Kitabı oku: «Atala», sayfa 2
Kiedy Racine92, nawiedzony wstającym z grobu widmem błędów młodości, znalazł się pod grozą hańbiącego procesu, wzdrygnął się, złamał pióro, które tylekroć opromieniło poezją występne namiętności, i obrócił resztę życia na skruchę i pokutę. Za naszych czasów pewien sławny pisarz znalazł się za młodu w więzieniu pod zarzutem otrucia kochanki; wypuszczono go rychło93 z powodu niewątpliwego alibi. Otóż i później, w „nastrojowych” momentach, znakomity pisarz lubił dawać do zrozumienia, że cała ta sprawa nie była znów tak zupełnie niewinna… Ta kokieteria występku, to także renéizm swego rodzaju (Kwiaty grzechu94 Beaudelaire'a!); ale ponieważ zawdzięczamy mu w literaturze ostatniego stulecia nieporównane bogactwa liryzmu, przyjmijmy go wdzięcznym sercem, z „dobrodziejstwem inwentarza”…
Utarło się w wydaniach francuskich, iż do Atali i Renégo dołącza się zazwyczaj Ostatniego z Abenserażów. Jest to echo pobytu w Grenadzie, gdzie w powrocie z Ziemi Świętej pielgrzym przeżył jedną z piękniejszych swoich sielanek z oczekującą go tam panią de Mouchy95… Rys ten jest dla zrozumienia Chateaubrianda z pewnością nie najmniej charakterystyczny.
Boy
Kraków, w październiku 1920
Prolog
Francja posiadała niegdyś w Ameryce północnej rozległe władztwo, które rozciągało się od Labradoru aż do Florydy i od wybrzeży Atlantyku aż do najbardziej odległych jezior górnej Kanady.
Cztery wielkie rzeki, czerpiące źródła w jednym paśmie gór96, rozgraniczały te niezmierzone przestrzenie: Rzeka Świętego Wawrzyńca, która gubi się na wschodzie w zatoce tegoż imienia; Rzeka Zachodnia97, która toczy swe wody ku nieznanym morzom; rzeka Bourbon98, która pomyka z południa na północ ku Zatoce Hudsońskiej, i Meszasebe99, która płynie z północy ku południowi do Zatoki Meksykańskiej.
Ta ostatnia rzeka zasila, na przestrzeni przeszło tysiąca mil, wodami swymi rozkoszną okolicę, którą mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nazywają nowym Edenem100, a której Francuzi nadali słodkie imię Luizjany101. Tysiąc innych rzek, topiących swe wody w Meszasebe, jak Missouri, Illinois, Akanza102, Ohio, Wabasz103, Tenaz104, krzepi ziemię swoim mułem i użyźnia swymi wodami. Kiedy wszystkie te rzeki wezdmą się wałami wiosennych roztopów, kiedy burze powalą całe połacie lasów, drzewa wyrwane z korzeniem gromadzą się u źródeł. Niebawem szlam wodny spaja je, liany je oplatają, a rośliny, kiełkując z nich na wszystkie strony, do reszty zespalają te szczątki. Kołysane spienionymi falami, spływają do Meszasebe. Rzeka bierze je na swój grzbiet, unosi ku Zatoce Meksykańskiej, osadza na ławach piasku i mnoży w ten sposób ilość swoich ujść. Niekiedy podnosi głos, przepływając popod górami, i występując z brzegów, rozlewa swoje wody dokoła kolumnad lasów i piramid grobowców indyjskich105: jest to Nil puszczy. Ale w obrazach natury wdzięk jednoczy się zawsze ze wspaniałością: podczas gdy środkowy prąd unosi ku morzu trupy sosen i dębów, na dwóch bocznych prądach widzi się ciągnące w górę, wzdłuż brzegów, pływające wyspy pistii106 i nenufarów, których żółte róże wznoszą się niby małe flagi. Zielone węże, białe czaple, różowe flamingi, młode krokodyle płyną niby pasażerowiena tych ukwieconych okrętach i cała kolonia, rozwijając na wolę wiatru żagle ze złota, ląduje sennie w jakiejś ustronnej odnodze rzeki.
Dwa brzegi Meszasebe przedstawiają obraz nader osobliwy. Na zachodnim brzegu ciągną się, jak okiem sięgnąć, olbrzymie łąki; fale ich zieloności, ginąc w oddali, zdają się wstępować ku lazurowi107 nieba, w którym się topią. Na tych łąkach bez kresu widzi się błądzące swobodnie kilkotysięczne gromady dzikich bawołów. Niekiedy stary bizon, prując wpław fale, układa się w kępie wysokich traw, na wyspie wśród wód Meszasebe. Z czoła ozdobionego dwoma półksiężycami, z długiej i zlepionej szlamem brody można by go wziąć za boga rzeki, który zadowolonym okiem spogląda na majestat swych fal i na dziką bujność wybrzeży.
