Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 21
3
Gdy dzienny już przygasa blask,
Gdy rosy ukojenie
Na ziemię sączyć się poczyna,
Niewidocznie i bezgłośnie —
Łagodnymi bowiem kroki303
Stąpa rosy ukojenie jako wszyscy miłosierni:
Pomnisz wonczas, pomnisz, serce me płomienne,
Jak pragnęłoś ongi,
Łez niebiańskich, ros kojących
Wyczerpane i łaknące.
Jak żółtym szlakiem po murawie
Wieczornego słońca wejrzenia złośliwe
Skroś czarnych drzew wokół cię padały,
Oślepiające skwarnego słońca blaski urągliwe?
Prawdy oblubieniec? Ty? – szydziły one —
Nie! Poeta tylko! Zwierzę chytre, łupieżcze, pełzające,
Co kłamać musi,
Z wiedzą, z wolą musi łgać:
Łupu łaknąć,
Za jaskrawą maską tkwić,
Samemu sobie larwą,
Samemu sobie łupem być —
I to – prawdyż to miłośnik?
Nie! Szaleniec tylko! Tylko poeta!
Co od rzeczy gada,
Spoza larw304 błazeńskich jaskrawe brednie głosi,
Po fałszywych mostach snów ciągle się snujący,
Po barwistych tęczach,
Gdzie fałszywe nieba
I ziemie fałszywe.
Ciągle się snujący, zawsze tułający,
To szaleniec tylko! To tylko poeta!
Więc to – prawdy oblubieniec?
Nie cichy, nie drętwy, nie gładki, nie zimny
I nie sposągowiały
Jako posąg Boga,
Przed chromami305 nie stawiany
Jako warta Boża:
Nie! Tyś mi wrogi prawdy tym posągom,
W każdej puszczy bardziej swojski, niźli przed świątnicą306,
Pełen kociej samowoli,
Poprzez każde okno walisz
Skokiem! w każdy spadasz traf,
Każdą knieję rad powęszysz,
Żądnie – tęsknie w nozdrza chłoniesz,
Aby w puszczy uroczysku
Wśród drapieżców gdzieś plamistych
Biegać piękny, kraśny307, grzesznie zdrów,
Z obwisłymi żądzą wargi308,
Błogo szyderczy, piekielny, błogo krwiożerczy
W mateczniku krążyć, rabując, pełzając i łżąc: —
Lub jak orzeł, co długo
W przepaściach drętwy topi wzrok,
W swoich przepaściach: – —
O, jakże się tu one w dół,
W otchłań, w bezdeń,
W coraz to głębszą kłębią głąb! —
Potem,
Nagle: w drżący grot,
W śmigły lot,
Już w jagnięta orzeł godzi.
Gromem spada ptak rozżarty,
Jagniąt krwi łakomy,
Jagnięcym zawsze duszom wróg,
Wróg wszystkiemu, co spoziera
Sennie, jagnięco, z runy kędzierzawej,
Co patrzy szaro, owczo, poczciwie, jagnięco!
Tak oto
Orle, panterze
Są tęsknoty poety,
Są twoje tęsknoty pod masek tysiącem,
Ty szaleńcze! Ty poeto!
Ty, coś dojrzał w człeku
Równie309 Boga, jak i owcę —:
Chcesz Boga rozszarpać w człowieku
Oraz owcę w człeku,
A rozszarpując śmiać się —
Oto, oto twa szczęśliwość!
Szczęśliwość pantery i orła!
Szczęśliwość błazna i poety! – —
Gdy dzienny już przygasa blask,
Gdy zielony sierp księżyca
Pośród nieba już purpury
Zawistnie pomyka:
– wrogi dniowi,
W każdym kroku skrycie
Girlandy róż wiszących
Sierpem zetnie, aż padną
I blade w nocy runą głębie: —
Tak zapadłem niegdyś ja
Z obłędu prawdy mego,
Z moich tęsknot dnia,
Znużony dniem, od światła chory,
– runąłem wstecz, w mrok i w cień:
Spiekotą jednej prawdy
Niegdyś tak spragniony:
– zali pomnisz, pomnisz jeszcze, serce moje wrzące,
Jak tu żyłoś ongi? —
Żem wygnańcem jest
Z dziedzin wszelkiej prawdy,
Szaleniec tylko!
