Kitabı oku: «Germinal», sayfa 9
IV
Gdy ojciec Maheu, zostawiwszy Stefana u Rasseneura, wrócił do domu, zastał Katarzynę, Zachariasza i Jeanlina siedzących już przy jedzeniu. Wracający z kopalni górnicy byli zazwyczaj tak zgłodniali, że zabierali się zaraz do obiadu, nie zdejmując przemoczonego odzienia, nie myjąc się. Każdy szedł prosto do stołu i połykał szybko swą porcję. Od rana do wieczora siedział ktoś i jadł, doczekawszy się wreszcie swej porcji obiadowej.
Już od drzwi zobaczył Maheu zapasy żywności. Nie rzekł nic, ale stroskana twarz jego rozpogodziła się. Przez cały ranek dręczyła go myśl o pustej szafarni bez chleba, kawy, masła i dławiąc się złym powietrzem w głębi sztolni przy pracy, jeszcze rozmyślał, skąd by wziąć pieniędzy. Ciekawość go paliła, ale nie pytał żony. I cóż by było, gdyby wróciła z próżnymi rękami? Dzięki Bogu jest po trochu wszystkiego. Potem się dowiem, skąd się to wzięło, pomyślał i uśmiechnął się.
Katarzyna i Jeanlin wstali już i kończyli stojąc kawę, Zachariasz zaś nie nabrał jeszcze zupy i właśnie ukroiwszy sobie potężną kromkę chleba począł ją smarować masłem. Widział on na jednym talerzu głowiznę wieprzową, ale jej nie tknął. Mięso, gdy go było tylko dla jednego, przeznaczone było dla ojca. Wszyscy skończyli zupę, wychylili po szklance wody, tego napoju górnika przed wypłatą.
– Nie ma piwa! – odezwała się matka, gdy ojciec zasiadł przy stole. – Chciałam zostawić sobie jeszcze trochę pieniędzy, ale jeśli chcesz Alzira pójdzie po kufelek.
Spojrzał na nią zdziwiony. Jak to? Ma także i pieniądze?
– Nie, nie – odparł – piłem już, to wystarczy.
Zabrał się do zupy będącej mieszaniną chleba, ziemniaków, czosnku i szczawiu, a Maheude nie wypuszczając z rąk Stelki pomagała Alzirze w obsługiwaniu ojca, przysuwała mu masło i głowiznę i doglądała kawy stojącej na blasze, by była gorąca.
Tymczasem poczęła się kąpiel w służącym za wannę półbeczku. Pierwsza kąpała się Katarzyna. Napełniła beczkę letnią wodą i rozebrała się. Najspokojniej w świecie zdjęła czapkę, bluzę, spodnie, wreszczcie koszulę, przywykła do tego od małości, nie widząc w tym nic złego. Obróciła się tylko twarzą do ognia, a potem cała natarła się silnie czarnym mydłem.
Nikt nie zwracał na nią uwagi, nawet Henryś i Lenora nie byli ciekawi, jak wygląda starsza siostra. Umywszy się, zupełnie naga poszła po schodach na górę, zostawiwszy brudne i przemoczone ubranie na ziemi. Teraz począł się spór między braćmi o to, który z nich ma się pierwszy kąpać. Jeanlin, pod pozorem, że Zachariasz jeszcze je, wskoczył pierwszy do wody, ale Zachariasz go odepchnął twierdząc, że dość już zrobił odstępując pierwszeństwa Katarzynie, a wodą, w której by się wykąpał taki brudas jak Jeanlin, można by napełniać kałamarze w szkole. Wreszcie odwróceni do ognia poczęli się kąpać razem, pomagając sobie nawet wzajemnie i nacierając sobie plecy mydłem. Potem, podobnie jak siostra poszli nago na górę.
– Ależ nachlapali – odezwała się matka i pozbierała z ziemi przemoczone ubrania, by je wysuszyć. – Alziro, zbierz wodę gąbką.
Przerwał jej hałas dolatujący zza ściany. Słychać było klątwy mężczyzny i płacz kobiety, potem łoskot bójki, tupanie nóg i głuche uderzenia, jakby bił ktoś pięścią w wydrążoną dynię.
– O, biedna Levaque dostaje swą porcję! – powiedziała Maheude spokojnie zajęta wyskrobywaniem łyżką garnka.
– A to komiczne, Bouteloup zapewniał, że zupa gotowa.
– Aha, gotowa! – odparła Maheude. – Widziałam zieleninę na stole jeszcze nie obmytą nawet.
Krzyki wzmogły się, potem nastąpiło straszne uderzenie, od którego zatrzęsły się mury, i zapadła cisza.
Maheu połknął ostatnią łyżkę i rzekł spokojnie, jakby ogłaszał wyrok:
– To całkiem naturalne, jeśli zupa nie była gotowa.