Taki obraz przedstawia brzeg zachodni, ale zmienia się on zupełnie po przeciwległej stronie, tworząc cudowny kontrast. Zawieszone nad brzegiem wód, rozsypane po skałach i górach, rozsiane po dolinach drzewa wszystkich kształtów, wszystkich barw, wszystkich zapachów, mieszają się, rosną razem, strzelają w górę do zawrotnej wysokości. Dzikie wina, begonie, kolocynty108, splatają się u stóp tych drzew, pną się po ich konarach, pełzają aż do kończyn109 gałęzi, przerzucają się z klonu na drzewo tulipanowe, z tulipanu na dziki ślaz110, tworząc tysiące grot, sklepień, portyków111. Często, błąkając się od drzewa do drzewa, liany te okraczają ramiona rzeki, rzucając nad nimi pomosty z kwiatów. Z łona tych potężnych drzew magnolia112 wznosi się nieruchomym stożkiem; uwieńczona rozłożystymi białymi różami góruje nad całym lasem i nie ma innej rywalki prócz palmy, która tuż obok kołysze lekko swoje wachlarze z zieleni.
Mnogość zwierząt, pomieszczonych w tych schronieniach ręką Stwórcy, rozsiewa tam czar i życie. Z krańca tych dzikich alei spostrzega się niedźwiedzie upojone winnym gronem, kołyszące się na konarach wiązów; renifery kąpią się w jeziorze; czarne wiewiórki igrają113 w gąszczu liści; przedrzeźniacze, gołębie wirgińskie wielkości wróbli, opuszczają się na trawniki poczerwienione jagodami; zielone papugi o żółtej głowie, dzięcioły nakrapiane purpurą, ogniste kardynały114 wspinają się z gałęzi na gałąź ku wierzchowi cyprysów115; kolibry lśnią się na jaśminie Florydy, węże-ptaszniki gwiżdżą zawieszone u sklepienia drzew, kołysząc się na nich niby liany.
O ile w burzanach116 po drugim brzegu rzeki wszystko jest ciszą i spokojem, tutaj, przeciwnie, wszystko jest ruchem i szmerem; uderzenia dziobów o pnie dębów, szelest zwierząt, które przechadzają się, pasą lub gniotą między zębami pestki owoców, szum fali, wątłe jęki, głuche poryki, słodkie gruchania napełniają tę puszczę tkliwą i dziką harmonią. Ale kiedy lekki powiew wiatru ożywi tę samotnię, kiedy zacznie kołysać tymi bujającymi oponami117, mieszać te masy bieli, lazuru, zieleni, różowości, stapiać wszystkie kolory, zlewać wszystkie szelesty, wówczas wychodzą z głębi lasu takie głosy, migocą przed oczyma takie obrazy, iż na próżno bym się starał opisać je tym, którzy nie przebiegali nigdy pierwotnych niw przyrody.
Po odkryciu Meszasebe118 przez ojca Marquette119 i nieszczęśliwego La Salle120, pierwsi Francuzi, którzy osiedlili się w Biloxi121 i w Nowym Orleanie122, zawarli przyjaźń z Naczezami123, plemieniem indyjskim, którego potęga groźna była całej okolicy. Spory i zawiści zrumieniły później krwią gościnną ziemię. Był pomiędzy tymi dzikimi starzec zwany Szaktas124, który przez swój wiek, mądrość i znajomość spraw życia był patriarchą i ukochaniem puszczy. Jak wszyscy ludzie, okupił cnotę cierpieniem. Nie tylko lasy Nowego Świata były teatrem jego nieszczęść: zaniósł je nawet na wybrzeża Francji. Przykuty na galerach w Marsylii wskutek okrutnej niesprawiedliwości, wypuszczony na wolność, przedstawiony Ludwikowi XIV125, zetknął się on z wielkimi ludźmi tego czasu, podziwiał uroczystości Wersalu, tragedie Rasyna126, słyszał mowy pogrzebowe Bossueta; jednym słowem, dziki ten oglądał społeczeństwo w najwyższym szczycie jego blasku.
Od wielu lat, wróciwszy na łono ojczyzny, Szaktas zażywał spokoju. Niebo wszelako127 sprzedało mu drogo jeszcze i tę łaskę; starzec ociemniał. Młoda dziewczyna prowadziła go po wybrzeżach Meszasebe, jak Antygona wiodła niegdyś kroki Edypa na Cytheronie128 lub jak Malwina prowadziła Osjana przez skały morweńskie129.
