Kitabı oku: «Germinal», sayfa 13

Yazı tipi:

– Nie, nie ma pomyłki! – odparł urzędnik. – Odpadają dwie niedziele, cztery dni bastówki, więc zostaje tylko dziesięć dni roboczych.

Maheu po cichu liczył, dodawał. Dziesięć dni powinno mu było przynieść około trzydziestu franków, Katarzynie osiemnaście, a Jeanlinowi dziewięć. Dziadek Bonnemort pracował tylko trzy dni. Ale i tak dodawszy należne Stefanowi, Zachariaszowi i temu trzeciemu dziewięćdziesiąt franków, suma powinna była być większa.

– Proszę nie zapomnieć o karach! Dwadzieścia franków kary za złe stemplowanie.

Maheu machnął rozpaczliwie ręką. Dwadzieścia franków kary, cztery dni przymusowego bezrobocia! Ach, w ten sposób rzeczywiście pomyłki nie było! Trafiały się wypłaty, gdy dziadek Bonnemort pracował, a Zachariasz był jeszcze w domu, że brano razem po sto pięćdziesiąt franków… ale dziś!… Ach, tak źle nie było jeszcze.

– Bierzecie raz, czy nie? – krzyknął zniecierpliwiony kasjer. – Widzicie przecie, że drudzy czekają. Jeśli nie chcecie, to mówicie!

Maheu zgarniał drżącymi rękami pieniądze i chciał odchodzić, gdy go powstrzymał urzędnik.

– Czekajcie no jeszcze, mam tu zanotowane wasze nazwisko. Toussaint Maheu, prawda? Pan sekretarz naczelny chce się z wami rozmówić. Wejdźcie, nikogo nie ma.

Oszołomiony Maheu wszedł do gabinetu, gdzie stały stare, zielonym, wypłowiałym rypsem pokryte meble i przez pięć minut słuchał naczelnego sekretarza, człowieka bladego, który, nie wstając, mówił doń sponad stosów papieru zalegających biurko. Dudniło mu w uszach, więc nie słyszał dobrze. Zdawało mu się tylko, że idzie o jego ojca, starego Bonnemorta, którego miano oddalić po pięćdziesięciu latach pracy z pensją30 stu pięćdziesięciu franków rocznie. Nagle sekretarz począł mówić surowo. Zbeształ go za to, że zajmuje się polityką, wyrzucał zadawanie się ze swoim lokatorem i kasą wsparć, wreszcie udzielił rady, by nie robił głupstw, gdyż to nie przystoi takiemu dobremu jak on robotnikowi. Maheu chciał protestować, bąkał słowa bez związku, gniótł nerwowo czapkę w rękach i wyszedł wreszcie bełkocąc:

– Naturalnie, panie sekretarzu… Zaręczam panu sekretarzowi…

Gdy się znalazł znowu ze Stefanem na ulicy, wybuchnął:

– Jestem gałgan, powinienem był mówić… Nie dadzą nawet tyle, by wyżyć, i besztają w dodatku. Była o tobie mowa, powiedział, żeś zatruł całą kolonię… Cóż począć… psiakrew! Kłaniać się jeszcze, dziękować? On ma słuszność, to jeszcze jedyne!

Zamilkł zarazem z oburzenia i strachu. Stefan słuchał z ponurą miną. Mijali ciągle nowe grupy robotników. Rosło wzburzenie, objawiające się nie gwałtownymi krzykami, ale głuchym, strasznym, zwiastującym burzę pomrukiem ogromnego tłumu. Ci, co umieli rachować, wyliczyli, że przy nowym sposobie płacenia Kompania skradnie po dwa centimy na każdym wózku. Zrozumieli to nawet najgłupsi i zakipieli oburzeniem. Ale najbardziej zgniewała wszystkich dzisiejsza wypłata. Groziła rewolta głodomorów przeciwko przymusowemu bezrobociu i karom. Dziś już nie ma często co jeść, cóż będzie dopiero później, gdy płace spadną jeszcze. Wykrzykiwano głośno po knajpach i pito więcej jak kiedy indziej z gniewu wysuszającego gardła.