Wypił szklankę wody i wziął się do głowizny. Krajał ją w kostkę, nabierał na nóż i jadł na chlebie, nie używając widelca. Ojciec nie lubił, by mówiono podczas jedzenia, nikt się przeto nie odzywał, sam Maheu nawet, choć poznał, że nie jest to głowizna ze sklepu Maigrata, nie pytał żony, skąd ją wzięła. Spytał tylko, czy stary jeszcze śpi, i zamilkł znowu, dowiedziawszy się, że dziadek wybrał się już na zwyczajną swą przechadzkę.
Zapach mięsa zwabił Henrysia i Lenorę zajętych do tej pory robieniem rzek z kałuży stojącej na podłodze. Przybiegli zaraz i stanęli przed ojcem śledząc oczyma każdy kawałek. Gdy ojciec brał go z talerza, oczy malców połyskiwały nadzieją, ale zasłaniały się chmurą rozczarowania, gdy ginął w jego ustach. W końcu spostrzegł ich żarłoczne miny i pobladłe twarze.
– Czy dzieci jadły mięso? – spytał.
Maheude zawahała się.
– Wiesz – ciągnął dalej – że nie lubię niesprawiedliwości. Odbiera mi apetyt, gdy stoją tak żebrząc o kęs jedzenia.
– Ależ naturalnie! – zawołała z gniewem. – Miały, rozumie się. Cóż to, czy ich nie znasz? Połknęłyby wszystko i jeszcze by chciały więcej! Alziro, powiedz… wszak prawda, że wszyscy jedliśmy mięso?
– Jedliśmy wszyscy, ojcze! – odparła garbuska, kłamiąc w takich razach ze spokojem dorosłej osoby.
Lenora i Henryś zdrętwieli ze zdumienia i oburzenia na kłamstwo bezczelne, za co zawsze dostawali rózgi. Małe ich dusze poczęły się buntować, chciały zaprotestować i powiedzieć, że może ktoś jadł, ale ich przy tym nie było.
– Wynoście mi się precz! – krzyknęła matka i odpędziła dzieci w drugi kąt izby. – Wstydzić się powinnyście jak psy natrętnie cisnąć się do ojca, gdy je. A gdyby nawet sam tylko miał mięso, to czyż za to nie pracuje, gdy wy nicponie, gałgany kosztujecie tylko rodziców… i to więcej nawet jak dorośli.
Maheu przywołał dzieci do siebie, posadził każde na jednym kolanie i podzielił się z nimi resztą głowizny. Każde dostało swą porcję. Krajał im mięso w małe kostki, a malcy połykali je chciwie.
Skończywszy odezwał się do żony:
– Nie będę teraz pił kawy. Wolę wprzód się umyć… Pomóż mi wylać brudną wodę.
Wzięli beczkę za uszy i wylali jej zawartość do zlewu przed domem. Jeanlin zszedł z góry. Ubrany był w suchą odzież, miał na sobie płócienne spodnie i bluzkę brata, za wielką nań trochę. Gdy matka spostrzegła, że wymyka się przez na pół otwarte drzwi, zatrzymała go i spytała:
– Dokąd idziesz?
– A tam!
– Gdzie… tam?… Słuchaj, musisz mi na wieczór postarać się o trochę zimowej sałaty. Rozumiesz? Spróbuj tylko nie przynieść, to już ja się z tobą rozmówię.
– Dobrze, dobrze!
Jeanlin poszedł z rękami w kieszeniach, powłócząc sabotami. Był to chudy, nikły chłopak. Przyszedł na świat przedwcześnie, nierozwinięty był, a słabe kości uległy już zawodowemu zdeformowaniu. Idąc chwiał się w biodrach jak stary spracowany górnik. Niedługo potem zjawił się Zachariasz. Był staranniej ubrany, miał na sobie kaftan wełniany czarny w siwe paski. Ojciec upominał go, by nie wrócił późno. Skinął tylko głową i poszedł milcząc, z fajką w zębach.
Beczkę napełniono świeżą letnią wodą. Maheu powoli zdjął bluzę. Na jego skinienie wyprowadziła żona Lenorę i Henrysia na pole, bo ojciec nie lubił myć się przy nich, jak to czyniła większość jego kolegów. Nie przyganiał tego nikomu, mówiąc tylko, że dzieci jedynie kąpią się razem.
– Cóż robisz tam na górze? – spytała Maheude córkę, podnosząc głos.
– Naprawiam sobie suknię, bom ją wczoraj rozdarła – odpowiedziała Katarzyna.
– Dobrze, dobrze, nie schodź tylko na dół, ojciec się kąpie.