Tylko poeta!
O nauce
Tak śpiewał wiła310; zaś wszyscy obecni wplątali się niepostrzeżenie, jak ptaki, w sieć jego chytrej i posępnej rozpusty. Tylko sumienny z ducha nie dał się omotać: czym prędzej odebrał wile harfę i wołał:
– Powietrza! Wpuśćcie świeżego powietrza! Niech Zaratustra tu wejdzie. Uczyniłeś tę jaskinię duszną i jadowitą, ty stary wiło!
Wabisz, przebiegły fałszerzu, w nieznane pożądania i puszcze. I biada, gdy tacy jak ty, o prawdzie mówią i świadczą!
Biada wszystkim wolnym duchom, które przed takimi czarownikami nie mają się na baczności! Przepadła ich wolność: ty wabisz z powrotem w więzienia,
– ty stary posępny szatanie, w twej skardze brzmi wabiąca fletnia, jesteś jako ci, co swą pochwałą czystoty zapraszają do rozpusty!
Tak mówił sumienny. Stary wiła spoglądał naokoło, upajał się zwycięstwem i przełknął dzięki temu zgryzotę, którą mu zgotował sumienny.
– Bądź cicho! – rzekł skromnym głosem – dobre pieśni chcą dobrze rozbrzmiewać; po dobrych pieśniach należy długo milczeć.
Czynią to wszyscy tu obecni, wszyscy ludzie wyżsi. Tyś jednak niewiele zrozumiał z mej pieśni? Mało w tobie czarodziejskiego ducha.
– Pochwalasz mnie tym odłączeniem od siebie, – odparł sumienny – rad o tym słyszę! Lecz tu obecni, – co widzę? Wszak wy wszyscy macie wciąż jeszcze lubieżne oczy —:
Dusze wolne, gdzież się wasza wolność podziała! Wyglądacie mi nieomal jak ci, co swawolnym nagim tancerkom przyglądali się zbyt długo: dusze wasze tańczą!
W was, ludzie wyżsi, jest snadź więcej tego, co wiła311 nazywa swym duchem czarów i omamu: – jesteśmy snadź312 odmienni.
I zaprawdę, zbyt długo mówiliśmy i rozmyślaliśmy razem, zanim Zaratustra powrócił do swej jaskini, abym tego nie wiedział: jesteśmy odmienni.
Wy i ja, my poszukujemy rzeczy odmiennych nawet tu na górze. Ja mianowicie szukam więcej pewności i przeto trafiłem do Zaratustry. Albowiem on jest najmocniejszą jeszcze wieżą i wolą —
– dziś, gdy wszystko się chwieje, gdy cała ziemia drży. Wy zaś, gdy spojrzę w te wasze oczy, jakimi teraz spoglądacie, zda mi się niemal, że wy szukacie więcej niepewności,
– więcej dreszczów, większego niebezpieczeństwa, większego trzęsienia ziemi. Zachciewa się wam, ludzie wyżsi, tak mi się nieomal widzi, wybaczcież temu zwidzeniu, —
– zachciewa się wam najgorszego, najniebezpieczniejszego życia, które mnie trwogą najbardziej przejmuje, życia dzikich zwierząt, lasów, jaskiń, stromych gór i błędnych czeluści.
I nie przewodników, wyprowadzających z niebezpieczeństwa, upodobaliście sobie najbardziej, lecz tych, którzy ze wszystkich dróg sprowadzają, was pociągają uwodziciele. Aczkolwiek takie zachcenia prawdziwe są w was, mnie wydają się one mimo to niemożliwe.