Maheu w milczeniu wracał do kolonii ze Stefanem. Gdy weszli, Maheude dostrzegła, że mąż wraca z pustymi rękami.

– To ładnie! – zawołała. – A gdzież moja kawa, cukier i mięso? Mogłeś przynieść kawałek cielęciny, nie byłbyś przez to zbankrutował! – Nie odrzekł nic, pasując się z rozpaczą. Wreszcie drgnęła jego pomarszczona twarz o grubych rysach, wielkie łzy pojawiły się w oczach i poczęły cieknąć po policzkach. Padł na krzesło, zapłakał jak dziecko i rzucając na stół pięćdziesiąt franków, zawołał:

– Patrz, com ci przyniósł. To jest nasz wspólny zarobek.

Maheude spojrzała na Stefana, a widząc, że stoi milczący, przygarbiony, wybuchnęła także płaczem. Jakże mogło wyżyć dziewięć osób przez dwa tygodnie za pięćdziesiąt franków? Najstarszy syn poszedł na swoje, dziadek nie mógł się poruszyć nawet. Zemrą niezawodnie wszyscy z głodu! Alzira rzuciła się matce na szyję zrozpaczona, że płacze, Stelka wrzeszczała, Henryś nawet i Lenora szlochali.

W całej kolonii odbywały się sceny podobne. Mężczyźni wrócili, a kobiety zawodziły głośno zrozpaczone, nie widząc wyjścia ni sposobu nakarmienia członków rodziny. Drzwi jedne po drugich otwierały się i kobiety wybiegały głośno lamentując, jak gdyby skargi ich zmieścić się nie mogły w ciasnej przestrzeni mieszkań. Deszcz począł siec drobny, nie zważały nań, ale nawoływały się wzajemnie, pokazując na dłoni drobne kwoty otrzymane na domowe wydatki.

– Patrz, co mojemu wypłacili! Czyż to nie kpiny z człowieka?

– A ja dopiero… ja…. nie wiem, czy wystarczy nam na chleb przez dwa tygodnie!

– Porachuj no, co ja dostałam. Bedę musiała chyba sprzedać koszule!

Maheude wyszła też i zaraz utworzyła się koło niej grupa, w której najgłośnej krzyczała Levaque, gdyż jej mąż pijanica nie wrócił nawet i była pewna, że mały czy dłuży zarobek utopi w Wulkanie. Filomena pilnowała Maheua, by Zachariasz nie dostał do rąk swoich pieniędzy. Pierronka zachowywała się spokojnie. Mąż jej potrafił jakoś tak urządzić, że miał w księdze kontrolera zawsze więcej zapisanych godzin pracy jak koledzy. Ale Brûlé zwała to podłością i stała po stronie klnących. Wyprostowana, chuda groziła pięścią w kierunku Montsou i krzyczała:

– I pomyśleć tylko, że widziałam dziś ich kucharkę jadącą karetą dwukonną do Marchiennes po ryby.

Nie wymieniła nazwiska Hennebeau, ale wszyscy się domyślili i krzyki rozległy się na nowo. Oburzenie ogarnęło robotników na służącą jadącą na targ do miasteczka pojazdem państwa. Gdy robotnik przymiera z głodu, im ryb się zachciewa. Ale niedługo już będą zajadali. Niebawem role się zmienią. Idee rozsiewane przez Stefana bujały teraz silnie na podatnym gruncie. Było to namiętne, niecierpliwe pożądanie obiecanego złotego wieku, żądza pochwycenia swego udziału w szczęśliwości ogólnej, leżącej gdzieś poza czarnym horyzontem nędzy dni dzisiejszych. Niesprawiedliwość przekroczyła wszelkie granice i gdy braknie chleba ich ustom, głodomory zdobędą ziemię obiecaną. Kobiety gotowe były wziąć szturmem ową idealną krainę, gdzie nie ma nędzy, łez i troski.

Zrobiło się już późno, wybiła północ, deszcz lał jak z cebra, a kobiety kolonii zawodziły jeszcze i dyskutowały przy akompaniamencie ogłuszającego krzyku dzieci.

