Kitabı oku: «Germinal», sayfa 32
Zrazu Katarzynę szarpał głód, więc przyciskała do piersi chude ręce i wydawała jęki, żaląc się, iż obcęgi jakieś rozdzierają jej żołądek. Stefan cierpiał także i mącił wkoło rękami za czymś, co by mogli zjeść. Wreszcie natrafił na kawałek zbutwiałego drzewa. Rozskubał je paznokciami i dał Katarzynie, która okruchy chciwie połknęła. Dwa dni żyli tym drzewem, zjedli je do ostatniej drzazgi i czuli się nieszczęśliwi, gdy go zabrakło. Kaleczyli sobie ręce, by wydrzeć drugi kawałek, ale było mocne, oparło się. Gdy bóle znów się pojawiły, ułagodzili je pasem skórzanym Stefana. Stefan pogryzł go na kawałki, które potem ona żuła i łykała. Zajęło to przynajmniej ich szczęki i dało wrażenie jedzenia. Zjadłszy pas, poczęli ssać płótno ubrania.
Ale niedługo zmniejszyły się ataki kurczów, zmieniły się w ciągły, tępy ból, któremu towarzyszyła szybka utrata sił. I bez wątpienia byliby już pomarli, gdyby nie obfitość wody. Pochylali się po prostu i czerpali w dłoń, co powtarzali ciągle, nie mogąc ugasić straszliwego pragnienia.
Siódmego dnia Katarzyna, wyciągnąwszy rękę po wodę, trąciła o jakiś przedmiot.
– Pomacaj no to – rzekła – cóż to być może?
Stefan szukał w ciemności.
– Nie wiem, może płótno od wentylatora.
Napiła się, ale gdy sięgnęła po raz drugi trafiła na ów przedmiot. Wydała okrzyk strachu.
– To on… Boże!
– Kto?
– Ach, on! Wiesz przede! Uczułam jego wąsy na ręce.
Były to zwłoki Chavala, przypłynęły aż tu do nich z prądem. Stefan uczuł też wąsy, rozbity nos i wstrząsnął nim dreszcz, a Katarzyna dostała mdłości i zwymiotowała wypitą wodę, zdawało jej się bowiem, że się napiła krwi. Wszystko było teraz krwią Chavala.
– Czekaj – bąknął – odsunę go.
Kopnął trupa tak, że odpłynął, ale niedługo uczuł, że trąca o jego nogi.
– Idź do licha! – zawołał.
Potem dał za wygraną. Prąd niósł tutaj zwłoki, Chaval nie chciał się oddalić, dręczył ich dalej, zatruwał im powietrze. Przez cały dzień nie pili walcząc z pragnieniem, woląc raczej umrzeć. Ale następnego zwyciężyła konieczność. Odpychali trupa przed zaczerpnięciem, potem pili. I na cóż było go zabijać, gdy nawet po śmierci rozdziela ich ciągle, jako trup jeszcze będzie tu się wciskał i przeszkadzał ich uściskom.
Znowu minęły dwa dni. Przy każdym ruchu Stefan czuł trącanie zwłok jak szturchnięcie łokciem sąsiada dającego znać, że jest. Zrazu zwidywał się Stefanowi w strasznej wizji, potem wydało mu się, iż go nie zabił, ale tamten chce go kąsać w nogę. Katarzyną wstrząsały teraz ataki płaczu, po których następowało długotrwałe wyczerpanie. Wreszcie zapadła w śpiączkę, z której zbudzona, wybąkawszy parę słów, zasypiała na nowo. Obawiając się, by nie spadła i nie utonęła, objął ją wpół. Sam już tylko odpowiadał na sygnały wybawców. Zbliżali się, słyszał kilofy za plecami. Ale wnet stracił siły do pukania. I na cóż się męczyć, wiedział, że są i pracują. Zobojętniały na ocalenie siedział odrętwiały, nie myśląc o niczym, czekając na coś.
Jedna okoliczność uczyniła pobyt ich w galerii znośniejszym nieco. Woda opadła i ciało Chavala odpłynęło. Przy tym dziewiąty już dzień pracowano nad ich ocaleniem. Z rozkoszą poczęli chodzić po galerii, gdy nagle silne wstrząśnienie obaliło ich na ziemię. Szukali się w ciemnościach, objęli i trzymali długo drżąc ze strachu, czy katastrofa nie rozpoczyna się na nowo. Ale cisza panowała. Nawet stuk kilofów ustał.
Siedzieli obok siebie w kącie galerii. Nagle Katarzyna poczęła się cicho śmiać.
– Pięknie musi być na dworze… Chodźmy!