Albowiem trwoga – ona to jest w człowieku uczuciem pierworodnym i zasadniczym; trwogą tłumaczy się wszystko, grzech pierworodny i cnota pierworodna. Z trwogi wyrosła i moja cnota, a zwie się ona: nauką.
Trwoga przed dzikim zwierzęciem – wszczepiano ją najdłużej człowiekowi, włączając trwogę przed tym bydlęciem, co się w nas samych kryje i trwoży: – Zaratustra zwie to: „bydlęciem wewnętrznym”.
Ta długa stara trwoga, stawszy się wreszcie subtelną, duchową i uduchowioną, zwie się dziś, jak mniemam: nauką. —
Tak mówił sumienny. Zaratustra, który w tej właśnie chwili do jaskini wstępował, a ostatnie słowa usłyszał i odgadł, rzucił sumiennemu garść róż i śmiał się z jego „prawd”.
– Co takiego! – wołał – co słyszę? Zaprawdę, mniemam i ja z kolei, żeś albo ty szaleniec, albo ja nim jestem: przeto „prawdę” twą raźnym chwytem wnet na głowie ci postawię.
Trwoga bowiem – jest naszym stanem wyjątkowym. Odwaga wszakże, żądza przygód, ochoczość do wszystkiego, co niepewne, na co nikt się jeszcze nie poważył – odwaga zda mi się człowieka przedhistorią całą.
Najdzikszym, najodważniejszym zwierzętom pozazdrościł on cnót i wydarł je im: i wtedy dopiero stał się – człowiekiem.
Ta odwaga, gdy się wreszcie subtelną stała, duchową i uduchowioną, ta odwaga człowieka o skrzydłach orła i roztropności węża, ona to, mniemam, zwie się dziś —
„Zaratustra”! zawołali wszyscy obecni, jakby jednymi usty i wszczęli przy tym wielki śmiech, który wszakże oderwał się od nich jako ciężka chmura. Nawet wiła śmiał się i rzekł przezornie:
– Niechże i tak będzie! Już prysnął zły mój duch!
Wszak sam ostrzegałem was przed nim, mówiąc, że to oszust jest, duch łżywy313 i omamny.
Osobliwie, gdy się nago ukaże. Lecz cóżem ja winien tym jego podstępom! Czyż ja stworzyłem jego i świat ten?
Hejże więc! Bądźmyż znowu zgodni i dobrej myśli! Aczkolwiek Zaratustra gniewnie spoziera – spojrzyjcież tylko! dąsa się on na mnie —:
– wszakże zanim noc nadejdzie, będzie mnie kochał i sławił, bez takich szaleństw długo żyć on nie może.
On – kocha swych wrogów: tę sztukę posiadł najlepiej ze wszystkich, kogo znałem. Lecz mści się on za to – na swych przyjaciołach!
Tak mówił stary wiła, a ludzie wyżsi poklask mu dali: tak iż Zaratustra począł obchodzić swych przyjaciół i ściskać im dłonie złośliwie i z miłością, – czyniąc to jak ktoś, co wszystkim wygodzić w czymś pragnie i przeprosić za coś chce. Gdy znalazł się jednak przy tym u wyjścia z jaskini, już go chętka porwała, aby na świeże powietrze do zwierząt swych wyskoczyć, – chciał się tedy wymknąć.
Wśród cór pustyni
1
– Nie odchodź, – rzekł wówczas pielgrzym, zwący siebie cieniem Zaratustry – pozostań z nami, – gdyż dawna głucha żałość gotowa nas znów ogarnąć.
Już stary wiła swym najgorszym zadrwił z nas w najlepsze i spojrzyj tylko, dobry pobożny papież ma łzy w oczach i wypłynął już całkowicie na morze posępku.