Maheu został sam z żoną. Maheude położyła Stelkę na krześle, a mała jakoś tym razem była cicho. Leżała blisko ognia i zadowolona patrzyła na rodziców wielkimi bezrozumnymi oczyma. Ojciec rozebrał się do naga, przykucnął przy wannie, zanurzył naprzód w wodzie głowę i natarł ją czarnym, ostrym mydłem, którego używanie bezustanne przez wiek mogło wreszcie wybielić i odbarwić włosy całych pokoleń. Potem wszedł do wody, zamaczał piersi, brzuch i ramiona nacierając je kolejno mydłem. Żona stała opodal i przyglądała mu się.
– Słuchaj teraz – zaczęła – widziałam twe zdziwienie, gdyś wrócił. Pewnie dręczyła cię troska o dom… i dlatego rozpogodziłeś się, ujrzawszy zapasy. Wyobraź sobie, te tuczne wieprze z Piolaine odmówiły, nie dostałam ani grosza. Z wielką łaskawością obdarzono mnie tylko sukniami dla dzieci, a ja wstydziłam się żebrać… słowa dławiły mnie w gardle… nie mogłam.
Przerwała na chwilkę i poszła poprawić Stelkę na krześle, obawiając się, by nie spadła. Ojciec mydlił się dalej, nie podniecając jej do dalszego opowiadania pytaniem. Czekał cierpliwie, aż pojmie, jak się to stało.
– Zapomniałam ci jeszcze powiedzieć, że Maigrat odprawił mnie z niczym i to stanowczo, odpędził jak psa… Wyobraź sobie, w jakiej byłam pułapce! I na cóż się zdadzą ciepłe suknie, gdy nie ma co jeść.
Maheu podniósł głowę i milczał dalej. Jak to, pomyślał, nic nie dostała w Piolainie, nic u Maigrata, skądże więc wzięła to wszystko? Maheude zawinęła teraz rękawy, jak to czyniła codziennie, i zaczęła nacierać mydłem miejsca, do których nie mógł sam dostać. Lubił, gdy go mydliła i nacierała tak silnie, że aż jej stawy trzeszczały. Obrabiała mu plecy, a on zaparł się nogami w beczce, by nie upaść pod naciskiem jej rąk.
– Wróciłam więc do Maigrata i nagadałam mu co wlazło… że nie ma serca, że jeśli istnieje jaka sprawiedliwość, to mu ten upór szczęścia nie przyniesie. To go złościło, przewracał oczyma i rad by był uciec lub schować się pod ziemię…
Od pleców przeszła do pośladków i w zapale myła, mydliła, szorowała wszędzie nie pomijając żadnego miejsca, jakby czyściła swe rondle w sobotę. Spociła się, zadyszała przy tej robocie tak, że jej słowa utknęły w gardle.
– Wreszcie powiedział, że jestem jak wesz, obiecał, że do soboty będzie nam dawał co dnia chleba i co najważniejsze dał mi pięć franków. Zażądałam jeszcze masła, kawy, cykorii… i chciałam także wziąć mięsa i ziemniaków, ale spostrzegłam, że zaczyna być zły na nowo. Zresztą wydałam tylko siedem sous na głowiznę i osiemnaście na ziemniaki, więc mam jeszcze trzy franki siedemdziesiąt pięć centimów na kości i mięso do rosołu… A co, dobrze użyłam ranka?
Obcierała go teraz, obsuszając miejsca, gdzie nie mógł dosięgnąć i gdzie woda trudniej wysychała. Rozweselony, nie myśląc wcale o następstwach nowego długu, wybuchnął głośnym śmiechem i objął żonę rękami.
– Daj mi spokój… jesteś mokry, powalasz mnie… znowu czepiają ci się głupstwa… Wiesz co, przyszło mi na myśl, że Maigrat musi mieć chętkę…
Już miała powiedzieć o Katarzynie, ale zmilczała. I na cóż zda się martwić ojca? Rozpocząłby się cały szereg scen, których końca trudno nawet przewidzieć.
– Jaką chętkę? – spytał.
– Chętkę oszukania nas. Katarzyna musi zbadać rachunki.
Wziął ją w ramiona i już nie puścił. Kąpiel zawsze tak się kończyła. Maheu czuł się po takim natarciu silniejszy, zdrowszy i podniecony. Zresztą działo się tak wszędzie we wszystkich domach. Była to godzina czułości małżeńskich, płodzono więcej dzieci, niż można było wyżywić. W nocy nie było swobody, bo dokoła spały dzieci podrosłe już. Przechylił ją na stół i począł żartować, jak żartuje prosty człek w godzinach wolnych od pracy. Zwał to swoim deserem, który nic nie kosztuje. A Maheude, stara Mahude z obwisłymi piersiami i brzuchem, broniła się trochę na żarty.
– Czyś oszalał… mój Boże… czyś oszalał! Patrz, Stelka widzi nas! Czekaj, obrócę ją do ściany.