Stefan usiłował walczyć z szaleństwem, ale z wolna omraczało mu zmysły i począł zatracać świadomość rzeczywistości. Katarzynę owładnęła potrzeba ruchu i mówienia. Miała teraz gorączkę, szum w uszach zdawał jej się szelestem wody w rzece i śpiewem ptaków. Tak pachniały kwiaty. Latały jej żółte płaty przed oczami, więc zdało jej się, że stoi nad kanałem pośród pól pszenicy dojrzałej w piękny słoneczny dzień.
– O, jak ciepło! – mówiła. – Chodź, obejmij mnie! Nie odchodź!
Przytulił ją do piersi, a dziewczyna, odzyskując pół przytomności, szczebiotała:
– Jakże byliśmy głupi, czekając tak długo? Od pierwszej chwili pokochałam cię i tyś to widział, nie śmiałeś tylko… A pamiętasz potem u nas… gdyśmy to zasnąć nie mogli i leżeli na wznak, dysząc ciężko, paleni pragnieniem uściskania się.
Udzieliła mu się jej wesołość, począł żartobliwie wspominać niemą miłość wzajemną.
– A raz uderzyłaś mnie! O, pamiętam! Dałaś mi w twarz.
– Dlatego, bom cię kochała! – szepnęła. – Wiesz, broniłam się, by o tobie nie myśleć, mówiłam sobie, że między nami wszystko skończone, a jednak czułam, że przyjdzie nasz dzień, w którym się posiądziemy… brakło tylko szczęśliwej sposobności, wypadku szczęśliwego, prawda?
Zadrżał, chciał otrząsnąć się z tego strasznego snu. Potem rzekł:
– Nic nie jest nigdy stracone, potrzeba tylko odrobiny szczęścia i wszystko rozpoczyna się na nowo.
– Więc weźmiesz mnie już do siebie! O, co za szczęśliwy wypadek!
Omdlała na pół osunęła się na ziemię, a głos jej przycichł. Przerażony przytulił ją do siebie.
– Czy cię boli? – spytał.
– Nie, nie boli! Czemuż ma boleć?
Pytanie jego zbudziło ją z marzeń. Spojrzała przerażona w ciemność i załamała ręce:
– O Boże, Boże! – łkała znów. – Jakże ciemno!
Znikły jej sprzed oczu pola, nie czuła zapachu kwiatów, nie słyszała śpiewu skowronków, ujrzała znów czarną norę, uczuła zatrute powietrze. Dołączyła się do tego zabobonna dziedziczna trwoga przed czarnym hajerem, który chodzi po kopalni i kręci karki rozpustnym dziewczętom.
– Słyszałeś? – szepnęła.
– Nie, nic nie słychać.
– Ależ tak… wiesz… on… Patrz tam! Przecięto arterię ziemi, a on mści się i zalewa wszystko krwią… Patrz, tam stoi on! Czarniejszy od nocy. O, boję się! Boję się! Weź mnie stąd!
Umilkła, ale drżała ciągle. Potem rzekła:
– Nie, to nie on… to… tamten!
– Jaki tamten?
– Ten, co zawsze jest z nami… ten… zabity!
Zwidywał jej się Chaval, opowiadała o nim, o życiu, jakie wiodła u niego, o jednym dniu, kiedy to był tak dobry w Jean-Bart, i o tylu, tylu dniach bicia po twarzy, plecach, o karesach równie strasznych jak plagi.
– Mówię ci, że on wróci, że zawsze będzie nam przeszkadzał!… Wróci, zazdrość nim owładnie i wróci! O, odpędź go! Weź mnie do siebie i nie opuszczaj.
Rzuciła mu się na szyję, szukała ustami jego ust i przyciskała do nich wargi namiętnie. I znowu rozwiały jej się przed oczyma ciemności, marzyła o słońcu, szczebiotała jak zakochana dziewczyna. Drżał, czując ją tak blisko wpółnagą, bo okrytą jedynie podartym kaftanem i spodniami, objął ją i wreszcie, w tych czeluściach grobowych, na łożu z błota przeżyli swą noc miłosną. Nie mogli umrzeć, nie zaznawszy szczęścia, nie zaspokoiwszy pożądania, nie spełniwszy po raz ostatni przed śmiercią nakazu życia, które zmusza stwarzać życie. Zwątpiwszy we wszystko, kochali się nad grobem.