Mimo licznych niesprawiedliwości, jakich Szaktas doznał ze strony Francuzów, kochał ich wszelako. Pamiętał zawsze Fenelona130, którego był niegdyś gościem, i pragnął oddać jakąś przysługę współziomkom tego cnotliwego człowieka. Nadarzyła się pomyślna sposobność po temu. W roku 1725 młody Francuz imieniem René, pędzony namiętnościami i nieszczęściem, przybył do Luizjany. Dotarł rzeką Meszasebe aż do krainy Naczezów i poprosił, aby go przyjęto jako wojownika do tego plemienia. Szaktas rozmawiał z nim długo; widząc, że postanowienie jego jest niewzruszone, przyjął go za syna i dał mu za małżonkę Indiankę zwaną Celuta. W niedługi czas po tym małżeństwie, dzicy zaczęli się gotować do polowania na bobry.
Szaktas, mimo że ślepy, naznaczony był przez radę sachemów131 na wodza wyprawy, z przyczyny szacunku, jakiego zażywał wśród indyjskich plemion. Rozpoczęły się modły i posty; wróżbici wykładali sny; radzono się Manitów132; wróżono z dymu fajek; palono zrazy z ozorów łosiowych; badano, czy iskrzą się w ogniu, aby odkryć wolę Geniuszów133. Jadą wreszcie, spożywszy świętego psa. René należy do wyprawy. Korzystając z wstecznych prądów, łodzie wydrążone z kłody posuwają się w górę Meszasebe i wpływają w łożysko Ohio. Było to w jesieni. Wspaniałe puszcze Kentucky roztaczają się zdumionym oczom młodego Francuza. Jednej nocy, przy blasku księżyca, podczas gdy wszyscy Naczezi śpią na dnie pirogów134 i gdy flota indyjska, rozwijając żagle ze skór bydlęcych, pomyka gnana lekkim wiatrem, René, zostawszy sam z Szaktasem, prosi starca, aby mu opowiedział swoje przygody. Starzec godzi się uczynić mu zadość i usiadłszy wraz z nim u steru piroga, zaczyna w te słowa:
Opowiadanie
Myśliwcy135
– Osobliwy to zaiste los, mój synu, stowarzyszył nas obu. Ja widzę w tobie człowieka cywilizowanego, który uczynił się dzikim; ty widzisz we mnie człowieka dzikiego, którego Wielki Duch (nie wiem dla jakich zamiarów) zechciał ucywilizować. Weszliśmy obaj w szranki życia z dwóch przeciwnych krańców: ty przybyłeś, aby spocząć na moim miejscu, ja zajmowałem niegdyś twoje: powinni byśmy przeto mieć o świecie zupełnie odmienne pojęcia. Kto z nas obu zyskał lub stracił na zamianie? Wiedzą to Geniusze, z których najmniej wiedzący ma więcej mądrości niż wszyscy ludzie razem.
W następnym Księżycu Kwiatów136 będzie siedem razy po dziesięć śniegów i jeszcze trzy śniegi137, od czasu jak matka wydała mnie na świat na brzegach Meszasebe. Hiszpanie usadowili się wówczas od niedawna w zatoce Pensacola138, ale żaden biały nie zamieszkiwał jeszcze Luizjany. Liczyłem zaledwie siedemnaście opadów liści, kiedy kroczyłem z mym ojcem, wojownikiem Utalissi, przeciw Muskogulgom, potężnemu plemieniu Florydy. Połączyliśmy się z naszymi sprzymierzeńcami Hiszpanami, i bitwa rozegrała się na jednej z odnóg rzeki Mobil139. Areskui140 i Manitowie nie byli nam łaskawi. Nieprzyjaciele zwyciężyli; ojciec postradał życie; ja, broniąc go, odniosłem dwie rany. Och! czemuż nie zstąpiłem wówczas w krainę cieniów141! Byłbym uniknął nieszczęść, jakie mnie czekały na ziemi. Duchy rozrządziły inaczej: uciekające niedobitki uprowadziły mnie do Saint-Augustin142.
W mieście tym, świeżo wzniesionym przez Hiszpanów143, groziło mi, iż mnie pognają do min144 meksykańskich, kiedy stary Kastylijczyk imieniem Lopez, wzruszony moją młodością i prostotą, ofiarował mi schronienie i przedstawił mnie siostrze, przy której żył w stanie bezżennym.
Oboje powzięli dla mnie najtkliwsze uczucia. Wychowano mnie bardzo starannie, dano mi wszelakiego rodzaju nauczycieli. Ale spędziwszy trzydzieści księżyców w Saint-Augustin, uczułem odrazę do życia w mieście. Nikłem w oczach: to stałem nieruchomo przez całe godziny, poglądając145 na wierzchołki odległych lasów, to znajdowano mnie, jak siedziałem nad brzegiem rzeki, patrząc ze smutkiem na płynące wody. Wyobrażałem sobie lasy, poprzez które płynęła ta fala, i dusza moja tonęła cała w samotności.
Niezdolny już opierać się pragnieniu powrotu do puszczy, stanąłem jednego ranka przed Lopezem przybrany w dawną odzież dzikiego, trzymając w jednej ręce łuk i strzały, w drugiej moje europejskie szaty. Oddałem je szlachetnemu opiekunowi, po czym rzuciłem się do jego stóp, wylewając potoki łez. Obrzucałem sam siebie wstrętnymi imionami, obwiniałem się o niewdzięczność.