– Głupstwo… czyż trzymiesięczne dziecko wie, co to jest…
Potem Maheu spokojnie wdział suche gacie. Lubił bardzo po umyciu i pobaraszkowaniu ze swą żoną czas jakiś jeszcze chodzić bez koszuli, obnażony do pasa. Na białej jego skórze, podobnej do skóry anemicznej dziewczyny, widoczne były blizny i zadraśnięcia głębokie, pozostałe po ranach, jakie mu zadały obrywające się skały i bloki węglowe. Było to pismo, jak mówili górnicy, a Maheu pysznił się tym, wyciągał ręce i wydymał pierś białą, jakby wykutą z marmuru o niebieskawych żyłkach. W lecie wszyscy górnicy wychodzili tak do ogrodu. Maheu wyszedł i dziś na chwilę mimo wilgotnego, zimnego powietrza i rzucił żart koledze naprzeciwko, który również półnagi ukazał się w drzwiach swego mieszkania. Pojawiło się więcej porozbieranych górników, a dzieci bawiące się na chodnikach popodnosiły głowy i z zaciekawieniem patrzyły na te nagie, rozkoszujące się powietrzem, spracowane ciała.
Nie wdziewając koszuli, pił kawę i opowiadał żonie o zajściu z inżynierem i jego pogróżce. Uspokoił się już, gniew go opuścił i przytakiwał głową wywodom żony, która bardzo rozsądnie zapatrywała się na te sprawy. Powtarzała mu ciągle, że buntowanie się przeciw Kompanii do niczego doprowadzić nie może. Potem opowiedziała mu o bytności pani Hennebeau.
Byli oboje dumni, choć nie mówili o tym.
– Czy można zejść? – spytała z góry Katarzyna.
– Można, można, ojciec już po kąpieli.
Dziewczyna ubrana była w starą suknię bawełnianą, spełzłą już i poprzecieraną w fałdach. Na głowie miała skromny kapelusik z czarnego tiulu.
– Ho, ho, takeś się wystroiła! Gdzież to idziesz?
– Do Montsou, kupić sobie wstążkę do kapelusza… odprułam starą, bo była już całkiem brudna.
– Skądżeś wzięła pieniędzy?
– Jeszcze nie mam, ale Mouquette obiecała mi pożyczyć dziesięć sous.
Matka pozwoliła jej pójść, ale gdy już była pod samymi drzwiami, powiedziała jeszcze:
– Słuchaj, nie chodź kupować wstążki do Maigrata. Oszukałby cię… a przy tym pomyślał, że nużamy się w złocie.
Ojciec który kucnął przy ogniu, by osuszyć się do reszty, dodał:
– I pamiętaj wrócić wcześnie. Żebyś mi się po nocy nie włóczyła!
Maheu po południu pracował w swoim ogrodzie. Posadził już ziemniaki, również fasolę i posiał bób, a w pogotowiu miał wysadki kapusty i innych jarzyn, by posadzić je wczesną wiosną. Warzyw dostarczał ten mały ogród w ilości dostatecznej, ziemniaków tylko zawsze brakło. Maheu znał się doskonale na uprawie jarzyn i miał wszystko, nawet karczochy, co w oczach sąsiadów było wielką pyszałkowatością. Podczas gdy pracował koło grządek, wyszedł Levaque do swego ogrodu, by wypalić fajkę a zarazem spojrzeć, czy przyjęła się sałata włoska wysadzona do gruntu przez Bouteloupa, bez którego starań w ogrodzie nie rosłoby nic prócz ostu. Poczęli rozmawiać przez parkan. Levaque podrażniony i zmęczony biciem żony, kusił ojca Maheu, by poszedł z nim na piwo do Rasseneura. Cóż to, czy się znów boi szklanki piwa? Zagrają partię kręgli, pogadają z kolegami, przejdą się i wrócą na kolację. Tak się zabawiano zazwyczaj po skończeniu pracy w kopalni. Niewątpliwie, nie było w tym nic złego, ale Maheu uparł się i twierdził, że jeśli nie posadzi dziś kapusty, to zwiędnie do jutra. W gruncie rzeczy miał inny powód, nie chciał prosić żony o pieniądze, ni o jednego sous z owych pożyczonych pięciu franków.