Potem nic się nie działo już. Stefan siedział ciągle w tym samym kącie na ziemi, trzymając na kolanach nieruchomą Katarzynę. Mijały godziny. Myślał, że śpi, ale dotknąwszy, pojął, że umarła, mimo to nie ruszał się, bojąc się ją zbudzić. Pomyślał o tym, co mu powiedziała o swej dojrzałości płciowej, która przyszła nareszcie. Rozczuliła go myśl, że był jedynym mężczyzną, któremu się oddała nie jako dziecko, ale dojrzała kobieta, dobrowolnie, z miłości. Może zaszła w ciążę, pomyślał. Osłabł bardzo, nie mógł chodzić, zostało mu tylko tyle siły, by podnieść rękę i przekonać się co jakiś czas, że jest z nim, że to nie był sen. Leżała zimna i sztywna. Zatracił świadomość wszystkiego, nie widział już nawet ciemności, nie pamiętał, czy czas mija. Znalazł się gdzieś poza tym wszystkim. Pukało coś wprawdzie silniej koło jego głowy, ale nie odpowiadał, bo nie wiedział, co to znaczy. Jakiś urywek snu zamajaczył mu w głowie i znikł. Na sekundę ujrzał idącą i stukającą sabotami Katarzynę. Nie ruszył się przez dwa dni, czując tylko od czasu do czasu dziewczynę przy sobie.
Nagle doznał wstrząśnienia, zabrzmiały głosy, bryły kamienia stoczyły mu się pod stopy, zapłakał, ujrzawszy lampę, i mimo iż go raziło światło, wodził za nim oczyma i śmiał się… Wyniesiono go i wlano w gardło bulionu podważywszy zęby. Dopiero w galerii Requillart poznał kogoś, pochylającego się nad nim, i oto rewolucjonista-robotnik i sceptyczny przełożony Négrel zarzucili sobie ręce na szyję, objęli się i ucałowali, łkając, wstrząśnięci owym poczuciem braterstwa, które mimo wszystko tkwiło na dnie ich dusz.
Maheude przypadła do zwłok Katarzyny i łkała długo żałośnie. Wynoszono teraz jedne zwłoki po drugich, Chavala, którego, jak sądzono, zabiła belka spadająca, chłopca i dwu również zabitych przez gruz hajerów z wypłukanymi z czaszek mózgami, nabrzmiałych wodą. Kobiety rozszalałe darły na sobie suknie i drapały się po twarzach. Przyzwyczaiwszy Stefana do światła i wlawszy mu w usta nieco rosołu, wyniesiono go na wierzch. Wyglądał jak szkielet, miał białe włosy, a tak straszny był, iż się rozstępowano przed jego noszami. Nawet Maheude odwróciła oczy od córki i patrzyła za nim osłupiałym wzrokiem.
VI
Piękną, kwietniową noc poczęły już rozświetlać promienie wschodzącego słońca. Na niebie czystym błyszczały jeszcze gwiazdy, a wschód zalany był już poświatą różową. Przez pola zaśnione szedł dreszcz, zwiastun przebudzenia.
Stefan kroczył drogą do Vandame. Przeleżawszy sześć tygodni w łóżku szpitalnym w Montsou, blady jeszcze, wstał już jednak, czując siły do odbycia podróży. Kompania drżąca ze strachu o kopalnię dała mu do zrozumienia, że nie może go wziąć do roboty, i ofiarowała wsparcie stu franków wraz z ojcowską radą, by porzucił zawód hajera, jako za ciężki dla niego. Odmówił przyjęcia wsparcia, ale posłuchał rady. Zresztą dostał niedawno list od Plucharta wzywający go do Paryża. Była to odpowiedź na jego list, a do pisma dołączone były pieniądze na drogę. Wczoraj opuścił szpital, przenocował w Bon-Joyeux u wdowy Désir i wstał przed świtem, gdyż chciał pożegnać się z towarzyszami przed odjazdem pociągiem, który odchodził z Marchiennes o ósmej rano.
Przystanął na drodze zalanej już łuną wschodu. O jakże miło było oddychać świeżym powietrzem wiosennym! Wstawał dzień przecudny, a życie budziło się wraz z dniem. Poszedł dalej, stukając laską w ziemię. W dali poczęły snuć się opary. Stefan nie widział dotąd nikogo prócz Maheudy, ale i ona raz tylko zaszła do szpitala. Mimo to wiedział, że cała kolonia pracuje teraz w kopalni Jean-Bart i że sama Maheude została tam przyjęta.
