że gniew adwokata przemienił ją w słup niemy i martwy. Zlękła się okropnie. Wypędzają. Jeżeli wypędzi – to nic nie zrobi, a jeżeli nic nie zrobi, to co będzie z Filipkiem i z temi pieniędzmi, które już dla niego wydała? Ręka jej podniosła się ku piersi, a palce wsunęły się za siermięgę, – jakby z zanadrza coś wydobyć miały. Na myśl jej przyszedł Antek. Boże mój, Boże! Toż to jego pieniądze, a on jest jej dzieckiem, tak samo, jak i tamten! Przypomniała sobie szorstki głos jego i srogie spojrzenie, z jakiem mówił jej niegdyś, aby jego pieniędzy nie oddawała, za nic nie oddawała, bo do śmierci jej tego nie zapomni! A jak nie zapomni i serce swoje od niej odwróci? Ale tamten? Obejrzała się i na Gozdawę rzuciła spojrzenie prawie nieprzytomne. Spojrzeniem tym zdawała się mówić:
– Ty chłop jesteś, tyś mądrzejszy odemnie głupiej baby! Jeżeli Boga masz w sercu, ratuj! poradź!
Gozdawa też i sam już z radą pośpieszał; przybliżył się ku Krystynie i szeptać coś zaczął, prawie do ucha. Włościanie milewscy nie tyle, co ona, dali i dadzą jeszcze, a cóż? Kiedy trzeba, to trzeba! Krystyna słuchała szeptu roztropnego gospodarza, ale wahała się jeszcze. Myśl o Antku, o krzywdzie, jakąby mu wyrządziła i o stracie jego przywiązania, kuła ją w serce i powstrzymywała rękę. Nagle postąpiła ku ścianie i, plecami do pokoju zwrócona, wydobywała z zanadrza grubą, nicianą pończochę, u końca sznurkiem przewiązaną. Długo ją rozwiązywała i znowu do biurka podeszła. Dźwięk wysypywanych na stół monet rozległ się po pokoju. Kaprowski patrzał i śmiał się.
– Ależ pieniądze! Dwuzłotówki, czterdziestówki, złotówki, dzesiątki, szóstki nawet – wszystkiego pełno!… Cha, cha, cha, cha! Skąd ty, babo, takich pieniędzy tyle nabrać mogłaś?
Rozsypane monety wyraźnie mówiły: za dzień pielenia pszenicy, za dwa dni żniwa, za przynoszenie wody, za dojenie krów u pachciarza, za rwanie gryki, za zbieranie kartofli… za grabienie siana… Przez lat dziewiętnaście… Przez lat dziewiętnaście, przez lat dziewiętnaście!..
Pieniądze, przez Krystynę na biurko wysypane, mówiły i opowiadały o smutnej doli, o ciężkiej pracy, o wiecznym poście; o karku, po dniach całych ku ziemi schylonym; o czole, zlewanym strumieniami potu; o stopach bosych, rękach bliznami i guzami pokrytych…
– Czegóż chcesz jeszcze? – dość łagodnie zapytał Kaprowski.
– Jaśnie wielmożny panie! – to już te rewizory tera nic nie zrobią?
– Nic, nic nie zrobią, bądź spokojną i wracaj do domu.
– Najmiłościwszy panie! – zawołała – niech panu Pan Bóg wszechmogący wynagrodzi… już ja więcej panu dokuczać nie będę… pójdę tylko z synkiem zobaczyć się do kazarm…
Radość twarz jej rozpromieniła, ale Kaprowski nagle zląkł się czegoś.
– Ani waż się, moja kochana, ani waż się iść do syna… zobaczyć go teraz nie możesz.
– Panie najjaśniejszy! – zawołała – pozwólcie mnie dziecko moje zobaczyć… pozwólcie mnie zobaczyć go choć na minutkę, na minuteczkę, choć żebym ja raz na niego spojrzała…
Upadła mu do nóg i nietylko obejmowała, ale i całowała jego kolana. Kaprowski stanowczym tonem rzekł:
– Moja kochana! zobaczyć teraz syna twego nie można… uchodzi on za chorego i jest w takim miejscu, do którego nikogo a nikogo nie wpuszczają. Jeżeli nie chcesz, aby cały interes djabli wzięli, wracaj co tchu do chaty, co tchu, zaraz, natychmiast i siedź cicho… ani się tu pokazuj… czy słyszysz?