Była już piąta, gdy Pierronka przyszła spytać, czy nie wiedzą, gdzie się podziała Lidia. Levaque odparł, że bardzo być może iż poszła z Jeanlinem, bo i Bébert znikł, a te urwisze trzymają się zawsze razem. Maheude uspokoiła ją wyjaśniając, że poleciła Jeanlinowi, by jej skąd przyniósł sałaty zimowej, więc pewnie szukają jej we troje… Levaque i Maheu poczęli się droczyć i żartować z młodą kobietą. Udawała z początku, że się gniewa, ale ponieważ jej to w gruncie rzeczy pochlebiało, niebawem śmiała się głośno i trzymała się za brzuch. Pośpieszyła jej z pomocą chuda baba o szczekliwym głosie, przechodzącym, gdy się rozgniewała, w gdakanie kury. Inne kobiety pojawiły się też we drzwiach domów i z oburzeniem robiły uwagi nad postępowaniem Pierronki. Właśnie skończyła się szkoła, mnóstwo dzieci z krzykiem rozbiegło się po kolonii, bijąc się, przewracając po ziemi, a ojcowie, którzy nie poszli do szynku, w grupach po kilku przysiedli na piętach pod murami domów w pozycji, do jakiej nawykli w kopalni, i palili fajki. Wreszcie Pierronka rozgniewała się na dobre, gdy Levaque spróbował namacalnie się przekonać, czy ma twarde biodra, i poszła, on zaś także wyruszył do Rasseneura, pocieszając się myślą, że zastanie tam innych znajomych. Maheu krzątał się dalej po ogrodzie.
Wieczór zapadł szybko, a Maheude zapaliła lampę, zła, że nie ma ani córki, ani synów. Narzekała, że ani razu do roku nie siadają do kolacji wszyscy razem. Czekała przy tym na sałatę. A to smarkacz! Jakże może rwać ją o tej godzinie po ciemku! A właśnie doskonale nadawałaby się sałata do potrawy, jaką przyrządziła na kolację. Była to mieszanina ziemniaków, szczawiu i smażonej cebuli. Odór cebuli napełniał cały dom. Jest to zapach bardzo mdły, niestety zbyt szybko przechodzi w zjełczały i jako taki przesiąknął w mury mieszkań robotniczych kolonii do tego stopnia, że w całej okolicy, dość daleko wkoło czuć się dawał ten odór specyficzny kuchni nędzarzy.
Maheu opuścił ogród, gdy się ściemniło, usiadł na krześle, oparł głowę o ścianę i natychmiast zasnął. Spał w ten sposób co wieczora aż do uderzenia siódmej. Dziś wydarzyło się tak nieszczęśliwie, że gdy Lenora i Henryś w przystępie nadzwyczajnej usłużności chcieli koniecznie pomóc Alzirze nakrywać do stołu… stłukli talerz. Niebawem wrócił też dziadek Bonnemort, by zjeść pośpiesznie kolację i pójść do kopalni. Teraz Maheude zbudziła męża.
– Siadajmy do jedzenia… mniejsza, że ich nie ma! Już mają dość rozumu, by bez pomocy trafić do domu. Zła jestem tylko, że ten smarkacz nie przyniósł sałaty!
V
Stefan, zjadłszy zupę, położył się, nie rozbierając wcale, w swej ciasnej izdebce na poddaszu i zasnął. Znużony był strasznie, gdyż w ciągu dwóch nocy nie spał więcej jak cztery godziny. Zbudziwszy się o zmroku wodził zaspanymi oczyma dokoła, nie mogąc rozpoznać, gdzie się znajduje. Czuł się jak rozbity, głowa mu ciężyła, ledwo utrzymać mógł się na nogach, ale przemógł się i ruszył na przechadzkę przed kolacją.
Pocieplało teraz na dworze i szare niebo nabrało miedzianego koloru, co było znakiem niemylnym, że od północy nadciągają chmury deszczowe i ulewa potrwa długie dni. Już czuć było w powietrzu wilgoć, a noc zstępowała szybko, zatapiając w ciemności dalsze punkty równiny. Niebo ciemniało coraz to bardziej i zdawało się opuszczać coraz to niżej jak całun, nieporuszony i najlżejszym powiewem wiatru. Ponuro było wokół i smutno jak na pogrzebie.
Stefan szedł bez celu, gdzie go oczy niosły. Chciał się tylko pozbyć gorączki. Mijając wejście do Voreux przystanął, chcąc ujrzeć wychodzących górników. Ciemno już było w kopalni. Długie, czarne łachy cieniów leżały na wszystkim, bo latarń jeszcze nie zapalono. Minęła już widocznie szósta, gdyż z bramy wysypywali się gromadkami przesuwacze, ładowniczy, stajenni, hajerzy. Majaczyli w mroku ledwie widzialni, tylko tu i ówdzie rozbrzmiewał wesoły śmiech dziewcząt z sortowni.
Właśnie mijali Stefana Pierron i Brûlé, jego teściowa. Kłócili się, a raczej Brûlé wymyślała mu i czyniła wymówki, iż nie sekundował jej w sporze, który miała przed chwilą z kontrolerem.
– Nędzny tchórzu! Gadzie, co płaszczysz się przed łajdakami wyzyskującymi nas!
Pierron szedł chwilę w milczeniu, a potem rzekł:
– Czy może miałem rzucić się na kontrolera z pięściami? Dziękuję, miałbym kłopotów co niemiara. Nie ma głupich!