Powoli ożywiła się droga, ciągle mijali Stefana górnicy. Szli bladzi i rozmawiali o nadużyciu Kompanii, która po dwu i półmiesięcznym strajku zdławionym głodem, gdy wrócili do pracy, narzucała im mimo wszystko nową taryfę. Okradziono ich z godziny pracy i zmuszono do złamania przysięgli, co ich najbardziej bolało. Pracowano znów wszędzie, w Mirou, Crèvecoeur, Madeleine, Victoire. Wszędzie przed świtem drogami zapadłymi jeszcze w ciemność snuły się szeregi ludzi idących ze zwieszonymi na piersi głowami jak trzoda pędzona do jatek. Drżeli z zimna okryci tylko płótnem, zakładali ramiona na piersiach, chwiali się w biodrach, a na plecach mieli garby z kanapek. Jasne było, że cały ten tłum zmuszony głodem wraca do pracy zgrzytając zębami, ściskając pięści, z sercami przepełnionymi nienawiścią.
W miarę zbliżania się do kopalni wzrastał tłum idących. Prawie wszyscy szli pojedynczo, a nawet kroczący w grupach nie mówili do siebie, znużeni, przesyceni wszystkim. Wielu niosło w rękach saboty i prawie nie słychać było stąpań nóg ubranych w grube, wełniane pończochy. Był to odwrót masowy po klęsce, odwrót pobitej armii cofającej się z żądzą rozpoczęcia walki przy lada okazji.
Gdy Stefan przyszedł na miejsce, kopalnia Jean-Bart wyłoniła się już z ciemności, choć świeciły się jeszcze lampy na rusztowaniach. Ponad szare budynki wznosił się snop białej pary, jak pióropusz zaróżowiony na końcu karminem. Stefan minął sortownie i wszedł do hali zjazdowej.
Zjazd się rozpoczął, robotnicy wychodzili z ogrzewalni. Chwilę stał bez ruchu obezwładniony hałasem tym i ruchem. Flizy podłogi tętniły i drżały wstrząsane kołami wózków, na bębny nawijały się i rozwijały liny stalowe, huczało w uszach od tub sygnałowych, brzęku dzwonków, uderzeń młota w kowadło sygnałowe. Stefan ujrzał w pełnym ruchu potwora połykającego swą dzienną porcję mięsa ludzkiego, widział żarłoczne klatki znikające w czeluściach przełyku i uczuł taką rozpacz w sercu na ten widok, że zamknął oczy, by nie widzieć.
Ale wnet otworzył je znowu i ujrzał znajomą twarz w głębi hali. Górnicy czekający tu boso z lampami w rękach rozstępowali się przed nim, spuszczając wstydliwie oczy. Poznawali go, nie gniewali się już, ale przeciwnie, bali się go, pewni, że pocznie im wyrzucać tchórzostwo. Zakrwawiło mu to serce, zapomniał, iż go chcieli ukamienować, i począł znów marzyć o tym, by ich uczynić bohaterami, by zostać przywódcą, chwycić w rękę tę moc ogromną i przeszkodzić, by się ścierała sama w bezcelownej wewnętrznej rozterce.
Klatka napełniła się i znikła. Wśród tłoczących się Stefan ujrzał jednego ze swych podkomendnych z czasu strajku, dzielnego człowieka, który przysiągł, że woli zginąć, jak stanąć do pracy.
– I ty tutaj? – szepnął smutnie.
Tamten zbladł, drgnęły mu usta, potem wzruszył ramionami.
– Mam żonę! – odparł.
Poznał wśród tłoczących się w ogrzewalni samych znajomych.
– I ty? I ty? I ty? Wszyscy?
Tłumaczyli się z drżeniem:
– Ja mam matkę!
– Ja mam dzieci!
– Trzeba jeść!
– Trzeba jeść!
Klatka długo się nie zjawiała, czekali smutni i targani bólem porażki, odwracali oczy i by się nie widzieć patrzyli w szacht.
– A Maheude? – spytał Stefan.
Nie odpowiadano. Jeden dał tylko poznać gestem, że i ona przyjdzie.
Inni wznieśli ręce pełni politowania.
– Nieszczęśliwa kobieta!
– Co za nędza!
Milczenie przedłużało się, ale gdy Stefan wreszcie każdemu podał rękę na pożegnanie, w ściśnięciu jego dłoni każdy chciał wyrazić swój ból i wściekłość, że musiał ustąpić. Była też w tym zapowiedź odwetu, gorączka zemsty… Klatka się zjawiła i połknęła ich głębia.
Nadszedł Pierron z otwartą lampą dozorcy u czapki. Od tygodnia był on dozorcą szachtowym przy wsiadaniu i dumny był, że robotnicy rozstępują się przed nim. Zbladł na widok Stefana, ale rozradował się na wieść, że odjeżdża za parę godzin. Poczęli rozmawiać. Pierronka objęła kawiarnię Pod Postępem dzięki poparciu przełożonych, którzy się dla nich okazywali zawsze tak łaskawi. Tu przerwał sobie, by zbesztać starego Mouque'a za to, iż nie wygarnął o oznaczonej godzinie gnoju spod koni. Stary wysłuchał i pochylił głowę, ale nim zjechał na dół, uścisnął Stefanowi rękę silnie, długo, gorąco, jakby mu mówił: Gdy dasz znak… podpalę budę. Ta drżąca w jego dłoni ręka starca, który mu przebaczał śmierć swych dzieci i oznajmiał gotowość do walki, rozczuliła go tak, że nie rzekł nic, gdy stary zniknął w szachcie.