Pod Nadzieją tego wieczora zadecydowano strajk. Rasseneur nie zwalczał go już, a Souvarine nazywał pierwszym krokiem naprzód. Stefan streścił sytuację w tych kilku słowach: Kompania dąży do strajku, więc będzie miała strajk.

V

Minął tydzień, pracowano w posępnym wyczekiwaniu wybuchu konfliktu.

Następna wypłata zapowiadała się Maheuom jeszcze gorzej. Mimo zwykłej swej rozwagi Maheude wpadła w rozgoryczenie. Bo też nie wiodło się. Katarzyna raz nie wróciła na noc do domu. Rano przyszła chora i tak zmęczona, że nie mogła wcale iść do kopalni. Dziewczyna płakała i zaręczała, że winien jest wyłącznie Chaval, który ją zatrzymał i zagroził biciem, gdyby uciekać chciała. Rozszalały był zazdrością i chciał nie dopuścić, by wracała do Stefana, z którym śpi w oczach całej rodziny. Tak mówił. Maheude rozwścieklona zakazała córce wdawać się z brutalem i przysięgała, że pójdzie do Montsou i da mu w twarz. Ale cóż było robić, dzień pracy i tak stracony, a gdy Katarzyna ma go za kochanka, to lepiej nie szukać innego.

W dwa dni potem wydarzyło się coś nowego. W poniedziałek i wtorek Jeanlin, zamiast iść do roboty, ruszył do lasu Vandame na wycieczkę z Bébertem i Lidią. Namówił ich oboje, a jakich się tam dopuszczali rzeczy, o tym nie wiedział nikt. Dostał porządnie rózgą od matki na dworze w oczach zdumionych i przerażonych dzieci całej kolonii.

Maheude była w rozpaczy. Więc tak teraz odwdzięczają się dzieci, które od urodzenia tyle kosztują, gdy przyjdą do lat, w których coś mogłyby dopomóc rodzicom! W tym wykrzyku zawarła biedaczka wspomnienia własnego dzieciństwa, dziedzicznej nędzy, która z dzieci robi narzędzia pracy dla tych, którzy im dali życie.

Gdy tego ranka mężczyźni wychodzili do roboty, siadła Maheude na łóżku i krzyknęła za Jeanlinem:

– A spróbuj jeszcze raz, gałganie, to ci kości kijem połamię!

W nowej sztolni Maheua praca była ciężka. Pokład zwężał się tutaj tak nagle, że hajerzy wciśnięci między ścianę skalną i powałę przy uderzaniu kilofami ranili sobie łokcie. Przy tym było tam bardzo mokro i lada chwila mogła trysnąć woda jakiegoś podziemnego zbiornika, rozsadzająca tak często skały chodników. Dnia poprzedniego, gdy Stefan wydobył z węgla silnie wbity kilof woda obryzgała go całego. Ale nic się na razie nie stało, szacht stał się tylko bardziej wilgotny i niezdrowy.

Stefan zresztą zobojętniał na niebezpieczeństwo jak wszyscy, nie myślał o nim. Ciągle przebywał w atmosferze gazu i nie czuł już ucisku jego na oczach i owej jakby pajęczyny zasłaniającej wzrok. Czasem przychodziło to któremuś z hajerów na myśl, gdy lampy paliły się niebiesko, i przykładano ucho do skały, by posłyszeć, jak wydobywają się ze szczeliny gazy. Ciągłym też niebezpieczeństwem zasypania groziło usuwanie się ziemi, która była przesiąknięta wodą i nie mogła oprzeć się dostatecznie na bierwionach drzewa niedbale pozakładanych.

Trzy razy już dziś Maheu poprawiał stemplowanie. Było już po wpół do trzeciej, Stefan leżąc na boku wyrąbywał blok, ludzie poczęli wyjeżdżać, gdy nagle grzmot podziemny wstrząsnął całą kopalnią.

– A to co? – krzyknął, wypuszczając kilof i nadstawiając ucha.

Zdawało mu się, że załamało się sklepienie chodnika tuż za nim. Maheu tymczasem spuścił się na dół kominem i począł wołać:

– Oberwanie ziemi! Prędzej! Prędzej!