– Więc pełzaj przed nimi na brzuchu! – krzyknęła. – Ach, gdyby córka moja była mnie usłuchała… Więc nie dość, że mi zabili męża, mam im jeszcze dziękować za to? O nie… raczej wszystkim oczy wydrapię paznokciami!
Głosy przycichły. Stefan widział jeszcze przez chwilę białe, rozwiane włosy Brûlé i gwałtowne gesty chudych ramion, potem znikła w ciemności. Ale z tyłu za nim szło dwu młodych hajerów rozmawiając. Był to Zachariasz ze swym przyjacielem Mouquetem.
– Wiesz – mówił Mouquet – zjemy teraz podwieczorek, a potem do Wulkanu… dobrze?
– I owszem, ale za małą chwilkę, mam pewien interes.
– Jaki?
Mouquet obrócił się i ujrzał wychodzącą ze sortowni Filomenę. Zrozumiał.
– Ach, tak… no, to pójdę naprzód.
– Dobrze, za małą chwilkę przyjdę tam.
Mouquet odszedł. Niebawem spotkał swego ojca, starego Mouque'a, wychodzącego z kopalni. Ojciec i syn powiedzieli sobie dobry wieczór i każdy poszedł w swą stronę, syn gościńcem ku Montsou, ojciec nad kanałem biegnącą przez pola ścieżką.
Zachariasz popychał Filomenę w tę samą stronę. Opierała się, nie chciała teraz… mówiła, że nie ma czasu. Zresztą cóż za przyjemność widywać się ciągle tylko na polu, zwłaszcza w zimie, gdy błoto, a nie ma zboża, by się w nim położyć.
– Ale nie o to idzie! – szeptał zniecierpliwiony – Mam ci coś powiedzieć.
Otoczył ją ramieniem i łagodnie prowadził w parów, a gdy znikła im z oczu kopalnia, zapytał, czy ma pieniądze.
– A to na co? – spytała.
Zmieszał się bardzo i począł opowiadać, że winien jest komuś dwa franki, a rodzinę jego doprowadziłoby do rozpaczy, gdyby prosił o pieniądze.
– Nie pleć! – zawołała – Widziałam przecież doskonale Mouqueta. Chcesz z nim iść do Wulkanu, do tych obrzydliwych śpiewaczek… no przyznaj się!
Zapierał się, bił w piersi, dawał słowo honoru. Wreszcie wzruszył na wszystko to ramionami i rzekł z ciężkim westchnieniem:
– Chodź więc z nami. Przekonasz się, że tam wesoło. I cóż bym robił ze śpiewaczkami… no pójdziesz?
– A dziecko? – odparła – Czyż można brać dziecko, ciągle wrzeszczące? Puść mnie już, czuję, że tam w domu znowu piekło.
Powstrzymywał ją i prosił usilnie, by zważyła, że obiecał Mouquetowi i musiałby się go wstydzić teraz. Mężczyzna nie może przecież kłaść się codzienne spać razem z kurami. Przekonana nareszcie rozpięła kaftanik, paznokciem rozerwała nitkę szwu na podszewce i ze schowku wyjęła monety półfrankowe. Z obawy przed matką chowała w ten sposób zarobione za pracę poza godzinami pieniądze.
– Patrz, mam wszystkiego pięć, ale dam ci trzy, tylko musisz mi przysiąc, że nakłonisz matkę, by się zgodziła na nasz ślub. Mam już dosyć tego małżeńskiego pożycia pod gołym niebem! A przy tym wymawia mi moja matka każdy kawałek chleba, który do ust biorę. No, przysięgaj!
Mówiła apatycznie, beznamiętnie, znużona życiem, jakie dotąd wiodła. Zachariasz zaklinał się, że to rzecz przyrzeczona, a więc święta. Potem, gdy dostał trzy półfrankówki, całował dziewczynę, łaskotał ją, pobudzał do śmiechu i byłby niezawodnie położył ją na ziemi w parowie służącym im już tyle razy za łoże małżeńskie, gdyby nie to, że wyraźnie mu kilkakrotnie powtórzyła, iż jej to nie sprawia żadnej przyjemności. Filomena wróciła sama do kolonii robotniczej, a Zachariasz poszedł drogą przez pola ku Montsou.
Stefan, nie zdając sobie z tego sprawy, szedł za obojgiem w pewnej odległości, myśląc, że jest to zwykła schadzka miłosna. Dziewczęta z kopalni, mimo że dojrzewały późno, oddawały się kochankom swym bardzo prędko. Stefan przypomniał sobie tłum małoletnich rozpustnic czekających pod fabrykami w Lille. Udziałem ich zazwyczaj była rychła śmierć w ostatecznej nędzy. Nagle Stefan ujrzał coś dużo ciekawszego.
W parowie siedział na kamieniu Jeanlin i gniewał się za coś na Lidię i Béberta, którzy przycupnęli obok niego. Stefan słyszał każde słowo.