Ci królowie zaś nadrabiają widocznie tęgą miną: pośród nas wszystkich oni nauczyli się dziś tego najlepiej! Gdyby wszakże świadków tu nie było, trzymam zakład, wszczęłaby się i u nich ta zgubna igraszka —
– zgubna igraszka przeciągających chmur, wilgotnych smętków, przysłoniętego nieba, skradzionych słońc, wyjących wichrów jesiennych,
– zła igraszka naszego wycia i wołania na pomoc: pozostań przy nas, o Zaratustro! Wiele tu utajonej niedoli, co przemówić pragnie, wiele z wieczora, z chmur, wiele z dusznego powietrza!
Karmiłeś nas tęgą męską strawą i krzepkimi przypowieściami: nie dozwól, aby na zakończenie uczty opadły nas znów gnuśne kobiece duchy!
Ty jeden czynisz wokół siebie powietrze rześkim i jasnym! Czyż znalazłem gdziekolwiek na świecie tak dobre powietrze jak w twej jaskini?
Wiele krain wszak widziałem, nos mój nawykł rozliczne powietrza badać i oceniać: u ciebie wszakże doznają me nozdrza największej rozkoszy!
Wyjąwszy może, – wyjąwszy może —, o daruj stare wspomnienie! Daruj mi starą pieśń poobiednią, którą stworzyłem niegdyś pośród cór pustyni: —
– u nich bowiem powietrze było równie dobre, jasne, wschodnie; tam byłem najdalej od chmurnej wilgotnej posępnej starczej Europy!
Wówczas lubiłem takie dziewczęta wschodnie oraz inne błękitne niebo, na którym żadne chmury i żadne myśli nie zawisają.
Nie uwierzycie, jak były stateczne, gdy nie tańczyły, głębokie, lecz bez myśli, jak małe tajemnice, jak uwstężone zagadki, jak orzechy poobiednie —
jaskrawe i obce zaiste! lecz niezachmurzone: tajemnicze, lecz dające się odgadnąć: tym dziewczętom k’woli usnułem wówczas taki oto psalm poobiedni.
Tak mówił pielgrzym i cień; i zanim mu kto odpowiedział, pochwycił harfę starego wiły, podwinął nogi i spojrzał dokoła niedbałym i mądrym wejrzeniem: – nozdrzami wciągnął powietrze powoli i pytająco jak ktoś, co w nowych krajach nowego kosztuje powietrza. Wreszcie zaryczał, zda się, tak oto śpiewając.
2
Pustynia rośnie: biada, w kim się kryje!
– Ha! uroczyście!
W rzeczy samej uroczyście!
Godny początek!
Afrykańsko uroczysty!
Godny lwa co najmniej
Lub moralnego wyjca —
– lecz nie dla was to,
Przyjaciółki me najmilsze,
U których nóg
Po raz pierwszy
Mnie Europejczykowi pod palmami
Sądzono spocząć. Sela.
Przedziwnie zaiste!
Oto siedzę tu,
Tak bliski puszczy314 i zrazu
Tak puszczy znowu daleki,
Nadto w nicość spustoszony:
Mianowicie pochłonięty
Tą oazą małą —:
– ziewając właśnie, rozchyliła
Pyszczek swój milutki,
Pyszczek najwonniejszy:
I oto wpadłem tak,
Wgłąb, wskroś – między was,
Przyjaciółki me najmilsze. Sela.
Chwała, cześć wielorybowi,
Skoro swego gościa
Podjął on tak mile! – pojmujecie
Me uczone napomknienie?
Chwała jego brzuchowi,
Skoro takim był,
Tak lubą brzucha oazą,
Jako ta: o czym wszakże powątpiewam,
– nie darmo jestem z Europy,
Co nie ufniejsza jest z nałogu, niźli wszystkie
Podstarzałe już małżonki.
Obyż Bóg naprawił to!
Amen!
Oto siedzę tu,
W najmniejszej tej oazie,
Niby daktyl jaki,
Brunatny, przesłodki, swym złotem spęczniały
Żądny dziewczęcych krągłych ust,
Bardziej jeszcze tych dziewczęcych
Lodowatych, ostrych i śnieżystych
Ząbków: jako że za nimi
Tuży315 serce wszystkich daktyli gorących. Sela.