Wszyscy biegli w kierunku miejsca katastrofy opanowani chęcią ratowania kolegów. Cisza była grobowa, lampy tylko podskakiwały w ciemnościach. Wszyscy biegli pochyleni chodnikami, na czworakach niemal i nie ustając rzucali pytania i odpowiedzi.

– Gdzie, nie wiecie?… W sztolni?… Nie, gdzieś w dole… Pewnie w galerii jezdnej.

Natrafili na pochylnię, wielu poślizgnęło się i upadło, ale nie zważali na to, że się pokaleczyli, i pobiegli dalej.

Jeanlina bolała jeszcze skóra od wczorajszych plag, toteż dziś pracował, drepcił za swoim pociągiem boso i zamykał jedne drzwi wentylowe za drugimi, czasem tylko, gdy w pobliżu nie było nadzorcy, siadał na ostatnim wózku, czego mu zabraniano z obawy, że zaśnie. Najwyższą jego przyjemnością było, że mógł zbliżać się do Béberta, który powoził, gdy pociąg wszedł na skrzyżowanie szyn i musiał chwilę czekać, by wyminąć się z drugim. Przybiegał po cichu, szczypał przyjaciela do krwi, wykrzywiał mu się jak małpa. Był on też podobny bardzo do tego zwierzęcia, miał bowiem rude włosy, wielkie uszy, cienki nos i małe zielone oczy. Posiadał przy tym całą chytrość i instynkty uwstecznionego, aż do zwierzęcości zwyrodniałego człowieka.

Tego popołudnia drugi pociąg ciągnął młody Trompette. Gdy pociąg przeciwny począł się zbliżać, stary Bataille stał się niespokojny. Poczuł on z dala przyjaciela, do którego czuł wielki afekt od dnia, w którym widział jego przybycie do kopalni. Był to rodzaj współczucia starego doświadczonego filozofa, chcącego młodemu osłodzić los i wpoić rezygnację i cierpliwość. Trompette nie pogodził się bowiem dotąd z koniecznością, nie chciał ciągnąć, zwieszał głową, widocznie tęskniąc ciągle za słońcem. Ile razy się spotykali, Bataille wyciągał szyję i serdecznie obwąchiwał go, parskając przy tym.

– Psiakrew! – zaklął Bébert – znowu się liżą bydlęta.

Potem, gdy Trompette odszedł w przeciwną stronę z pociągiem, spytał Jeanlin:

– Cóż ta szkapa ciągle dzisiaj staje?

– Daj mu spokój – odparł Bébert – staruszek ma swoje grymasy. Ile razy staje, widzi coś złego, dziurę lub kamień, a nie chce sobie nóg połamać. Nie wiem, co widział dziś tam pod drzwiami, otworzył je, i nie chciał ruszyć dalej. Widziałeś?

– Nic, pełno tam wody, jestem do nitki przemoczony.

Pociąg ruszył, ale przy pierwszych drzwiach Bataille stanął. Otworzył je głową jak zawsze i nie chciał iść, drżąc tylko i rżąc. Wreszcie po chwili zdecydował się i przebiegł kłusem.

Jeanlin zamknął drzwi i pozostał w tyle. Pochylił się i począł chlapać się w kałuży, potem podniósł lampę i ujrzał, że bierwiona powały ustąpiły pod ciągłym naporem wody kapiącej na dół kroplami. Właśnie nadszedł jeden hajer, Berlaque, którego przezwano Chicot. Opuścił sztolnię i szedł do domu, gdyż żona leżała właśnie w połogu. Zatrzymał się i spojrzał na sklepienie. Jeanlin miał już pobiegnąć za pociągiem, gdy nagle rozległ się straszny trzask i gruz spadającego sklepienia przysypał ich obu.