– Co? Powiecie?… Ha no spróbujcie… popuchną wam gęby! Mówcie smarkacze… czyj to był pomysł?
Istotnie Jeanlin był autorem całej wyprawy. Bił się i bawił ze swymi małymi przyjaciółmi na łące nad kanałem całe popołudnie, zbierając dla odpoczynku dziką sałatę, jak mu kazała matka. Ujrzawszy, że zebrało się jej dużo, osądził, że takiej masy chyba w domu nie potrzeba. Toteż zamiast wracać do kolonii, poszedł do Montsou, postawił Béberta na straży, a Lidię zmusił do tego, iż pukała po kolei do mieszkań robotniczych, proponując kupno sałaty. Był już bardzo doświadczony i wiedział, że dziewczyna potrafi wszystko sprzedać, co chce. Malcy handlowali z takim zapałem, że w końcu nie zostało z całego zapasu ni listka, ale za to Lidia zebrała jedenaście sous. Teraz, pozbywszy się towaru, zasiedli, by dzielić się zyskiem.
– To jest niesprawiedliwość! – mówił Bébert. – Podzielić trzeba na trzy równe części. Jeśli ty chcesz wziąć siedem sous, to nam zostanie po dwa.
– Jak to niesprawiedliwość? – krzyknął czerwony z gniewu Jeanlin. – Przede wszystkim nazbierałem więcej niż wy.
Bébert z trwożną miną podziwiał zawsze sprytniejszego od siebie Jeanlina, a lekkomyślność wrodzona skazywała go na to, iż zawsze musiał być ofiarą. Toteż choć młodszy, Jeanlin często bił go po twarzy i uczynił swym podwładnym.
Ale dziś żądza pieniędzy podniecała go do oporu.
– Prawda, Lidio, że on nas oszukuje? Ale jeżeli nie podzieli sprawiedliwie, to poskarżymy jego matce.
Jeanlin podsunął mu pięść pod nos.
– Powtórz jeszcze raz! Piśnij słówko jeszcze, a idę zaraz sam do mojej matki i powiem, żeście sprzedali sałatę, która była jej własnością… Ha, zresztą, mądralo, może mi powiesz, kiedyś taki przebiegły, jak podzielić jedenaście sous na trzy równe części? Spróbuj, ośle jakiś! No, macie tu każde po dwa sous i milczeć! Bierzcie prędko, bo się rozmyślę i schowam wszystko do kieszeni.
Bébert zmieszany wziął dwa sous. Lidia przysłuchiwała się kłótni drżąc, gdyż bała się Jeanlina i spokojnie znosiła jego kaprysy, z uległością kochającej męża a często bitej żony. Gdy jej podał dwa sous, wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się przychlebnie. Ale Jeanlin rozmyślił się już.
– Ha, i cóż zrobisz z pieniędzmi? Matka zabierze ci je na pewno, bo nie potrafisz dobrze schować. Wiesz co, lepiej ja ci je przechowam. Gdy ci będzie potrzeba, powiesz mi.
I schował dziewięć sous do kieszeni. By zamknąć jej usta, objął małą i śmiejąc się przewrócił ją na ziemię. Próbowali oni już owej miłości, którą zabawiali się starsi. Przez szpary w drzwiach i ścianach podpatrywali, jak się to robi, i naśladowali potem ruchy dorosłych, kryjąc się po kątach. Wiedzieli już wszystko, nie mogli jednak dokazać niczego, próbowali nieraz całymi godzinami, bawiąc się jak młode psy. Jeanlin nazywał to zabawą w ojca i matkę, a ile razy brał ze sobą Lidię, dziewczyna nie posiadała się z radości. Drżąc na całym ciele, instynktownie oddawała mu się, czasem nawet gniewając się już, ale zawsze czekając z utęsknieniem na to coś… do czego nigdy nie dochodziło.
Béberta nie dopuszczano do tej zabawy i ile razy chciał dotknąć Lidii, dostawał potężnego kuksa w bok. Patrzył zły, rozgorączkowany, jak się tarzali po ziemi, nie zwracając nań wcale uwagi. Toteż największą przyjemnością było dlań, gdy mógł im przeszkodzić, przerazić ich, krzycząc, że ktoś ich widzi.
– Hej, jakiś pan się patrzy.
Tym razem nie kłamał, gdyż widział ich Stefan. Dzieci uciekły, a on obszedł parów i poszedł dalej drogą ponad kanałem, śmiejąc się ze strachu, jakiego tym występnym malcom napędził. Wcześnie zaczynali, to prawda, ale jakże mogło być inaczej? Widzieli to ciągle dokoła siebie, słyszeli bez przestanku tłuste żarty i opowiadania. Chybaby ich trzeba uwiązać na łańcuchu. Ale nastroiło go to smutnie.