– Ale wreszcie – rzekłem – o mój ojcze, widzisz sam: zginę, jeżeli nie wrócę do życia Indianina.
Lopez, przejęty zdumieniem, chciał mnie odciągnąć od mego zamiaru. Przedstawił mi niebezpieczeństwa, na jakie się wystawiam, o ile bym ponownie dostał się w ręce Muskogulgów. Ale widząc, iż jestem gotów na wszystko, wykrzyknął, zalewając się łzami i tuląc mnie w uścisku:
– Idź tedy146, o dziecię natury, wróć do swobody, Lopez nie chce ci jej wydzierać. Gdybym był młodszy, sam towarzyszyłbym ci w puszczę (skąd również mam słodkie wspomnienia!) i oddałbym cię w ramiona matki. Skoro znajdziesz się w lasach, pomyśl niekiedy o starym Hiszpanie, który ci dał gościnę, i zapamiętaj, iżbyś był skłonny miłować swoich bliźnich, iż pierwsze serce ludzkie, z jakim się spotkałeś, nie przyniosło ci zawodu.
Lopez zakończył modlitwą do Boga chrześcijan, do której to wiary na próżno starał się mnie nakłonić, i rozstaliśmy się, szlochając.
Niedługo dała na siebie czekać kara za mą niewdzięczność. Niedoświadczenie moje sprawiło, iż zabłąkałem się w lesie i wpadłem w ręce gromady Muskogulgów i Seminolów, jak mi to Lopez przepowiedział. Po stroju i piórach, które zdobiły mi głowę, poznano we mnie wojownika z plemienia Naczezów. Skuto mnie, ale lekko, przez wzgląd na moją młodość. Simaghan, wódz oddziału, zapytał mnie o imię; odpowiedziałem:
– Zowię się Szaktas, syn Utalissiego, syna Misku, którzy zdarli więcej niż sto skalpów bohaterom plemienia Muskogulgów.
Simaghan rzekł:
– Szaktasie, synu Utalissiego, syna Misku, ciesz się; czeka cię śmierć od ognia w Wielkiej Wsi.
Odparłem:
– Doskonale – i zaintonowałem hymn śmierci.
Mimo iż byłem jeńcem, nie mogłem przez pierwsze trzy dni powstrzymać się od uczucia podziwu dla mych nieprzyjaciół. Muskogulg, a zwłaszcza sprzymierzeniec jego, Seminol, oddycha weselem, miłością, radością życia. Chód jego jest lekki, obejście otwarte i pogodne. Mówi wiele i z łatwością; wysłowienie jego jest harmonijne i płynne. Wiek nawet nie zdolen147 jest odebrać sachemom tej radosnej prostoty: jak stare ptaki w lasach, i oni mieszają swoje dawne piosnki z nowymi melodiami młodego potomstwa.
Kobiety towarzyszące gromadzie objawiały młodości mojej tkliwe współczucie i wdzięczną ciekawość. Wypytywały mnie o matkę, o pierwsze dni mego życia; chciały wiedzieć, czy moją kołyskę z mchu wieszano u kwitnących gałęzi klonów, czy bujały mną łagodne wiatry tuż obok gniazdek drobnych ptasząt. Potem zasypywały mnie pytaniami tyczącymi stanu mego serca: pytały, czy widywałem we śnie białą łanię i czy drzewa zacisznej doliny podszepnęły mi chęć miłowania. Odpowiadałem prostodusznie matkom, córkom i małżonkom wojowników. Mówiłem:
– Jesteście powabem dnia, noc zaś miłuje was niby rosę. Człowiek opuszcza wasze łono, aby się uwiesić u waszych piersi i ust; znacie magiczne słowa, które usypiają wszelką boleść. Oto co mi rzekła ta, która mnie wydała na świat i która mnie już nie ujrzy! Rzekła mi także, iż dziewice to są tajemnicze kwiaty, rosnące w samotnej ustroni.
Pochwały te sprawiały kobietom wiele przyjemności; obsypywały mnie wszelakiego rodzaju podarkami; przynosiły mi śmietankę z kokosów, cukier klonowy, sagamite148, szynki niedźwiedzie, skóry bobrowe, ozdoby z muszli i mech na posłanie. Śpiewały, śmiały się ze mną, a później nagle zaczynały płakać na myśl, iż mam być spalony.
Jednej nocy, kiedy Muskogulgowie rozbili obóz na skraju lasu, siedziałem koło wojennego ognia wraz z myśliwcem, któremu powierzono straż nade mną. Nagle usłyszałem w trawie szelest odzieży i kobieta z na wpół osłoniętą twarzą usiadła koło mnie. Łzy kręciły się pod jej powieką; w blasku ognia mały złoty krzyżyk lśnił się na jej łonie149. Była doskonale piękna; na twarzy jej malowało się coś nieopisanie czystego i namiętnego zarazem, co wywierało nieprzeparty urok. Cała postać uderzała tkliwym wdziękiem; nadzwyczajna wrażliwość, złączona z głęboką melancholią, oddychała w jej spojrzeniach; uśmiech miała wprost niebiański.
Sądziłem, iż była to Dziewica Ostatniej Pieszczoty, owa dziewica, którą posyła się jeńcom wojennym, aby okrasić czarem ich grób. W tym rozumieniu rzekłem jej szeptem, ze wzruszeniem, które nie płynęło wszelako z obawy przed stosem:
– Dziewico, godna jesteś pierwszej miłości, nie jesteś bynajmniej stworzona dla ostatniej. Drgnienia serca, które niebawem przestanie bić, źle kojarzyłyby się z uderzeniami twego. Jak zespalać śmierć i życie? Zanadto kazałabyś mi żałować mych młodych dni. Niechaj kto inny będzie szczęśliwszy ode mnie i niechaj długi uścisk zespoli lianę i dąb!
Młoda dziewczyna odparła:
– Nie jestem zgoła Dziewicą Ostatniej Pieszczoty. Czy jesteś chrześcijaninem?
Odpowiedziałem, iż nie sprzeniewierzyłem się geniuszom mej chaty. Rzekła:
– Żal mi cię, iż jesteś tylko nędznym bałwochwalcą. Matka uczyniła mnie chrześcijanką; nazywam się Atala, córka Simaghana o złotych naramiennikach, wodza wojowników tej gromady. Udajemy się do Apalachucli, gdzie mają cię spalić.
Mówiąc te słowa, Atala podniosła się i znikła.
Tutaj Szaktas zmuszony był przerwać opowiadanie. Wspomnienia cisnęły się tłumem do jego duszy; zgasłe oczy zrosiły łzami zwiędłe policzki: tak dwa źródła, ukryte w głębokim mroku ziemi, zdradzają swą obecność wodą, która sączy się między skały.
–O, mój synu – podjął wreszcie – widzisz, że Szaktas jest bardzo daleki od rozsądku, mimo sławy swej roztropności. Niestety, dziecko moje, człowiek niezdolny już widzieć, zdolny jest jeszcze płakać!
Wiele dni upłynęło; córka sachema wracała co wieczór na chwilę rozmowy. Sen uciekał z mych ócz150; Atala żyła w moim sercu jak wspomnienie miejsca spoczynku mych ojców.
Siedemnastego dnia drogi, około czasu gdy jętka151 wychodzi z wód152, wstąpiliśmy na wielką łąkę Alachua153. Łąka ta otoczona jest pagórkami, które, kryjąc się jedne za drugimi, dźwigają, wznosząc się aż pod chmury, piętrzące się lasy drzew gumowych, cytrynowych, magnolii i zielonych dębów. Wódz wydał krzyk będący hasłem spoczynku i gromada rozłożyła się u stóp pagórka. Umieszczono mnie w pewnym oddaleniu, na brzegu jednej z owych naturalnych studzien, tak słynnych we Florydzie. Przywiązano mnie do stóp drzewa; jeden z wojowników czuwał niecierpliwie koło mnie. W kilka chwil zaledwie po przybyciu w to miejsce, Atala zjawiła się u źródła:
– Myśliwcze – mówiła do muskogulskiego heroja154 – jeżeli chcesz pogonić za sarną, ja będą czuwać przy jeńcu.
Na te słowa córki wodza wojownik skoczył z radości; rzuca się ze szczytu pagórka i pomyka szybko w równinę.
Osobliwe przeciwieństwo zawarte w sercu człowieka! Ja, który tak bardzo pragnąłem poufnej rozmowy z tą, którą kochałem już jak słońce, teraz, zmieszany i pełen lęku, miałem uczucie, iż wolałbym, aby mnie rzucono krokodylom przy źródle, niż znaleźć się tak sam na sam z Atalą. Córka puszczy była równie zmieszana jak jej jeniec; trwaliśmy w głębokim milczeniu; geniusze miłości wykradły nam słowa. Wreszcie Atala, czyniąc wysiłek, rzekła:
– Wojowniku, więzy twoje są nader słabe; możesz z łatwością się wymknąć.
Na te słowa odwaga wróciła memu językowi; odparłem:
– Słabe więzy, o kobieto!…
Nie wiedziałem, jak skończyć. Atala wahała się kilka chwil, po czym rzekła:
– Uciekaj.
I odwiązała mnie od pnia. Chwyciłem sznur; włożyłem go z powrotem w ręce tej dziewczyny z obcego plemienia, niewoląc jej piękne palce, aby się zawarły155 na moim łańcuchu.
– Weź go! weź z powrotem! – wykrzyknąłem.
– Jesteś szalony – rzekła Atala wzruszonym głosem. – Nieszczęśliwy! czy nie wiesz, że czeka cię śmierć w płomieniach? Czego się spodziewasz? Czy pamiętasz o tym, że jestem córką groźnego sachema?
– Był czas – odparłem ze łzami – że i mnie również noszono w skórze bobra, u ramion kochającej matki. Ojciec mój miał również piękną chatę i kozy jego piły wody z tysiąca strumieni; ale obecnie błąkam się bez ojczyzny. Kiedy mnie już nie będzie, żaden przyjaciel nie rzuci garści trawy na moje ciało, aby je uchronić od much. Ciało nieszczęśliwego cudzoziemca nie obchodzi nikogo.
Słowa te wzruszyły Atalę. Łzy jej potoczyły się do źródła:
– Ach – podjąłem z żywością – gdyby twoje serce mówiło tak jak moje! Czyliż puszcza nie jest wolna? Czy lasy nie mają gąszczów, gdzie byśmy mogli znaleźć ukrycie? Czyż aby być szczęśliwym, tak wiele potrzeba dzieciom chaty! O dziewico, piękniejsza niż pierwszy sen oblubieńca! O, moja ukochana! odważ się podążyć za mną!
Takie były moje słowa. Atala odpowiedziała tkliwym głosem:
– Miły młodzieńcze, nauczyłeś się mowy białych; łatwo jest uwieść Indiankę.
– Jak to! – wykrzyknąłem – nazywasz mnie miłym młodzieńcem! Ach! jeżeli biedny niewolnik…
– I cóż – rzekła, nachylając się nade mną – biedny niewolnik…
Podjąłem z żarem:
– Niechaj pocałunek upewni go o twym sercu!
Atala wysłuchała mej prośby. Jak młode koźlę zdaje się wisieć u kwiatów różanych lian, które chwyta delikatnym językiem na stromym urwisku, tak ja trwałem zawieszony na ustach ukochanej.
Niestety, drogi synu, cierpienie sąsiaduje blisko z rozkoszą. Któż byłby mógł mniemać, że chwila, w której Atala dała mi pierwszy zakład156 miłości, będzie zarazem chwilą, w której ona sama zniweczy moje nadzieje? O, pobielałe włosy starego Szaktasa! jakież było wasze zdumienie, kiedy córka sachema wymówiła te słowa:
– Piękny jeńcze, ustąpiłam, szalona, twoim pragnieniom; ale dokąd zaprowadzi nas ta namiętność? Religia moja dzieli mnie od ciebie na zawsze… O, matko! cóżeś uczyniła?…
Atala zamilkła nagle i stłumiła jakąś nieszczęsną tajemnicę, która już miała wymknąć się z jej ust. Słowa jej pogrążyły mnie w rozpaczy.
– Dobrze więc! – wykrzyknąłem – będę równie okrutny jak ty; nie ucieknę. Ujrzysz mnie w wieńcu z płomieni; będziesz słyszała skwierczenie mego ciała i będziesz się cieszyć.
Atala ujęła moje ręce obiema dłońmi.
– Biedny młody bałwochwalco – wykrzyknęła – litość doprawdy budzisz we mnie! Chcesz tedy, abym wypłakała całe moje serce? Cóż za los, że nie mogę uciec z tobą! Nieszczęśliwy był żywot matki twojej, o Atalo! Czemuż się nie rzucisz na pastwę krokodylów w tym źródle!
W tejże samej chwili, za zbliżeniem zachodu słońca, krokodyle zaczęły swoje wycia. Atala rzekła:
– Opuśćmy te miejsca.
Pociągnąłem córkę Simaghana do stóp pagórków, które tworzyły istne zatoki zieleni, wysuwając się niby cyple w morze łąk. Puszcza oddychała przepychem i spokojem. Bocian krzyczał w gnieździe, lasy rozbrzmiewały jednotonnym śpiewem przepiórek, gwizdaniem samic papuzich, rykiem bizonów i seminolskich klaczy.
Przechadzka nasza była prawie niema. Szedłem obok Atali; ona trzymała koniec sznura, który przemocą wcisnąłem w jej ręce. To zalewaliśmy się łzami, to znów sililiśmy się na uśmiech. Spojrzenie na przemian wzniesione ku niebu lub przywiązane do ziemi, ucho nastawione na śpiew ptaka, tkliwy uścisk rąk, łono157 na przemian to bijące, to znów oddychające spokojem, imiona Szaktasa i Atali słodko powtarzane od czasu do czasu… Och! pierwsza przechadzko z ukochaną: musi zaiste potężnym być twoje wspomnienie, skoro po tylu latach niedoli poruszasz jeszcze serce starego Szaktasa!
Jacyż niezrozumiali są ludzie ożywieni namiętnością! Dopiero co opuściłem szlachetnego Lopeza, naraziłem się na wszystkie niebezpieczeństwa, aby być wolnym; i oto w jednej chwili spojrzenie kobiety zmieniło moje upodobania, postanowienia, myśli! Zapominając o kraju, o matce, chacie rodzinnej i o okrutnej śmierci, jaka mnie czekała, stałem się obojętnym na wszystko, co nie było Atalą. Niezdolny wznieść się do rozsądku dojrzałego męża, popadłem nagle w rodzaj dziecięctwa158; nie tylko nie umiałbym nic uczynić, aby się umknąć nieszczęściom, które mnie czekały, ale byłbym niemal potrzebował, aby ktoś troszczył się o mój sen i pożywienie.
Na próżno tedy po owej przechadzce wśród prerii Atala, rzucając się do mych kolan, zaklęła mnie na nowo, abym ją opuścił. Przysiągłem, że wrócę sam do obozu, jeżeli nie przywiąże mnie z powrotem do stóp drzewa. Zgodziła się wreszcie uczynić mi zadość, mając nadzieję przekonać mnie na drugi raz.
Nazajutrz po owym dniu, który rozstrzygnął o losie mego życia, pochód zatrzymał się w dolinie, niedaleko od Cuscowilli, stolicy Seminolów159. Indianie ci, sprzymierzeni z Muskogulgami, tworzą wraz z nimi konfederację Krików160. Córa krainy palm przyszła odwiedzić mnie wśród nocy. Zawiodła mnie do wielkiego sosnowego lasu i ponowiła swoje prośby, nakłaniając mnie do ucieczki. Bez słowa odpowiedzi ująłem w dłoń jej rękę i zmusiłem tę spragnioną łanię, aby się zapuściła ze mną w las. Noc była rozkoszna. Geniusz sfer potrząsał swymi niebieskimi kędziorami, wonnymi od zapachu sosen; oddychało się słabym zapachem ambry161, jaki wyziewały krokodyle, spoczywające pod tamaryndami162 nad rzeką. Księżyc błyszczał pośród lazuru bez plamy, a perłowe jego światło spływało na majaczące wierzchołki drzew. Nie było słychać żadnego odgłosu, prócz jakiejś dalekiej muzyki szemrzącej w głębi lasów: można by rzec, iż to dusza samotności wzdycha w niezmierzonej puszczy.
Spostrzegliśmy poprzez drzewa młodego człowieka, który z pochodnią w dłoni podobny był do Geniusza wiosny, przebiegającego lasy, aby odmłodzić przyrodę. Był to kochanek, który szedł po wyrok swego losu do chaty swej ulubionej.
Jeżeli dziewica zagasi pochodnię, znaczy to, iż przyjmuje ofiarowane śluby; jeżeli zasłoni oblicze, nie gasząc jej, odrzuca zamęście.
Wojownik, posuwając się w ciemnościach, nucił półgłosem te słowa:
– „Wyprzedzę kroki dnia na szczycie gór, aby szukać mojej samotnej gołębicy w lesie, między dębami.
Włożyłem jej na szyję naszyjnik z porcelanek163; widnieją w nim trzy czerwone ziarna mej miłości, trzy fiołkowe obawy, trzy niebieskie nadziei.
Mila ma oczy gronostaja i kędziory lekkie niby pole ryżu; usta jej to muszla różowa strojna perłami; piersi jej jak dwa młode koźlęta164 bez plamy, urodzone w tym samym dniu z jednej matki.
Oby Mila zechciała zgasić tę pochodnię! Oby usta jej zechciały tchnąć na nią rozkoszny cień! Uczynię żyznym jej łono. Nadzieja ojczyzny zawiśnie u jej płodnego wymienia, a ja zapalę fajkę pokoju nad kołyską syna!
Ach! pozwólcie mi wyprzedzić kroki dnia na szczycie gór, aby szukać mej samotnej gołębicy między leśną dębiną!”
Tak śpiewał ów młodzieniec, a akcenty jego śpiewu wniosły zamęt w samą głąb mojej duszy i sprawiły, iż Atala zmieniła się na twarzy. Ręce nasze, zespolone, zadrżały w uścisku. Ale oderwała nas od tej sceny inna, niemniej dla nas niebezpieczna.
Przechodziliśmy koło grobu dziecka, który służył za granicę dwom plemionom. Umieszczono go na skraju drogi, wedle zwyczaju, aby młode kobiety, idąc do źródła, mogły wciągnąć w swe łono duszę niewinnej istoty i oddawać ją ojczyźnie. Ujrzeliśmy młode małżonki, które spragnione słodyczy macierzyństwa, siliły się, rozchylając wargi, wdychać duszę małego dziecka; zdawało się im, że widzą ją błądzącą wśród kwiatów. Następnie przyszła prawdziwa matka, aby złożyć na grobie wiązankę kukurydzy i pęk białego kwiecia lilii. Skropiła ziemię własnym mlekiem, usiadła na wilgotnej trawie i rzekła tkliwym głosem do swego dziecka:
– Czemuż cię opłakuję w twej kolebce z ziemi, moje ty drogie maleństwo? Kiedy mały ptaszek urośnie, trzeba mu szukać pożywienia, i znajduje w puszczy niejedno gorzkie ziarno. Ty przynajmniej nie zaznałoś płaczu; przynajmniej serce twoje nie zetknęło się z trawiącym165 oddechem ludzi. Pączek, który uschnie w swej pokrywie, ginie, a w wraz z nim cały jego zapach, tak jak ty, mój synu i cała twoja niewinność. Szczęśliwi ci, którzy umierają w kolebce i nie zaznali niczego prócz pocałunków i uśmiechu matki!
Już własne nasze serca dosyć nas tłoczyły; obrazy miłości i macierzyństwa, jakie zdawały się nas ścigać w tej zaczarowanej samotni, wzmogły jeszcze ów ucisk. Uniosłem Atalę w ramionach w głąb lasu, mówiąc słowa, których dzisiaj na próżno bym szukał na mych wargach. Południowy wiatr, drogi synu, traci swój żar, kiedy przechodzi przez góry lodowe. Wspomnienia miłości w sercu starca są niby promienie dnia odbite przez spokojny krąg księżyca, kiedy słońce się schowa, a milczenie unosi się nad szałasami dzikich.
Kto mógł ocalić Atalę? Kto mógł zapobiec, aby nie uległa naturze? Jedynie cud, to pewna; i ten cud się ziścił! Córka Simaghana uciekła się do Boga chrześcijan; rzuciła się na ziemię i odmówiła żarliwą modlitwę, zwróconą do swej matki i do Królowej Dziewic. W tej to chwili, o René, powziąłem cudowne pojęcie o tej religii, która w głębi lasów, pośród wszystkich niedostatków życia, może obsypać nieszczęśliwego tysiącem darów; o tej religii, która przeciwstawiając swą potęgę strumieniowi namiętności, starczy sama, aby je zwyciężyć, gdy wszystko zda się im sprzyjać: i tajemnica lasów, i nieobecność ludzi, i życzliwość cienia. Ach! jakąż mi się zdała boską ta prosta dzika, ta nieuczona Atala, która na kolanach przed starą powaloną sosną, niby u stóp ołtarza, ofiarowała Bogu swe modły za kochanka-bałwochwalcę! Oczy jej, wzniesione ku gwieździe nocy, policzki zroszone łzami wiary i miłości, jaśniały nieśmiertelnym blaskiem. Po wiele razy zdawało mi się, że gotowa jest ulecieć ku niebu; wiele razy mniemałem, iż widzę spływających na promieniach księżyca, że słyszę w gałęziach drzew owych Geniuszów, których Bóg chrześcijan zsyła żyjącym wśród skał pustelnikom, kiedy zamierza powołać ich do siebie. Zasmuciło mnie to, uląkłem się bowiem, iż Atali nie długo jest już przeznaczonym bawić na tej ziemi.
Mimo to wylała tyle łez, zdawała się tak nieszczęśliwa, iż byłbym może wreszcie zgodził się oddalić, kiedy straszliwy okrzyk rozległ się w lesie. Czterech ludzi rzuciło się na mnie; odkryto nas, wódz wojowników wydał rozkaz, aby nas ścigano.
Atala, którą dumna postawa czyniła podobną do królowej, nie raczyła przemówić do tych siepaczy. Rzuciła im pyszne spojrzenie i udała się do Simaghana.
Nie zdołała nic uzyskać. Podwojono moje straże, wzmocniono więzy, oddalono mą ukochaną. Pięć nocy upłynęło; ujrzeliśmy wreszcie Apalachuclę166 położoną nad brzegiem rzeki Szata-Usz167. Natychmiast uwieńczono mnie kwiatami, umalowano twarz lazurem168 i cynobrem169, przywiązano mi perły do nosa i uszu, i włożono w ręce cziczikue170.
Tak przystrojony do ofiary, wchodzę, wśród przeciągłych okrzyków tłumu, do Apalachucli. Sądziłem, że już wybiła moja ostatnia godzina, kiedy nagle rozlega się dźwięk konchy, i Miko, czyli wódz plemienia, nakazuje wszystkim się zgromadzić.
Wiadome ci są, mój synu, męczarnie, jakim dzicy poddają jeńców wojennych. Misjonarze chrześcijańscy z narażeniem własnego życia i z niestrudzonym poświęceniem osiągnęli u wielu narodów to, iż okropności stosu zastąpili dość łagodną niewolą. Muskogulgowie nie przyjęli jeszcze tego obyczaju, ale znaczna ich część oświadczyła się na jego korzyść. Dla rozstrzygnięcia tej ważnej sprawy zwoływał Miko sachemów narodu. Zaprowadzono mnie na miejsce obrad.