Nastała głęboka cisza. Tumany pyłu wyrzucone ze szczelin popłynęły galerią by rozlać się po wszystkich chodnikach, a wśród tego pyłu z najdalszych sztolni biegli na pół oślepieni robotnicy na miejsce wypadku. W ciemnościach ogromnego kretowiska jak punkciki czerwone tańczyły ich lampy, nie oświecając niczego. Przybiegłszy na miejsce, poczęli wołać tych, co byli po przeciwnej stronie zasypanej galerii i przybiegli później z głębszego chodnika. Stwierdzono, że na przestrzeni dwunastu metrów oberwało się sklepienie. Szkoda była nieznaczna, ale wszystkim biły przyśpieszonym tętnem serca, gdyż spod gruzu dolatywało śmiertelne charczenie człowieka.

Bébert opuścił swój pociąg, nadbiegł i zawołał:

– Jeanlin jest pod gruzem, Jeanlin!

W tej chwili zjawił się Maheu ze Stefanem i Zachariaszem. W rozpaczy klął tylko.

– Psiakrew! Psiakrew! Psiakrew!

Katarzyna, Mouquette i Lidia przybiegły także i zaczęły płakać i głośno krzyczeć ze strachu, co zwiększało jeszcze zamieszanie. Starano się je uspokoić, ale za każdym razem, gdy posłyszały charczenie konającego, wybuchały na nowo.

Richomme nadbiegł zrozpaczony, że właśnie nikogo nie było w kopalni, ani Dansaerta, ani Nagrela. Przyłożył ucho do gruzu i oświadczył, że jest to głos dorosłego mężczyzny, a nie dziecka. Maheu wołał Jeanlina bez ustanku, ale nie było odpowiedzi. Pewnie chłopak zginął.

Ciągle rozlegało się miarowe charczenie. Wołano na umierającego, by podał swe nazwisko. Odpowiadało ciągle charczenie.

– Dalej, dalej! – wołał Richomme, sposobiąc wszystko do ratunku. – Na gadanie będzie czas potem.

Z dwu stron górnicy uzbrojeni w pikle i łopaty rzucili się na gruzy. Chaval bez słowa pracował obok Maheua, Stefana i Zachariasza, usuwał wraz z innymi ziemię. Nadszedł czas wyjazdu, ale mimo że zgłodniali, nikt nie biegł na obiad i nie opuścił towarzyszów. Przyszło tylko wszystkim na myśl, że w domu niepokoić się będą widząc, że nikt nie wraca. Postanowiono więc wyprawić dziewczęta. Ale ani Katarzyna, ani Mouquette, ani Lidia nie chciały iść, więc poselstwa podjął się Levaque. Miał powiedzieć, że naprawiają nieznaczne uszkodzenie. Około czwartej wykonano pracę całego dnia i połowę gruzu usunięto. Ale jak na złość poczęły spadać nowe bryły. Maheu pracował z wściekłością, odpychając dziko tych, którzy chcieli go zluzować na chwilę.

– Ostrożnie – zawołał nareszcie Richomme. – Dochodzimy do nich! Ostrożnie, by nie skaleczyć!

Charczenie stało się wyraźniejsze i wedle niego kierowali się pracujący. Teraz odzywało się jakby spod samych łopat i pikli. Nagle ustało.

Robotnicy spojrzeli po sobie i zadrżeli. Powiało tchnienie śmierci po czarnym państwie węgla. Pracowano jednak dalej, choć wszyscy oblani byli potem. Wreszcie ukazała się noga. Teraz usuwano gruz i ziemię rękami i odkopano powoli całe ciało. Głowa nie była uszkodzona, przysunięto do niej lampy i przezwisko: Chicot, przebiegło z ust do ust. Ciało było jeszcze ciepłe, kawałek skały strzaskał nieszczęśnikowi stos kręgowy.

– Owińcie go w płachtę i połóżcie na wózku! – rozkazał dozorca. – Teraz szukajmy chłopca.

Maheu uderzył jeszcze parę razy piklą i zaraz zrobił się otwór, przez który ujrzano drugą partię robotników zajętych usuwaniem ziemi. Poczęli wołać, że właśnie znaleźli Jeanlina omdlałego z połamanymi nogami, ale żywego. Ojciec wziął syna na ręce i z zaciśniętymi zębami, bez słowa, wyrzucając tylko od czasu do czasu klątwę, poniósł go, a Katarzyna i inne kobiety poczęły na nowo lamentować.