– Pewnie Maheude dziś nie przyjdzie? – spytał Pierrona po chwili.
Udawał z początku, że nie słyszy. I na cóż to gadanie? Same nieszczęścia tylko z tego wynikają. Ale oddalając się, by spełnić jakiś rozkaz, rzekł cicho.
– Co? Maheude?… O, właśnie wychodzi z ogrzewalni.
Rzeczywiście zjawiła się ubrana w kaftan płócienny, stare spodnie górnicze męża i jego czapkę. Było to aktem szczególnego miłosierdzia Kompanii, że przyjęto do roboty czterdziestoletnią kobietę. Uczyniono to wyłącznie ze względu na szereg nieszczęść, jakie na nią spadły. Ponieważ nie nadawała się na przesuwaczkę, więc kazano jej obracać mały wentylator w północnej części kopalni, w sąsiedztwie piekła Tartaretu, gdzie nie dochodziło powietrze wciskane pompą główną. Przez dziesięć godzin dziennie obracała pochylona w głębi ciasnej sztolni koło wentylatora w temperaturze czterdziestu stopni i zarabiała trzydzieści sous.
Stefan zadrżał, ujrzawszy ją w męskim ubraniu, z brzuchem i piersiami nabrzmiałymi wilgocią kopalni, nie mógł wymówić słów powitania.
Patrzyła nań, a potem poczęła mówić:
– Prawda, dziwi cię, że mnie tu spotykasz, mnie, któram przysięgła sto razy, że uduszę każde z moich dzieci, które by się ośmieliło stanąć do roboty! Powinna bym udusić się więc sama… prawda? I stałoby się to niezawodnie, gdyby nie dziadek i troje małych dzieci w domu.
Głosem cichym, znużonym, mówiła bez przerwy. Nie tłumaczyła się, opowiadała tylko, jak groziła im śmierć głodowa i wyrzucenie z mieszkania, wobec czego musiała się zdecydować.
– Jak się ma stary? – spytał Stefan.
– Zawsze dobry i pilnuje porządku, tylko rozumu nie ma za grosz… Nie ukarano go za to głupstwo… jak wiesz. Chciano go tylko zamknąć w domu wariatów, ale oparłam się. Zadano by mu jeszcze czego w rosole… Ta historia zaszkodziła nam zresztą, gdyż już nie dostanie pensji44. Jeden z tych tam panów… powiedział mi wyraźnie, że to byłoby wprost niemoralne, gdyby go spensjonowano po tym, co zrobił.
– A Jeanlin pracuje?
– Tak… ci panowie znaleźli mu zajęcie poza kopalnią i zarabia dwadzieścia sous. O, ja się nie uskarżam, przełożeni, jak sami mi powiedzieli, okazali się bardzo łaskawi. Zarabiamy razem, ja i Jeanlin, pięćdziesiąt sous dziennie i gdyby nie to, że nas jest sześcioro, mielibyśmy co jeść. Stelka je już także, a najgorsze to, że trzeba jeszcze czekać cztery do pięciu lat, zanim Lenora i Henryś dojdą wieku, by mogli pracować w kopalni.
Stefan nie mógł powstrzymać okrzyku:
– Jak to, i oni?
Blade policzki Maheudy zaczerwieniły się, a oczy rozbłysły. Ale pochyliła głowę pod brzemieniem losu.
– Ha, trudno? Oni, po tamtych… wszyscy poginęli w kopalni, teraz przyjdzie na malców kolej! Już taki los!
Zamilkła. Wózki ładowniczych nie dały jej mówić, poprzez zakurzone okna hali padać poczęło światło dzienne, a latarnie gasły i ćmiły się jedna po drugiej. Co trzy minuty zjawiała się klatka, warczały bębny, drgały liny, ludzie zjawiali się i znikali.
– Dalej marsz, cóż to za lenistwo przeklęte? – krzyknął Pierron. – Właźcież do klatki, nie skończymy inaczej do wieczora!
Maheude nie ruszyła się. Opuściła już trzy klatki i nagle, jakby zbudzona, spytała Stefana:
– Więc wyjeżdżasz?
– Tak, dziś jeszcze.