Jakżeby słyszeć nie miała, kiedy słuchała uszami, oczami, całą duszą. Słuchała i rozumiała. Jeżeli napierać się będzie o zobaczenie Filipka, interes djabli wezmą.
Cicho wyrzekła:
– Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu! Jam już kontenta i do chaty pójdę! Żęby tylko te rewizory nic nie zrobili, żeby Filipek na zimowanie do Milewa przyszedł… Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu.
Odwróciła się i wyszła z sali.
Do stołu przybliżył się Paweł Gozdawa. Dla tego chłopa Kaprowski miał uszanowanie i o interesie, z jakim zwykle do niego przybywał, pamiętał wybornie. Milewscy chłopi, których delegatem był Paweł, znaczyli więcej, niż jakaś baba wyrobnica. Kaprowski szufladę odsunął, proponując Gozdawie, aby wysłuchał podania do sądu, które on w sprawie ich napisał. Ale Paweł nie chciał zrazu słuchać.
– Niech wielmożny pan posłucha – rzekł – podanie później przeczytamy, a teraz ja względem tego interesu z Jaśkiem. Ja wiem, że wielmożny pan ten interes jego prowadzi… i przyszedłem prosić wielmożnego pana, żeby pan tak prowadził, żebym ja wygrał…
Błyszczące oko chłopa tkwiło w twarzy adwokata, uśmiechał się i prawą ręką w zanadrze sięgnął.
– Wielmożny pan sam mówił, że człowiek bez pieniędzy, to jak złamany kołek w płocie? Na co go podpierać, jak on czy siak, czy tak, zawsze będzie krzywy?.. Jasiek ten, to taki jest, jak ten kołek.
Kaprowski na fotelu usiadł i żartobliwie zapytał.
– No, a wieleżeś ty tam przyniósł?… pokaż! może warto będzie ciebie popierać, a może nie warto! Zobaczymy!
Po kwadransie Gozdawa wesoły wyszedł z mieszkania Kaprowskiego.
Krystyna znajdowała się już za miastem. O parę staj od ostatnich domostw miejskich, aby dostać się na drogę, którą iść miała, przejść jej trzeba było wąskim szlakiem, na którym leżały rzędy szyn żelaznych. Za kilka minut przechodzić miał tędy jeden z pociągów. Stróż, ujrzawszy kobietę, szybko ku rogatce nadchodzącą, zawołał:
– Nie wolno!
O kilkanaście kroków od rogatki stanęła, a rozwiązawszy chustkę, którą w ręku niosła, wyjęła z niej sporą kromkę czarnego chleba, którą szczyptą soli posypała i jeść zaczęła. Od wczorajszej wieczerzy nic w ustach nie miała… Jadła więc i rozglądała się dokoła. Wtem, tuż za nią, męski głos jakiś zapytał stojącego u rogatki stróża:
– Co to znaczy? W tej porze pociągi nigdy nie przychodzą… Jakiż to będzie pociąg?
Stróż odpowiedział:
– Żołnierski. Rekrutów gdzieś powiozą…
Krystyna wstała, jakby w słup przemieniona. Zapewne pytała sama siebie, czy to te żołnierze, z któremi Filipek jej na skraj świata miał odjechać? – Nagle czarny komin zapiszczał przeraźliwie, długo; pisk ten powtórzył się jeszcze razy parę i pociąg wysuwać się zaczął, coraz prędzej… coraz prędzej sunął po żelaznych szynach… pół minuty, a za spuszczonym dziobem rogatki przeleciało wszystko… Długi szereg czarnych, zamkniętych, wozów, a przez okna widać było mnóstwo twarzy, z krótko przystrzyżonemi włosami i tłumnie patrzących przez małe okienka, i słychać było pieśń żołnierską, huczną, wesołą, a jednak tu i owdzie przetykaną jękliwemi tony, niby z rozhukanych piersi rwącemi się krzykami bólu… Zaszumiało, zatętniało, zaśpiewało i – poleciało.