Przyprowadzono dwa wózki, do których Bébert zaprzągł Bataille'a. W pierwszym leżały zwłoki Chicota złożone tam przez Stefana, w drugi wsiadł Maheu z omdlałym Jeanlinem owiniętym w płótno zdarte z któregoś wentylatora. Orszak posuwał się z wolna, a lampy postawione na wózkach połyskiwały czerwono. Z tyłu szło około pięćdziesięciu górników. Uczuli teraz znużenie i ociężałym krokiem wlekli się, poślizgując w błocie powoli, smutnie, jak opanowana zarazą trzoda bydła. By dojść do szachtu zjazdowego, potrzebowano pół godziny czasu, korowód żałobny wlókł się długo, mijając połyskujące w półmroku odgałęzienia szyn, czarne otwory galerii i chodników bocznych i zdawało się, że nigdy nie zajdzie na miejsce.

Richomme poszedł przodem, by zarządzić co potrzeba i zarezerwować jedną klatkę windy. Pierron wsunął zaraz oba wózki do windy. W jednym siedział Maheu z ciężko rannym synem, w drugim Stefan, trzymając w objęciach ciało, które inaczej nie byłoby się zmieściło. Inne klatki pomieściły górników i rozpoczął się wyjazd. Trwał dwie minuty. Woda strumieniami lała się na dach, a robotnicy spoglądali w górę, pragnąc jak najprędzej wydostać się na ziemię.

Szczęściem chłopiec wysłany przodem po doktora Vaderhaghena znalazł go i przyprowadził do poczekalni dozorców, gdzie złożono zwłoki i rannego na materacach rozłożonych na ziemi. W izbie pozostali tylko Maheu i Stefan, na dworze zgromadził się tłum przesuwaczek, hajerów, chłopców. Szeptano ze sobą żywo.

Lekarz spojrzał na Chicota i rzekł cicho:

– Z tym już koniec! Można umyć ciało.

Dwaj stróże rozebrali ciało czarne od węgla, okryte jeszcze lepkim potem pracy i poczęli je smarować wielkimi gąbkami.

Lekarz uklęknął teraz przy Jeanlinie.

– Głowa cała – mówił – klatka piersiowa idem31. Ha, nogi coś szwankują.

Sam rozebrał chłopca, zdjął mu czapkę górniczą, kaftan, spodnie i koszule ze zręcznością dozorczyni. Ukazało się teraz nędzne ciało, nikłe jakby ciało owada, powalane żółtą gliną, upstrzone tu i ówdzie czarnymi plamami krwi. Nie można było niczego znaleźć, trzeba go było również umyć. Po myciu wydał się jeszcze nędzniej, ciało było białe, przezroczyste, tak, że przez skórę widać było niemal wszystkie kości. Smutny przedstawiał widok ten potomek zdegenerowanej rasy, szkielet na pół zgnieciony. Po oczyszczeniu skóry wyszło na jaw, że ma złamane obie nogi. Przyszedł teraz do przytomności i począł jęczeć. U stóp jego ojciec łamał ręce, a grube łzy spływały mu po policzkach.

– Więc tyś jest ojcem? – spytał lekarz spoglądając nań. – Nie płacz, widzisz przecież, że żyje! Pomóż mi raczej.

Skonstatował dwa proste złamania. Prawa noga niepokoiła go więcej i wyraził mniemanie, iż ją pewnie trzeba będzie amputować.

W tej chwili przyszli Négrel i Dansaert. Négrel wysłuchał raportu dozorcy z kwaśną miną, a potem wybuchnął:

– Zawsze to przeklęte stemplowanie! Czyż tysiąc razy nie ostrzegałem, że może przyjść do ofiar w ludziach. A te osły mówią zaraz o strajku, gdy się ich nagania, by lepiej stemplowali. Najpiękniejsze w tym wszystkim to, że Kompania musi teraz płacić za potłuczone garnki. Ucieszy się pan Hennebeau, nie ma co mówić!

– Jak się ten nazywa? – spytał Dansaerta stojącego w milczeniu obok zwłok, które zawijano teraz w prześcieradło.