– Masz słuszność, lepiej być gdzie indziej, jeśli tylko można. Cieszy mnie, żem cię widziała… Jedź zdrów… nie mam do ciebie żalu. Choć była chwila… po tym mordzie… że chciałam cię zabić. Ale człowiek głupieje w takich razach… prawda? Potem dopiero się spostrzega, że nikt nie winien. Nie, to nie twoja wina… winien świat!
Mówiła spokojnie o umarłych, mężu, Zachariaszu, Katarzynie, tylko na wspomnienie Alziry łzy jej napełniły oczy. Stała się znów spokojną, rozsądną kobietą i sądziła sprawiedliwie. Nie przyniesie mieszczuchom szczęścia to pomordowanie tylu ludzi i spotka ich niezawodnie kara… O, niezawodnie! Nie trzeba się będzie nawet w to mieszać… żołnierze poczną do nich strzelać… jak przedtem do robotników… i będzie koniec tego wszystkiego. Uległa była jak dawniej, poddała się, a jednak w głębi jej duszy tkwiła teraz pewność, że ucisk trwać nie może wiecznie, a jeśli nie ma dobrego Boga, to powstanie Bóg zły, Bóg zemsty, i świat we krwi skąpie i oczyści.
Mówiła cicho, oglądając się podejrzliwie, a gdy zbliżył się Pierron, dodała głośno:
– Odjeżdżasz, więc powinieneś zabrać swe rzeczy. Zostały u nas twoje dwie koszule, trzy chustki do nosa i stare spodnie.
Stefan nie chciał brać tych szmat, ocalonych przed handlarzem starzyzny, więc odparł:
– O nie, to nic nie warte, może się wam przyda dla dzieci… W Paryżu dam sobie jakoś radę…
Zjawiły się znów i znikły dwie klatki, więc Pierron zwrócił się już wprost do Maheudy.
– Słuchajcie, robota czeka! Czy wnet będzie koniec tego gadania?
Obróciła się doń plecami. Patrzcie, teraz gorliwego udaje ten sprzedawczyk! Cóż go obchodzi ten zjazd? Pierrona nienawidzono już w całej kopalni. Maheude stała dalej z lampą w ręku, mimo ciepłego dnia dygocząc w przeciągu, jaki panował w hali.
Ale nie mogli już znaleźć słów i stali przed sobą w milczeniu, choć serca ich były pełne i chętnie byliby sobie niejedno powiedzieli.
Wreszcie poczęła, by coś mówić:
– Levaque zaszła w ciążę. – Mąż jej jeszcze ciągle w więzieniu, ale to nic, zastępuje go Bouteloup.
– A, tak, Bouteloup.
– I słuchaj jeszcze… mówiłam ci, czy nie?… Filomena uciekła!
– Uciekła?
– Tak, z jednym hajerem z Pas-de-Calais. Bałam się, że mi zostawi na karku dzieci, ale dzięki Bogu zabrała oboje… Słychane to? Taka gnida, co pluje krwią i wygląda jak zmora…
Namyślała się przez chwilę, a potem ciągnęła dalej:
– Mówiono też o nas, o mnie i o tobie… wiesz co? Oto, że śpimy razem! Boże drogi, mogło się to przytrafić, od kiedy umarł mój stary, ale musiałabym być młodsza… prawda? Zadowolona jestem, że się to nie stało… żałowalibyśmy teraz oboje…
– Tak… żałowalibyśmy oboje… – powtórzył tylko.
Na tym rozmowa się urwała. Klatka czekała, wołano na nią, grożono karą, więc uścisnęła mu rękę i poszła. Patrzył za nią, jak szła z włosami wymykającymi się spod czapki, ubrana w strój niewłaściwy, deformujący kształty tej dobrej, płodnej matki. W ostatnim uścisku jej dłoni czuł to samo, czym go pożegnali towarzysze. Był to uścisk długi, cichy, jakby do widzenia w ten dzień, w którym zadrżą posady świata! Zrozumiał to, a w oczach jej wyczytał niewzruszoną wiarę w bliskość dnia tego… Do widzenia!… pomyślał… O, będzie to dzień sądu!
– Dalej, marsz, próżniaczko! – wrzeszczał Pierron.
Popychana, szturchana, usiadła wreszcie Maheude w wózku wraz z czterema górnikami, dano sygnał mięso ludzkie, klatka odczepiła się i wpadła w czeluść kopalni, zostawiając po sobie tylko drżenie rozwijającej się z szaloną szybkością liny stalowej.