O sto kroków dalej napotkał znowu parę gruchającą. Znajdował się właśnie w Requillart, gdzie dziewczęta zabawiać się zwykły ze swymi kochankami. Było to miejsce zborne, pełne krzaków, zakątków, skąd przesuwaczki przynosiły sobie zawsze swe pierwsze dzieci.
Rozleciały się do reszty ogrodzenia starej kopalni i każdy miał teraz przystęp wolny na plac zarzucony gruzem i szczątkami starych szop, pośród których sterczały jeszcze szkielety wież szachtowych. Leżały tu stare, niezdatne do użytku wózki, stosy przegniłego drzewa, a bujna roślinność pokryła ten zakątek opuszczony. Rosła tu wysoka trawa i kępy młodych, ale silnych już drzewek. Każdej z dziewcząt było tu jak w domu, nie brakło dla nikogo ciemnych zakamarków, zresztą załatwiano się najspokojniej w świecie na stosach belek, za kupami gruzu, w wózkach, kładziono się obok siebie, tak że nieraz trącano się łokciami, ale każdy zajęty był sobą i nie zwracał uwagi na sąsiada. Tutaj właśnie, dokoła wygasłych pieców i szachtów znużonych wyrzucaniem węgla ze swych głębi, życie z podwójną siłą wrzało, kwitła wolna, żadnymi więzami nie skrępowana miłość w łonach ledwie dojrzałych dziewcząt płodziła dzieci, nie troszcząc się o los, jaki je czeka, ślepa na ból i nędzę człowieczą.
Na pustkowiu tym jednak mieszkał człowiek. Staremu Mouque'owi wyznaczyła Kompania dwie izdebki tuż pod starą wieżą szachtu grożącą ciągle zawaleniem. Mouque, zainstalowany jako dozorca, podparł część porysowanej powały i zamieszkał tu z synem, drugą izbę oddawszy córce. Ponieważ w oknach nie było ni jednej całej szyby, pozabijał je deskami i chociaż teraz było ciemno, za to wiatr nie hulał po mieszkaniu. Zresztą Mouque nie dozorował niczego, karmił konie w kopalni, a o ruiny Requillart nie troszczył się wcale, bo i nie było potrzeby. Na całej przestrzeni dawnej kopalni utrzymywano w możliwym stanie sam tylko szacht, a to w tym celu, by służył za wentylator dla sąsiedniej w Voreux.
Mouque żył i starzał się tu, a wkoło niego kwitła miłość. Mouquette, ledwo skończyła jedenaście lat, uprawiać ją też poczęła z wielkim zamiłowaniem i zapałem zdumiewającym. Ale nie była ona już wówczas słabowitą, trwożną dziewczyną jak Lidia, rozrosła się bardzo prędko i stanowiła od pierwszej chwili ponętny kąsek dla wąsatych, podrosłych chłopców. Ojciec nie miał nic przeciw temu, zwłaszcza, że Mouquette okazywała mu należny szacunek i nie wprowadzała nigdy do domu swych przygodnych kochanków. Zresztą nawykł do takiego stanu rzeczy. Ile razy szedł do Voreux lub stamtąd wracał, to znaczy ilekroć wychodził ze swej nory, musiał uważać, by nie nadeptać na jakąś parkę leżącą w trawie. Jeszcze gorzej było, gdy szedł po drzewo do kuchni lub kapustę dla królików na drugi koniec placu. Wówczas z trawy jedna po drugiej podnosiły się głowy wszystkich dziewcząt z Montsou, a stary bardzo uważać musiał, by nie potknąć się o jakąś nogę leżącą w poprzek ścieżki. Z wolna i Mouque, i dziewczęta nawykli wzajem do tych spotkań. Stary uważał już tylko, by nie upaść, i oddalał się cichym, dyskretnym krokiem jako człowiek doświadczony i pobłażliwy, dziewczęta zaś nie zadawały sobie nawet trudu przerywania zabawy na jego widok. Ale poznał w ten sposób wszystkie i one go poznały i były mu wdzięczne, że nie zwraca na nie więcej uwagi jak na sroki używające życia wśród gałęzi rozłożystych grusz po ogrodach. O ta młodość, jak ona umie się urządzać i korzystać z czasu! Tylko czasem, zwłaszcza wieczorem podnosił głowę i nadsłuchiwał ze współczuciem, gdy któraś z rozkochanych dziewcząt zbyt głośno sapała i dyszała w zaroślach. Jedno go tylko gniewało. Oto jakaś para miała brzydkie przyzwyczajenie romansowania w sposób odmienny od innych i to pod murem jego domu. Nie przeszkadzało mu to zgoła do spania, tylko mur był bardzo lichy, a trącali weń silnie, tak że za każdym razem trząsł się od podstaw. Mogło to kiedy jeszcze spowodować katastrofę.