– Chicot, jeden z najlepszych robotników. Ma troje dzieci biedaczysko!

Lekarz kazał, by Jeanlina natychmiast przeniesiono do domu. Już po szóstej ściemnia się, więc dobrze by było zawieźć też i ciało. Inżynier kazał zaprząc do wozu ciężarowego i przyniesiono lektykę. Na niej położono chłopca, a materac z ciałem wsunięto na wóz.

Przed bramą stały jeszcze dziewczęta i rozmawiały z górnikami, którzy chcieli widzieć, co się stanie dalej. Gdy otwarto drzwi pokoju dozorców, nastała cisza. Potem utworzył się pochód. Przodem jechał wóz, za nim niesiono lektykę, a z tyłu postępowali ludzie. Minięto podwórze kopalni i wydostano się na drogę wiodącą pod górę do kolonii. Pierwsze przymrozki październikowe ogołociły równię z zieloności, a noc zstępowała powoli niby spuszczający się z wysoka całun pogrzebny.

Stefan szeptem polecił Katarzynie, by pobiegła przodem i przygotowała Maheudę. Maheu, złamany, stąpający za lektyką usłyszał, skinął głową i dziewczyna pobiegła. Zbliżano się do wsi i mieszkańcy kolonii spostrzegli wóz, dobrze sobie znany wóz. Kobiety wypadły przerażone, kilka poczęło biec ku niemu. W jednej chwili zebrało się ich trzydzieści, pięćdziesiąt, a wszystkie równie przerażone. Więc były ofiary. Któż to? Ach, pewnie więcej jest trupów, a wóz wiezie je po jednym!

Katarzyna zastała matkę przeczuwającą nieszczęście. Od progu zawołała do niej:

– Ojciec zabity?

Daremnie dziewczyna protestowała, mówiła o Jeanlinie. Nie słuchając, Maheude wybiegła i, ujrzawszy, że wóz skręca koło kościoła, zachwiała się na nogach i pobladła straszliwie. U drzwi mieszkań stały kobiety z wyciągniętymi szyjami i drżąc czekały, przed czyimi drzwiami wóz się zatrzyma.

Ale wóz pojechał dalej, a za nim ujrzała Maheude kroczącego przy lektyce męża. Ale gdy postawiono lektykę u jej drzwi i ujrzała Jeanlina żywego, z połamanymi nogami, strach jej zmienił się w gniew i bez łez, ogarnięta wściekłością poczęła wołać:

– Tak więc szanowna Kompania postępuje z nami? Dzieci nasze czyni kalekami! Obie nogi! Mój Boże! I cóż ja nieszczęśliwa pocznę z nim teraz?

– Milcz no, moja droga! – powiedział doktor Vanderhaghen, który przyszedł także, by założyć opatrunek. – Czyż wolałabyś, by ci przywieziono zwłoki?

Alzira i dzieci szlochały, a Maheude szalała coraz bardziej. Złorzecząc swemu losowi, podawała lekarzowi różne rzeczy potrzebne, zawodziła i pytała, skąd teraz weźmie pieniędzy, by wyżywić chorego. Nic, że dziadek nieużyteczny, musiał jeszcze ten chłopak postradać nogi. Nie mogła się uspokoić, a krzyk jej mieszał się z lamentem dochodzącym z pobliskiego domu, gdzie żona i dzieci Chicota opłakiwały śmierć ojca.

Noc była ciemna, gdy wreszcie śmiertelnie znużeni górnicy siedli do zupy, a zjadłszy, udali się na spoczynek. Teraz ciszę przerywał tylko płacz rzewny dwu rodzin unieszczęśliwionych.

Minęły trzy tygodnie. Zdołano uniknąć amputacji i Jeanlin nie utracił nogi, ale miał pozostać kulawym do śmierci. Kompania po zbadaniu wypadku raczyła wypłacić Maheuom wsparcie w kwocie pięćdziesięciu franków i obiecała ponadto wyszukać dla chłopca robotę poza kopalnią, gdy przyjdzie do siebie. Ale mimo to nędza u Maheuów nie zmniejszyła się, gdyż sam Maheu po wypadku zasłabł ciężko i długo miał gorączkę.