Onym owocom południa
Podobny, nazbyt podobny,
Spoczywam tu, zaś drobnych
Chrząszczów roje
Wciąż mię węszą i igrają.
A wraz z nimi jeszcze mniejsze,
Swawolniejsze i grzeszniejsze
Chęci i zachcianki, —
Również przez was oblegany
Nieme, przeczuć pełne
Dziewczęta – koty,
Dudu i Suleika,
– Osfinksiony, aby w jedno słowo
Wiele uczuć wepchać:
(Niech mi Bóg wybaczy
Ten grzech względem języka!)
– siedzę tu, chłonąc najlepsze powietrze,
Powietrze raju zaiste,
Świetlne, lekkie, złotem prążkowane,
Najlepsze powietrze, jakie kiedykolwiek
Z księżyca tu zleciało —
Zrządzeniem przypadku,
Czy też ze swawoli?
Jak starzy powiadają poeci.
Ja, sceptyk, podaję to
W wątpliwość, nie darmo jestem
Z Europy,
Co nieufniejsza jest z nałogu, niźli wszystkie
Podstarzałe już małżonki.
Obyż Bóg zaradził temu!
Amen!
Powietrze spijając najpiękniejsze,
O nozdrzach rozdętych jako czary,
Bez przyszłości, bez wspomnienia,
Siedzę oto tutaj,
Przyjaciółki me najmilsze,
I przyglądam się tej palmie,
Co się kłoni jak tancerka
I w swych biodrach się przegina,
– patrzysz długo, wtórzyć będziesz!
Niby tancerka, co, jak mniemam,
Już za długo niebezpiecznie
Wciąż i wciąż na jednej nodze tkwiła?
– przy czym, zda się, zapomniała
O swej drugiej nodze?
Ja bo daremnie
Szukałem brakującego
Bliźniaczego jej klejnotu
– mianowicie drogiej nóżki —
W świętym pobliżu
Jej przerozkosznej, przeuroczej
Powiewnej, rozwiewnej i strojnej spódniczki.
A jeśli mnie, przyjaciółki piękne,
Całkowicie ufać chcecie:
Ona ją straciła!
Przepadła!
Na wieki przepadła!
Druga noga!
O, jakaż szkoda tej drugiej nóżki!
Gdzież bo przebywa smutna opuszczona?
Ta noga samotna?
Może z trwogi drży przed jakim
Ponurym płowym
Kudłatym lwem potworem? Lub nawet
Poszarpana leży obgryziona —
O żałość i biada! o, biada! obgryziona! Sela.
Och, nie płaczcież mi,
Serca czułe!
Nie płaczcież mi,
Serca daktylowe! Łona mleczne,
Lukrecjowe
Torebki sercowe!
Przestań płakać,
Blada Dudu!
Mężem bądź, Suleiko! Otuchy! otuchy!
– A może jednak
Coś pokrzepiającego, ku serc pokrzepieniu
Zdałoby się tutaj?
Namaszczone słowo?
Uroczyste pokrzepienie? —
Ha! Bywajże, godności!
Godności cnoty! Godności Europejczyka!
Dmijże, dmijże znowu,
Miechu cnoty!
Ha!
Raz jeszcze ryknąć,
Moralnie zaryczeć!
Jako lew moralny,
Przed córami zaryczeć pustyni!
– Gdyż cnoty skowyty,
O dziewczęta wy najmilsze,
Ważą więcej, niźli wszelki
Europejczyka zapał i żarliwość jego.
I oto jawię się już,
Jako Europejczyk.
Inaczej nie mogę, dopomóż mi Bóg!
Amen!
Pustynia rośnie: biada, w kim się kryje!
Przebudzenie
1
Po pieśni pielgrzyma i cienia rozbrzmiała nagle jaskinia wrzawą i śmiechem; a że wszyscy zebrani goście mówili równocześnie, że i osieł316 wobec takiej zachęty nie pozostawał milczący, ogarnęła Zaratustrę nieznaczna szydercza niechęć do tych odwiedzin: chociaż cieszył się ich weselem, gdyż uważał je za znak ozdrowienia. Wymknął się więc z jaskini i rzekł do swych zwierząt.
– Gdzież się podziała ich niedola? – rzekł i wraz pozbył się sam swej przelotnej niechęci, – oduczyli się u mnie, mniemam, krzyczenia na ratunek!
– wszakże krzyków, niestety, nie oduczyli się jeszcze. – I Zaratustra zatkał sobie uszy, gdyż w tej właśnie chwili mieszał się przedziwnie krzyk ośli „ta-ak!” z radosną wrzawą ludzi wyższych.
– Weselą się – rzekł po chwili – i kto wie? może kosztem gospodarza; bo choć się ode mnie śmiechu nauczyli, nie mojego nauczyli się oni śmiechu.
Lecz cóż na tym zależy! Starzy to ludzie: ozdrowiewają na swój sposób, na swój sposób śmieją się też; uszy me znosiły już gorsze rzeczy i nie stały się przez to oporne.
Zwycięstwem jest ten dzień: ustępuje już i pierzcha duch ciężkości, mój stary wróg pierworodny! Jakże dobrze kończy się ten dzień, co rozpoczął się tak dokuczliwie i ciężko!
A kończy się już oto. Idzie już wieczór: poprzez morze cwałuje dzielny jeździec ten! Jakże kołysze się on, powracający jeździec ów błogi w purpurowym siodle swym!
Niebo spogląda na to jasno, świat w głębiach się nurza: O, wy wszyscy dziwaczni, coście mnie nawiedzili, wszak warto ze mną tutaj żyć!
Tako rzekł Zaratustra. I znowu śmiechy i wrzawa ludzi wyższych dochodzić poczęły z jaskini: wszczął więc ponownie:
– Chwycili wędkę, ma przynęta działa, ustępuje też ich wróg, pierzcha duch ciężkości. Już uczą się oto z samych siebie śmiać: wszak dobrze słyszę?
Działa ma strawa męska, me soczyste i krzepkie słowo: i zaprawdę, nie żywiłem ich zjełczałą jarzyną! Lecz strawą wojowników, strawą zdobywców: nowe zbudziłem pożądania.
Nowe nadzieje tkwią w ich ramionach i nogach, rozpiera się ich serce. Już nowe znajdują słowa, niebawem duch ich swawolą odetchnie.
Strawa taka nie jest oczywiście dla dzieci, ani dla tęskniących starych i młodych niewiast. Ich trzewia inaczej przekonywać należy; dla nich lekarzem ani mistrzem nie jestem.
Wstręt odstępuje od tych wyższych ludzi: hejże! moje to zwycięstwo. W moim państwie pewności nabywają, wszelki głupi wstyd pierzcha od nich, wywnętrzają się.
Wywnętrzają swe serca, dobre godziny powracają im, świętują i przeżuwają, – stają się wdzięczni.
To jest mi znakiem najlepszym: stają się wdzięczni. Niezadługo, a święta sobie obmyślą i postawią tablice pamiątkowe swym starym radościom.
To są ozdrowieńce! – Tak rzekł Zaratustra radośnie do serca swego i poglądał w dal; zwierzęta garnęły się ku niemu, oddając cześć jego szczęściu i milczeniu.
2
Nagle przeraziło się ucho Zaratustry: w jaskini, dotychczas pełnej wrzawy i krzyku, zapanowała martwa cisza; – nos jego węszył błogo wonne dymy i kadzidła jakby tlących się szyszek piniowych.
– Cóż się dzieje tam? Co czynią oni? – pytał się i przysunął się cichaczem do wejścia, aby móc widzieć swych gości, nie będąc przez nich dostrzeżonym. Lecz, o cudzie! na cóż to patrzeć musiał własnymi oczyma!
– Pobożni stali się znowu wszyscy, modlą się, oszaleli! – rzekł do siebie i dziwił się nadmiernie. I, rzeczywiście! wszyscy ludzie wyżsi: dwaj królowie, papież wysłużony, wiła, dobrowolny żebrak, pielgrzym i cień, stary wróżbiarz, sumienny z ducha i najszpetniejszy człowiek: wszyscy oni klęczeli społem na ziemi, jak dzieci i bogobojne staruszki, i modlili się do osła. Najszpetniejszy człowiek począł właśnie rzęzić i parskać, jak gdyby coś niewypowiedzialnego dobyć się z niego miało; a gdy się z tych wygłosów słowa wreszcie złożyły, okazało się nagle, że jest to pobożna, dziwna litania ku sławie ubóstwianego i okadzanego osła. I oto jak brzmiała ta litania:
Amen! I chwała, i cześć, i mądrość, i dziękczynienie, i sława, i siła bogu naszemu na wieki wieków!
– A osieł krzyknie na to: „ta-ak!”
On dźwiga nasze brzemię, służalczą przybrał postać, cierpliwego jest serca, nigdy nie powiada „nie”; a kto boga swego kocha, karci go.
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
I nie mówi on wcale: chyba że światu, który stworzył, przytakuje „tak!”: tak oto sławi świat. Przebiegłością jego jest to, iż nie mówi: w ten sposób rzadko nie miewa on słuszności.
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
Niewidocznie przechodzi on przez świat. Szarą jest barwa jego ciała, która cnoty jego przysłania. Jeśli ma ducha, ukrywa go; każdy wszakże wierzy w jego długie uszy.
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
Jakaż ukryta prawda tkwi w tym, że ma on długie uszy, na wszystko „tak” powiada i nigdy „nie” nie rzecze! Czyż nie stworzył on świata na własne podobieństwo, to jest możliwie głupio?
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
Chadzasz prostymi i krzywymi drogi, mało cię to obchodzi, co ludziom prostym, co krzywym się wydaje. Poza złem i dobrem twoje jest królestwo. Niewinnością twą jest, iż nie wiesz, co niewinne.
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
Patrz, jak oto nikogo od siebie nie odtrącasz, żebraków czy króli. Dzieciątkom przychodzić do siebie zezwalasz, a gdy cię złe chłopaki drażnią, powiadasz poczciwie: „ta-ak!”
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
Lubisz oślice i świeże figi, nie jesteś gardzicielem karmu317. Oset serce ci łechcze, jeśli właśnie głód odczuwasz. Tkwi w tym mądrość boska.
– A osieł krzyknie na to „ta-ak!”
Święto ośle
1
W tym miejscu litanii nie mógł się Zaratustra dłużej pohamować, krzyknął sam „tak!” jeszcze głośniej, niźli osieł, i poskoczył między swych oszalałych gości.
– Ludzie, cóż wy tu wyrabiacie? – wołał, podnosząc klęczących z ziemi. – Biada, gdyby was podpatrzył kto inny niż Zaratustra.
Każdy myślałby, że wraz z tą nową wiarą jesteście najgorszymi bluźniercami lub najgłupszymi starkami!
Zaś ty, stary papieżu, jakże to się godzi w tobie, to oddawanie boskiej czci osłu? —
– O, Zaratustro, – odparł stary papież – daruj mi, lecz w tych rzeczach jestem bardziej od ciebie uświadomiony. I tak być powinno.
Lepiej tak oto do Boga się modlić, w takiej go czcić postaci, niźli w żadnej! Pomyśl nad tym wyrzeczeniem, czcigodny mój przyjacielu, a odgadniesz rychło, że tkwi w nim mądrość.
Ten, co rzekł: „Bóg jest duchem” – uczynił dotychczas na ziemi największy skok ku niewierze: słowo takie niełatwo da się znów naprawić na ziemi!
Stare me serce skacze i pląsa z radości, że na ziemi jest jeszcze coś, ku czemu modlić się można. Daruj to, Zaratustro, staremu pobożnemu sercu papieskiemu! —
– Zaś ty, – zwrócił się Zaratustra do pielgrzyma i cienia – mianujesz się wszak i mniemasz duchem wolnym? A uprawiasz tu oto takie bałwochwalstwa i kapłańskie służby?
Gorzej, zaprawdę, sprawujesz się tutaj, niźli nawet pośród swych zgubnych brunatnych dziewcząt, ty lichy nowy wyznawco!
– Cóż czynić, – odparł pielgrzym i cień – masz słuszność: lecz cóżem ja temu winien! Stary Bóg żyje, o Zaratustro. Cokolwiek byś mówił, o Zaratustro, stary Bóg ożył.
Najszpetniejszy człowiek winien jest wszystkiemu: on go wskrzesił. A jeśli utrzymuje, że go niegdyś zabił: śmierć jest u bogów tylko przesądem.
– Zaś ty, – rzekł Zaratustra – ty stary wiło318, cóż ty czynisz! Któż w tych czasach wolnomyślnych w ciebie będzie wierzył, skoro ty sam wierzysz w takie ośle bałwochwalstwa?
Głupstwo to było, coś popełnił; jakeś mógł, ty rozważny, takie głupstwo uczynić!
– O Zaratustro, – odparł mądry wiła – masz słuszność, głupstwo to było, – toteż ciężkie wyrzuty czynię sobie za nie.
– Wreszcie i ty, – rzekł Zaratustra do sumiennego z ducha – rozważ to i połóż palec na nosie! Czy nie przeciwia się tu coś twemu sumieniu? Czy twój duch nie jest za schludny na takie modły i otumanienia tego bractwa?
– Jest w tym coś, – odparł sumienny z ducha i położył palec na nosie – jest w tym widowisku coś, co sumieniu memu rozkosz nawet sprawia.
Być może, iż nie wolno mi wierzyć w Boga: pewnym jest to, że Bóg w tej oto postaci wydaje mi się najwiarogodniejszym.
Bóg ma być wiecznym według świadectwa najpobożniejszych: kto ma tyle czasu, ten się nie śpieszy. Najpowolniej i najgłupiej, jak tylko można: tą drogą może taki daleko nawet zajść.
Zaś kto ducha ma za wiele, mógłby się łacno do głupstwa i szaleństwa sam zadurzyć. Myśl o sobie, o Zaratustro!
Ty sam – zaprawdę! i ty byś mógł ze zbytku mądrości osłem się stać.
Czyż najdoskonalszy mędrzec nie chadza chętnie po manowcach? Oczywistość uczy tego, o Zaratustro, – twego istnienia oczywistość!
– Zwracam się wreszcie i do ciebie, – rzekł Zaratustra do najszpetniejszego człowieka, który wciąż jeszcze na ziemi leżał i wyciągał ramię do osła (poił go winem w ten sposób). – Mów, ty nazwać się niedający, cóż ty czynisz!
Zdasz mi się przeistoczony, oko twe płonie, płaszcz wzniosłości spoczywa na tobie: cóżeś ty czynił?
Zali prawdą jest, o czym oni mówią, żeś ty go do życia powołał? I po co? Czyż nie był on już całkowicie dobity i pokonany?
Sam wydajesz mi się wskrzeszony. Cóżeś ty czynił? Po cóżeś nawrócił? Po cóżeś siebie nawrócił? Mówże, ty niewypowiedzialny!
– O Zaratustro, – odparł najszpetniejszy człowiek – jesteś nicponiem!
Czy żyje, czy odżył, czy też umarł całkowicie, – któż z nas dwu, pytam się ciebie, lepiej wie o tym?
To tylko wiem, – a od ciebie, o Zaratustro, nauczyłem się tego: kto najpewniej zabić chce, ten się śmieje.
„Nie gniewem, lecz śmiechem się zabija” – tak rzekłeś ongi. O Zaratustro, ty skryty, ty burzycielu bez gniewu, niebezpieczny tyś święty! – jesteś nicponiem!