Stefan zwrócił się ku wyjściu. W sortowni ujrzał siedzącą na ziemi jakąś postać ludzką, a dokoła niej wzgórza węgla. Był to Jeanlin przeznaczony do oczyszczania z grubsza węgla. Siedział, trzymając między kolanami złom węgla i obijał go młotkiem z warstwy łupku. Pokrył go tak pył węglowy, że Stefan byłby go nie poznał, gdyby malec nie podniósł w górę swej małpiej twarzy z odstającymi uszami i zielonymi oczami. Jeanlin roześmiał się, palnął młotkiem w głaz węglowy i znikł w obłoku czarnego pyłu.
Zamyślony szedł Stefan drogą, ale mimo tłoczącej jego umysł chmury myśli czuł radosne upojenie, że żyje, oddycha świeżym powietrzem i ma nad głową jasne, pogodne niebo. Słońce zajaśniało, zbudził się świat, po równi rozlało się falą światło, a ciepło przenikało coraz to bardziej wszystko, budząc dreszcz życia rozkoszny, budząc kiełki drzemiące w ziemi, każąc śpiewać ptakom, szemrać wodzie, szumieć lasom. Poczynało się życie, świat stary radował się wiosną.
Ożywiony nadziejami szedł Stefan powoli rozglądając się wokoło. Myślał o sobie, swej przyszłości, czuł się silny, dojrzały i zahartowany przejściami w kopalni. Nabrał doświadczenia, uzupełnił wykształcenie i szedł teraz w świat jako wytrawny, zbrojny we wszystką broń żołnierz rewolucji, głosząc zatratę starego społeczeństwa, wyzywając je na bój ostateczny. Nadzieja złączenia się z Pluchartem, zostania jak on przywódcą, którego słuchają tłumy, nasuwała mu już myśli, zwroty. Zamierzał rozszerzyć swój program, wysubtelnić zdolności umysłu i na myśl o tym czuł, iż wzrasta w nim nienawiść do burżuazji. Teraz, gdy wyzwolił się ze swej klasy, musi tych robotników, których nędza wstrętem go przejęła, otoczyć nimbem. Musi ukazać ich światu jako jedynie wolnych od win, jedynie rozumnych i silnych ludzi, którym upodobnić należałoby społeczeństwa całe. Widział się już na trybunie tryumfującym ową siłą, siłą ludu, słyszał oklaski… upajał się…
Skowronek odezwał się spod chmur i Stefan podniósł głowę. Małe, różowe chmurki rozpływały się po szafirze i nikły. Dzień się zapowiadał cudny. Naraz przyszli Stefanowi na myśl Souvarine i Rasseneur. Ach, naturalnie, wszystko musi rozlecieć się w gruzy, jeśli każdy wyciąga rękę po władzę… Ta choćby olbrzymia Międzynarodówka, która świat miała odnowić, rozleciała się, bo wielka jej armia ogarnięta szałem rozterek podzieliła się na części i starła w walkach wzajemnych. Czyż jednak miał rację Darwin, mówiąc, że wszystko w świecie jest walką, w której zwyciężają silniejsi i w ten sposób utrzymują i uszlachetniają rasę. To pytanie zaniepokoiło go. Ale poradził sobie, rozcinając węzeł po swojemu, gdyż dziś odpowiadała mu lepiej jego własna teoria. I oto wpadło mu na myśl właśnie to swoje objaśnienie teorii doboru i ewolucji wziąć za temat pierwszego swego publicznego przemówienia. Jeśli już jedna z klas miała być pochłonięta, to czyż nie słusznie, by młody, silny lud pochłonął trupią, zdegenerowaną, starą burżuazję. Z nowej tej, zwycięskiej klasy powstanie nowe społeczeństwo. Widział już wielką wędrówkę ludów, wielki zalew Europy przez barbarzyńców, którzy odrodzić szli stare spróchniałe społeczeństwo. Nigdy tak silnie jak w tej chwili nie wierzył w przyjście rewolucji, prawdziwej rewolucji robotniczej, której łuny rozjaskrawią zachód wieku starego i pozdrowią świt nowego wieku sprawiedliwości.
Szedł zatopiony w marzeniach, pukając laską w ziemię i rozglądając się wokoło. Ot tam leżało Fourche-aux-Boeufs, gdzie objął dowództwo nad strajkującymi i począł bieg od kopalni do kopalni. Dziś tam rozpoczynała się znowu zwierzęca, zabijająca, źle płatna praca. Zdawało mu się, że z głębi siedmiuset metrów dolatuje go huk regularnych, miarowych uderzeń kilofów i widzi czarnych, osmolonych górników, walących w czarną skałę z cichą zapamiętałością. Pokonano ich, zapłacili zmniejszonymi zarobkami, zapłacili trupami, ale Paryż nie zapomni salwy karabinowej w Montsou i krew cesarstwa z tej rany płynąć nie przestanie. A choć kończy się kryzys przemysłowy i otwierają się fabryki jedna po drugiej, to mimo to ogłoszony jest stan wojenny i spokój nie zapanuje już nigdy. Robotnicy policzyli się, poznali swą siłę, zbudził ich krzyk o sprawiedliwość, rozbrzmiewający po całej Francji. Toteż pokonanie ich nie dało burżuazji spokoju. Mieszczanie Montsou oglądali się niespokojnie, niepewni, czy ta cisza nie zwiastuje zagłady. Czuli, że walka rozpoczęta dopiero i lada dzień wybuchnąć może strajk generalny, oparty o kasy strajkowe i wytrzymałość robotnika mogącego żyć przez ciąg miesięcy samym chlebem. Tym razem trącono jedynie pięścią w spróchniały gmach, tak sobie, na próbę, a już mieszczanie usłyszeli trzask krokwi. Czuli, że nastąpią nowe uderzenia, coraz to silniejsze, i że padnie w proch stary gmach, jak zapadła się w głąb ziemi Voreux, i po nich wszystkich zostanie bagno.
Stefan skierował się na lewo ku Joiselle i przypomniał sobie, jak to obronił Gaston-Marie. W oddali dostrzegł wieże szachtowe licznych kopalń Mirou, Madeleine, Crèvecoeur. Wszędzie pracowano, ciągle brzmiał mu w uszach stuk kilofów, tętniła od nich cała równia. Ciągle pod tymi wszystkimi polami jęczały skały od uderzeń stali, wszystkie wsie i drogi, i rozłogi oblane słońcem drżały od ciosów skazańców skrytych tak głęboko w swej katordze, że trzeba było widzieć ich, jak się męczą, by dosłyszeć ciężkie ich westchnienia, co, przebiwszy skały, błąkają się jak opary po tych polach. I przyszło mu na myśl, że akty gwałtu nie przyśpieszyłyby bardziej wybuchu jak ta męka. I na cóż było przecinać liny, wyrywać szyny, rozbijać lampy… na cóż ta cała praca… na cóż ów bieg szaleńczy trzech tysięcy zrozpaczonych? Czuł, że to dzieciństwo, że zgoła inaczej wyglądać będzie zemsta… w owym dniu. Ochłódł, stał się rozważniejszy. Tak, Maheude przeczuwała, co nastąpi, akt zemsty wyjdzie z szeregów zorganizowanych spokojnie w syndykaty na podstawie ustaw, ramię przy ramieniu, i wówczas zgładzi się kupkę nicponiów i weźmie władzę. Ach, co za wiosna ludów zaświta wówczas! W tym dniu zachłyśnie się i zdechnie potworne bożyszcze skulone kędyś w głębi swej świątyni w nieznanym kraju. Mięso ludzkie stanie mu w gardle i skona owa stwora czarna, dla której giną i marnieją miliony nieszczęśliwych.
Stefan skręcił na gościniec. Na prawo ujrzał Montsou stojące na płaskim wzgórzu i spływające w dolinę. Naprzeciw były ruiny Voreux, owo bagno, z którego pompy czerpały dniem i nocą wodę, a na horyzoncie rysowały się inne kopalnie, Victoire, Saint-Thomas, Feutry-Cantel, zaś bardziej na północ widniał las wysokich kominów i stożki baterii koksowych. Jeśli nie miał spóźnić się na pociąg, musiał pośpieszać, gdyż miał jeszcze sześć kilometrów przed sobą.
Szedł, a pod nogami czuł ciągle uderzenia kilofów, ciężkie, miarowe, uparte uderzenia. Byli tam w głębi wszyscy towarzysze jego. Tam Maheude obracała swoje koło, ciężko dysząc w żarze piekielnym, na prawo i lewo dostrzegał innych, wszędzie byli pod polami, płotami, drzewami! Słońce kwietniowe błyszczało na niebie i grzało wieczyście płodną ziemię, kwiaty parły się w górę, pola drżały od pęczniejących ziaren, wszędzie tętniło życie, a przez te szmery podobne do odgłosu pocałunków, w uszach Stefana tłukły ciągle kilofy, pełniąc jednostajnym, ciężkim, ponurym tętentem powietrze, bijąc falą łoskotu pod jasne niebo. Tam, w czeluściach ziemi męczennicy pozbawieni słońca wykuwali jej losy, z męki ciał rodziły się duchy mścicieli, tam rosła armia zrozpaczonych, tam kiełkował posiew, który o wiośnie, porwany nieprzepartą siłą bujania, wynurzy się na słońce poprzez szczeliny spękanej w kawałki ziemi.