Od czwartku pracował znowu w kopalni, a dziś właśnie była niedziela. Wieczorem debatowano nad tym, co się stanie pierwszego grudnia. Spierano się trochę o to, czy Kompania wykona swą pogróżkę i od tego terminu obniży płace. Siedziano do dziesiątej i czekano na Katarzynę, ale nie przyszła. Wściekły ze złości, bez słowa Maheu zasunął rygiel u drzwi wejściowych, a Stefan długo nie mógł zasnąć, myśląc o tym pustym łóżku obok siebie, w którym Alzira zajmowała tak mało miejsca.

Dnia następnego Katarzyna nie wróciła i dopiero po południu, po robocie dowiedzieli się Maheuowie, że Chaval zatrzymał ją u siebie. Robił jej obrzydliwe sceny zazdrości, tak że w końcu zdecydowała się z nim zamieszkać. By uniknąć wymówek, Chaval porzucił nagle Voreux, przeniósł się do Jean-Bart, do kopalni pana Deneulin, a Katarzyna poszła z nim jako przesuwaczka. Stadło osiadło w Montsou u Piquette'a, gdzie mieszkał od dawna Chaval.

Maheu odgrażał się zrazu, że nabije Chavala, a Katarzynę przyprowadzi za kark do domu, ale wnet wzruszył ramionami i oświadczył, że nie przydałoby się to na nic. Zawsze tak się dzieje, a nie można wstrzymać dziewczyny, gdy raz postanowiła odejść. Dużo lepiej spokojnie wyczekiwać małżeństwa. Ale Maheude była rozżalona.

– Czyż broniłam jej zadawać się z Chavalem? – mówiła, zwracając się do Stefana, który słuchał pobladły. – Nie broniłam. Osądź pan sam… wszak jesteś człowiek mądry… Zostawiliśmy jej zupełną swobodę. Mój Boże, wszystkie dziewczęta muszą przejść przez to. To trudno… ja sama byłam przy nadziei, gdyśmy brali ślub z moim starym. Ale nie uciekałam z domu rodzicielskiego, nie okradłam ich z zarobku swego, nie oddałam go już jako dziecko mężczyźnie, który go nie potrzebuje wcale. To łajdactwo, mówię panu! Dojdzie do tego, że człowiek będzie się strzegł posiadania dzieci… jak ognia!

Stefan kiwał tylko głową, a kobieta ciągnęła dalej:

– Pozwalałam jej na wszystko. Ach, co za gałgan z tej dziewczyny! Nie mogła to zaczekać do ślubu, a tymczasem pomóc nam trochę wygrzebać się z nędzy. Źle się stało! Nie trzeba było pozwolić, bo takie stworzenie chwyta zaraz za całą rękę, gdy mu się mu poda palec.

Alzira potakiwała głową, malcy płakali z cicha, a Maheude wyliczała klęski, jakie na nich spadły w krótkim przeciągu czasu. Najpierw ożenił się Zachariasz, potem zasłabł na nogi dziadek i dotąd siedzi jak kloc na stołku, dalej Jeanlin, który jeszcze dziesięć dni nie wyjdzie z domu, a choćby i wyszedł, to niewielka zeń pociecha… na koniec jeszcze ten cios, ta ucieczka Katarzyny. Cała rodzina się rozlatuje. Sam ojciec tylko pracuje w kopalni, ale jakże wyżyć ma siedem osób, nie licząc już Stelki, z trzech franków ojca. Czyż nie lepiej by było, by od razu skoczyli wszyscy do kanału?

– I na cóż się zda, że się martwić będziesz? – spytał głucho Maheu. – Może jeszcze jakoś sobie poradzimy.

Stefan patrzył w ziemię, teraz podniósł głowę i szepnął jakby do zjawy złotej przyszłości majaczącej kędyś w dali:

– O, czas już, czas!

29.pensja – tu: emerytura. [przypis edytorski]
30.idem (łac.) – tak samo. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
28 mart 2017
Hacim:
540 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 2 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin PDF
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin PDF
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок