Kitabı oku: «Menażeria ludzka», sayfa 7
Szakale
Przez dziedziniec zajazdu jak strzała przemknął numerowy, siejąc po drodze świeże deszczułki, które przywiązywał do kluczy.
Wpadł do mieszkania właścicielki i prawie bez tchu zatrzymał się w progu saloniku.
– Spod siedemnastego „sie” powiesiła! – zawołał, łapiąc z wysiłkiem powietrze.
Właścicielka, tłusta, żółta, cała rozlana w swej włóczkowej halce, która wydymała się jej na brzuchu i biodrach, a zapadała pod kolanami, otworzyła szeroko oczy.
– Co to za paskudne gadanie! Po co się miała powiesić, kiedy jeszcze rachunku nie zapłaciła!
Lecz kelner powtarzał uparcie:
– „Sie” powiesiła.
Żydówka cmoknęła niecierpliwie:
– Skąd Marciński wie?
– Widać ją „bez111” okno. Ma nogi o deskę oparte!
– Może sobie tylko tak w oknie stoi?
– Ale!… wisi, wisi, jak mi Bóg miły, ot, nogi się jej zgięły w kolanach, a ręce dyndają po bokach. Wedle głowy już dojrzeć nie mogłem, bo bez okiennice wszeteczne ciemności w numerze.
Żydówka pod boki się ujęła i stała chwilkę zamyślona.
– Trzeba drzwi otworzyć – podjął znów kelner – może jeszcze dycha.
– Aj! aj! Niech pan Marciński tak sobie nie śpieszy. Po co to głosić takie rzeczy? To interes psuje… Goście się odstraszą.
Żydówka podreptała do sypialni.
Za chwilę wyszła w perkalowym szlafroku, który się jej roztwierał na brzuchu i piersiach. Na perukę zarzuciła wełnianą chustkę.
Przez uchylone drzwi weszła kilkunastoletnia dziewczyna, chuda i czarna, w opiętej bardzo sukience. Włosy miała ściągnięte po chińsku i przepasane żółtą tasiemką.
Podeszła do matki.
– Gdzie mama idziesz?
– Do numerów. Kanapa się zawaliła w piętnastym! Aj, co ja z tym mam!… Ty sobie, Salcia, pograj trochę gamy.
Roztwierała fortepian, ścierając pył połą szlafroka.
– Nie chcę gamy! – grymasiła Salcia.
– Aj, Salcia! Co z tobą?… Ty gorzej „kaprysujesz” niż te całe numera i wszystkie goście! Graj sobie gamy albo jakie kawałki. Graj głośno, a okna otwórz, niech goście słuchają.
Znów do okien dreptała, lecz kelner jej drogę zastąpił.
– Chodźmy pod siedemnasty!
– Chodźmy!
Na dziedziniec wyszli i okrążyli furę z sianem, która na środku drogę barykadowała. Kilka kur kręciło się pod wozem, dziobiąc w żółtawej, lepkiej cieczy, co cuchnącym wężem pod kołami się kręciła. Przez otwartą wjazdową bramę widać było szary bruk uliczny i nagłe podniesienie się ścian kamienic przeciętych ciemnymi jamami otwartych okien. Z góry płynęło szarawe światło chmurnego dnia letniego, deszcz mżył od świtu, tnąc powietrze cieniuchnymi, podłużnymi nitkami. Pomiędzy kamieniami tworzyły się czarniawe strumyki, które zdawały się zastygać jak ciemne pokręcone robaki.
W środkowym korpusie hotelu, cofniętym w tył, pomalowanym na jasnoróżowy kolor, prawie wszystkie okna były otwarte. Tylko na dole jedno okno miało przymknięte szarobrudne okiennice, krzywe i popaczone. Okiennice te były od wewnątrz śrubą ujęte.
Kelner palcem na okno wskazał:
– O!
Lecz Żydówka wykrzywiła się ze złością.
– Ty, panie Marciński, palcem nie pokazuj! Ty mi policję jeszcze naprowadzisz tym palcem!
Do sionki wchodowej zwróciła się, lecz stanęła nagle jak wryta na widok myszurysa112 drzemiącego na klocku wśród porozrzucanych wiórów.
– Jojne! Jojne!
Jojne, rudy, mały, pokręcony, z sześcioma palcami u lewej ręki, prawdziwy „rarytas” hotelowy, porwał się na równe nogi.
– Schlufst du?113
– Naaa! schlaft i nit114!…
Lecz właścicielka napadła nań, sypiąc gradem obelżywych wyrazów. Leniwiec, próżniak, drogę gościom zawala i nie wie nigdy, co się w numerach dzieje.
Kelner zniecierpliwiony wszedł do sieni.
– Niech pani idzie.
– Zaraz! zaraz!
Jojne uciekł, teraz właścicielka przypatrywała się zsypanym w kąt dachówkom, którymi miano kryć oficynę. Nagle z lewego skrzydła zajazdu wypłynęła tryumfalnie Ostatnia myśl Webera115, kaleczona przez Salcię.
Żydówka chwilkę jeszcze słuchała, uśmiechając się radośnie.
– O!
Po czym dopiero z trudnością na trzy wschodki wlazłszy, w ciemną szyję sionki zagłębiła się.
Cały zaduch źle utrzymywanych numerów zacieśniał się tu, w tej ciemnej przestrzeni. Podłoga, ściany zdawały się być przesiąkłe wonią potu, brudnej bielizny i piwnicznej wilgoci. W kącie bielały skorupy rozbitej miski, przed drzwiami numerów porzucono buty, z których jeden w niepewnym świetle płynącym z wysoko umieszczonego okienka miał świeżą zelówkę jasno na czarnym tle podłogi się znaczącą. Cały ten zakąt, w którym nędza, występek, rozpusta, często wykwintne nawet cudzołóstwo odwiedzało w przelocie, całe to schronienie dla smutnych, wydziedziczonych, bezimiennych, czasem jeszcze wilgoć więzienia w swym ubraniu ze sobą wnoszących, koncentrował się głównie w tym pawilonie, w dolnych numerach, gdzie stawali najczęściej ludzie wybladli, wychudli, mówiący cicho, nie domagający się nigdy świeżych prześcieradeł, szuwaksu116 na buty lub wody do karafki. Jakaś tajemniczość włóczyła się wzdłuż tych ścian rzędem drzwiczek przeciętych, jakiś podejrzany handel, przywodzący na myśl połączenia potworne, kurcze głodu przed światem tajone, łzy dziewczyny zhańbionej i oczy starca powleczone mgłą rozpusty.
Lecz już kelner stał koło drzwi siedemnastego numeru, dzwoniąc kluczami.
Żydówka doń dopadła.
– Cicho! cicho! Niechaj nie słyszą!
Spojrzała przez dziurkę od klucza, ciemno było zupełnie, wyjęła z peruki szpilkę podwójną i zanurzyła w głębię.
– Nie ma klucza! – wyszeptała.
Numerowy od pasa kółko odpiął, na którym brzęczały klucze.
– Poszukam!
Z wielką wprawą klucz znalazł, w zamek go włożył i dwa razy przekręcił.
Drzwi otwarły się skrzypiąc.
*
Łóżko stało zasłane, nietknięte, wyciągające swe brudnoczerwone fałdy kołdry i biały kwadrat poduszki w półcieniu, jaki panował dokoła.
Od okna płynęły jaśniejsze smugi, a przez wycięty otwór w okiennicach padał snop światła, przecinający brutalnie ciasną przestrzeń numeru. Snop ten, biegnąc ukośnie, padał na stół pokryty różową bawełnianą serwetą, na której stała szklanka do połowy wypitej wody, karafka, kawałek sznura ciemnoczerwonego, odpalonego na jednym końcu, i trochę kwiatów sztucznych, pogniecionych i zwiniętych w kłębek. Bliżej okna leżało przewrócone krzesełko, z którego materac wypadł na środek pokoju.
Reszta przedmiotów tonęła po kątach w cieniu.
I tylko jeszcze piec występował masą ciężką, białą, jak zwierz uśpiony w kącie ciasnej klatki, z paszczą szeroko otwartą, z której jak język czarny wisiały na jednej złamanej zawiasie117 zardzewiałe drzwiczki.
Lecz u okna jakaś czarna, nieruchoma zwieszała się postać, smutna i nędzna. Źle dopasowane okiennice właśnie tam filtrowały szeroką szparą światło. W szparze tej najdokładniej dostrzec można było ciemną głowę kobiety, obramowaną jaśniejszym paskiem światła i dalej korpus zwieszający się ciężko z rękami opuszczonymi i wykręconymi konwulsyjnie ku ciału, z nogami podkurczonymi na desce okna.
Marciński rękę wyciągnął.
– Wisi! O tam, w oknie!
Żydówka oczy zmrużyła.
– Niech no Marciński poczeka! Może to takie udawanie, bo to z… takimi to różnie się trafia. Panno! Panno! Zleź panna z okna!… Zleź zaraz!…
Lecz postać czarna nie drgnęła nawet, wciąż nieruchoma w swej strudze jasnej w ramę ją obejmującej.
Żydówka podsunęła się bliżej.
– Niech Marciński okiennicę jedną uchyli, a ostrożnie, coby z „dworza” widać jej nie było.
Marciński szybko podstąpił, na okno się wspiął i rękę poza trupa wyciągnął. Okiennice powoli się uchyliły. Szeroka szczerba światła doskonale teraz oblała straszną, zsiniałą twarz samobójczyni.
Numerowy w pierwszej chwili oczy przymknął, znalazłszy się tak blisko z trupem w ciasnej niszy okna. Powoli jednak powieki podniósł i ręką policzka zmarłej dotknął.
– Jak lód – wyrzekł.
Z okna zeskoczył i stał teraz bezczynnie z opuszczonymi rękami, patrząc ciągle w wiszącą.
Nagle Żydówka wybuchnęła:
– A niech ją diabeł porwie! Pięć dni numer trzymała i teraz jeszcze go zapaskudziła! Aj! aj!… kto tu teraz stanie! A policja! A gwałty! A stancja nie zapłacona!
Kelner milczał, jakby zahipnotyzowany widokiem martwej dziewczyny. Była przecież ohydna; cała sina, z oczyma szeroko rozwartymi, prawie czerwonymi od krwi nabiegu, z masą bezkształtną języka, wysuwającego się z jej ust granatowych i spuchniętych. Tylko od tyłu głowy zwieszały się przepyszne, wspaniałe warkocze, czarne i lśniące, na wpół splecione. Jeden z tych warkoczy zsunął się naprzód i wisiał w przestrzeni, a lekko przez wejście na okno numerowego poruszony, chwiał się jak warkocz płaczącej brzozy, z czarnej kolumny spadający.
– To ci włosy – wyrzekł nareszcie.
Lecz Żydówka lamentowała.
– Ny, kto mi teraz zapłaci? Kto? Co ja mam za moje dobre serce, żeby taką włóczęgę z końca świata do numeru brać! A młoda jeszcze była, zdrowa, po co jej było taki koniec ze sobą robić? aj! aj!…
Do stołu się zbliżyła.
– Lichtarz mi popsuła, o!… świeca się wtopiła, niech ją choroba ciśnie!…
Na stole stał lichtarz mosiężny, cały zielony, ze stearyną świecy szeroko po brzegach rozlaną. Widocznie samobójczyni pozostawiła na stole płonącą świecę. Przepalony sznur, którego druga połowa posłużyła za śmiertelny stryczek, należał kiedyś do szlafroka lub bluzki. Na blasze przed piecem walały się popalone kawałki listów i papierów.
– Marciński! Co ona jadła? – spytała nagle Żydówka.
– Kawę; co dzień dwie szklanki jej nosiłem!
– I bułki?
– A jakże!…
– Ny, co ja tera pocznę, kto mi za tę kawę zapłaci?
W kącie ciemnym dostrzegła małą skrzynkę.
– Może tam co jest. Niech Marciński posunie!
– Nie wolno ruszać.
– Głupi Marciński jest! Mnie wszystko wolno, bo mnie się należy i ja pierwsza do długu jestem!
Marciński kuferek pod światło przysunął.
*
A w kuferku tym był cały dramat ciężki i bolesny, cały dramat życia kobiety wykolejonej, rzuconej jednym przyspieszonym tętnem krwi w falę życia straszną i nielitościwą.
Dziewczyna ta musiała być statystką w jakimś teatrzyku, bo jeszcze „krakowianka” brudna i kawałkami glasy118 naszyta, mieniła się wśród reszty szmat i szmatek. Atłasowe pantofle baletowe, jak dwa opadłe i martwe motyle, różowiły się wśród fałd połatanych koszul. Trochę paciorków brzęczało na dnie kufra, a pomiędzy nimi rozkładał się nagle krawat męski atłasowy, jasny lila z czarną przetartą dziurą od wkładania tombakowych119 szpilek.
Krawat ten zdradzał wiele, jakąś miłostkę łatwą do zawiązania w cieniu kulis, w tym bezustannym zbliżeniu mężczyzn i kobiet, w tym kodeksie moralności przenicowanym i ułatwiającym nie uprawnione związki. Krawat ten był tani, podszyty perkalem, kupiony z wystawy ubogiego sklepu na jakiejś oddalonej uliczce. Mężczyzna, który go nosił, był biednym i był bez wątpienia aktorem, bo na atłasowym węźle świeciły się żółtaworóżowo plamy szminki. Był trywialny i niewybredny w swych gustach, dowodził tego kolor krawatu, a brutalny i pełen namiętności, gdyż tkanina cała porwana była gwałtownie wyszarpywaną szpilką.
Lecz Żydówka, mrucząc gniewnie, zanurzyła dalej rękę. Z powodzi licznych szmat wydostała kilka fartuchów płóciennych, dużych, ordynarnymi nićmi widocznie na wsi uszytych. Na jednym z nich wisiała jeszcze gałązka uczepionego chmielu, zeschła i sczerniała. Inny miał na sobie kilka uczepionych bodiaków120. Nagle coś zaszumiało. Z jednej kieszonki wysypało się trochę pośladu121 dla kur. Widocznie dziewczyna, zerwawszy z życiem teatralnym, przyjęła służbę w jakimś wiejskim domu. Lecz niedługo tam była, może dowiedziano się, że dawniej „pokazywała komedię” i wypędzono ją od razu. Tak często bywa. Panie ze wsi nie lubią aktorek…
Jeszcze kilka par pończoch sztucznie pocerowanych wyrzuciła z kuferka Żydówka, jakiś stanik ciemnogranatowy, przerobiony pod szyję, ze śladami huzarskich galonów na plecach i na piersiach, wreszcie waporyzator122 rozbity, z pękniętą gumą i zerwaną siatką, obrazek Matki Boskiej oprawny w blaszane ramki, kłębuszek włóczki z zaczętą szydełkową rozetką, patelkę całą czarną i spaloną od ognia, wreszcie pustą, wytłuszczoną portmonetkę. To było wszystko, lecz z tych smutnych gałganów trup cały odżywał i opowiadał gorzkie dzieje kobiecej doli. Dziewczyna ta żyła widocznie z jednym ze swych kolegów, była pracowitą i oszczędną. Pełniła przy mężczyźnie obowiązki kucharki i posługaczki.
Miała jeszcze trochę wiary, którą musiano wpoić w nią w domu. Była nerwową i lubiła denerwować się sztucznymi zapachami. Miała grunt najuczciwszy i starała się po rozstaniu ze swym kochankiem wywalczyć sobie jakieś stanowisko wśród ludzi. Pracowała i musiała czuć się bardzo szczęśliwą. Wypędzona, wpadła w nędzę i rozpacz bezdenną. Głód, opuszczenie, smutek pchnęły ją w otchłań zwątpienia, które kończy jedynie… śmierć.
Młoda, lecz z ciałem zniszczonym nędzą i przedwczesną miłością – nie umiała iść dalej.
Wśród nocy, w zaduchu i ohydzie żydowskiego zajazdu postanowiła skończyć to, co się nazywało życiem.
Przepaliła sznur, bo przeciąć go czym nie miała, i bez łzy, bez żalu, z ustami nerwowo zaciśniętymi założyła go sobie na szyję.
Ostatnie wrażenie123, jakie ze sobą w dal ciemną uniosła, był żółty, drgający płomień dogasającej na środku izby świecy.
*
Żydówka kopnęła nogą kuferek.
– Ani gałgana nawet wybrać! Tego nawet handlarz za dwa grosze nie zechce!…
Powstała powoli i do trupa się zbliżyła, oglądając zniszczoną sukienkę, w jaką dziewczyna była ubrana.
– Może w kieszeni co ma?
Rękę wyciągnęła, ale prędko cofnęła ją i poza plecy ukryła.
– Niech Marciński zobaczy.
– Nie wolno!
– Głupi Marciński jest… jak się co znajdzie, to i Marcińskiemu się dostanie za usługę. Przecież Marciński na piwo nic nie dostał.
Kelner pokręcił głową.
– Ano racja jest, zobaczę!
Do kieszeni trupa sięgnął, lecz pustą była prawie zupełnie. Trup się zakołysał. Żydówka z rękami założonymi na brzuchu przyglądała się niecierpliwie.
– A nie „stłuknij” ją, Marciński.
– Wisi mocno! niech się pani nie stracha!
Oswajali się powoli z tym trupem smutnym i stygnącym w zaduchu źle utrzymanej izby.
– Nie ma nic?
– Nie… ino blaszany naparstek.
Żydówka znów zaklęła.
– Daj pan Marciński naparstek! Salcia swój zgubiła, nie potrzeba kupić.
Nagle zamilkła i bliżej do okna postąpiła.
Trup, kołysząc się, odsłonił nogi.
Nowe, porządne buciki, zapięte na guziczki, ukazały się oczom właścicielki hotelu.
– Niech pan Marciński zlezie!
Lecz Marciński dotykał wiszącego warkocza i mlaskał językiem.
– Aj! aj! Co za włosy!
– Marciński musi zleźć!…
Kelner warkocz z żalem z ręki wypuścił.
– Niech pan Marciński pójdzie cicho do mojego mieszkania i przyniesie duże nożyce. Trzeba ją oderżnąć, może jeszcze żyje, to się ją potrze!
Kelner spojrzał w oczy Żydówki.
Przez kilka chwil mierzyli się wzrokiem, a oboje mieli w źrenicach jakieś płowe, migocące światełka.
Wreszcie kelner ku wyjściu się skierował i skrzypiąc drzwiami, znikł w głębi sieni.
Żydówka, pozostawszy sama, obejrzała się kilkakrotnie, po czym, wyciągnąwszy jak najdalej ręce, na palcach do trupa podeszła i szybko guziki bucików rozpinać poczęła. Nos jej się zwęził ze strachu, usta zgięły się w półkole. Na czoło pot wystąpił. Ona, sapiąc, przechylona, ciągnęła dalej swą pracę, zdzierając ze zmarłej obuwie, szarpiąc trupa, nie czując prawie chłodu nóg zesztywniałych, które, pozbawione osłony, zabielały nagle jasną barwą szarych, pocerowanych ciemną bawełną pończoch.
Dokonawszy swego dzieła, właścicielka cofnęła się szybko, otworzyła drzwi i z siłą cisnęła daleko w głąb korytarza buciki. Stuknęły o podłogę, jak uderzenie młotka o wieko trumny. Czas jednak był wielki. Marciński powracał, kryjąc pod połami kurtki duże nożyce.
Żydówka pot z czoła otarła.
– Panna Salcia gra?
– Panna się bije z kucharką!
Weszli znów do numeru i teraz już sam Marciński podszedł do okna.
– Niech się pani nie zbliża, ja ją sam obetnę.
Wlazł na okno, posunął trupa i zasłonił sobą prawie całą postać zmarłej.
Żydówka, o drzwi oparta, nie patrzyła, cała zajęta myślą, czy buciki samobójczyni będą dobre na nogi jej córki.
Tymczasem nożyczki zgrzytnęły. Z cichym chrzęstem obsunął się wzdłuż pleców trupa obcięty warkocz. Marciński zwinął go zręcznie i schował do kieszeni kurtki.
I znów niby chrzęst – i głowa dziewczyny ukazała się teraz ostatecznie zeszpecona, z krótką nierówną linią rozsypujących się na karku włosów.
Lecz Marciński ku drzwiom się zwrócił.
– Lepiej nie ruszać, policja się wda i będzie kram, że my ją poruszyli. Jaką naszli, taką zostawmy!
Żydówka skinęła głową.
– Ma Marciński „słusznie”! Teraz musi iść po strażnika! Aj, aj!… Jakie to zmartwienie!…
Kelner z okna zeskoczył i ku drzwiom podążył.
Wyszli oboje na korytarz i Marciński zaczął dobierać klucze.
Żydówka, buciki niewidocznie podniósłszy, za chustkę ukryła.
– Czego Marciński ją zamyka? – zapytała, kierując się do wyjścia.
– Prawda! – odrzekł kelner – przecież nie ucieknie!
I roześmieli się oboje.
Zagwizdaj, Papuziu!…
Minuśka porwała się z jego kolan i nagle w półcieniu, już z okien płynącym, zabieliła się jak zjawisko w swej masie białych zwiędniętych koronek i pomiętego batystu.
– Nie!… nie!… nie chcę!
Ale on, nieubłagany – wyciągnął rękę i ujął nagie ramię dziewczyny w swe suche palce nerwowego blondyna.
– Zagwizdaj, Papuziu!…
– Ty wiesz, to dla mnie cholera to gwizdanie.
– Zagwizdaj, Papuziu!…
Ton jego mowy był rozkazujący, powolny, miękki, a przecież siekący jak uderzenie szpicruty.
Dziewczyna próbowała się jeszcze opierać.
– Nie!… wolę z tobą rozmawiać!
On nieznacznie ramionami ruszył.
– Zagwizdaj, Papuziu! – powtórzył po raz czwarty.
Stalowoniebieskimi oczami spojrzał w drobną twarz Minuśki, która ledwie przeświecała przez całe kłęby pokręconych czarnych włosów.
Oczy te, jakby wieczną łzawą mgłą pociągnięte, zużyte były i dziwnie rozwiązłe.
Jakaś nabożna, dystyngowana rozpusta gnieździła się w tych źrenicach koloru dziewczęcej sukienki.
Były to oczy westalki124, powracającej ze schadzki do swej świątyni.
Teraz już Minuśka pod wpływem tego spojrzenia układała się powoli na kolanach mężczyzny, pochylając w tył głowę, tak że cała kaskada czarnych włosów spłynęła ku ziemi i kwiatów dywanu dosięgła.
I tylko biust jej biały, foremny, jakkolwiek trochę w górze spłaszczony, rozciągał silnie cienki batyst szlafroka, związanego lekko białą w pasie wstążką.
Reszta ciała zaznaczała się silnie wyraźnymi konturami i dobrze wygiętą linią od bioder odcinała się jasno od ciemnego obicia niskiej tureckiej sofy.
Z bosych stóp dziewczyny spadły małe pantofle z różowego atłasu, trochę brudne i zgniecione.
Nogi te, wyciągnięte z nieruchomością trupią, żółte były, wygięte silnie jak nogi tancerki, przecięte błękitnymi żyłami i cieniem czarnych włosów, rosnących na zgięciu palców.
W niewyraźnym mroku szarej godziny – objawiały się jak nogi kobiety zmęczonej, głupiej, nerwowej, kobiety bez silnego punktu oparcia, a mimo to dobrej, miękkiej, uległej – idącej ślepo za podmuchem losu.
Cała wreszcie postać Minuśki, wyciągniętej na strzyżonej tkaninie orientalnego mebla, miała w sobie to bierne poddanie się fatalizmowi, to opuszczenie rąk w walce z życiem, to zagaśnięcie poczucia rozkoszy, temperamentu i kaprysów kobiecych.
W nieruchomości swojej, w tej ulubionej pozie wyciągniętego w trumnie trupa – znać było dążenie bezwiedne ciała do spoczynku, a spod długich rzęs przymkniętych migały tylko białka oczu. Wszystko w niej dążyło i rwało się ku ziemi razem z kaskadą czarnych włosów, razem z fałdami białego trenu, który ją obwijał zimną draperią grobowego całunu.
Siedzący w kącie sofy mężczyzna, smukły, correct125, silnie wyczesany – z brodą okrągłą zmysłowego samca, opartą na sztywnych rogach lśniącego kołnierzyka, w kanciastych liniach ciała, w kolanach silnie złożonych, przypominał pozę Ozyrysa126, wciśniętego w szeroki stalowogranatowy garnitur angielskiego kroju. Nawet kurtka, szczelnie na dwa rzędy zapięta, opinała silnie pierś jak mogiłę wszystkich pragnień i porywów…
Całe ciało, długie, złożone, jakby na zawiasach, przylegało doskonale do linii i zagięć sofy prostej, twardej, równej – pomimo banalnego kształtu naśladującego wschodnie stosy poduszek.
Tylko kolana ostrym kantem wystawały brutalnie, podnosząc silnie szewiot127 spodni, które opinały długie, ledwo zaznaczone łydki, niekształtne, gubiące się bez silniejszego spadku, łydki kamiennego bożka, cisnącego się do twardej swego tronu podstawy. Całe ciało – zakończone wydłużonymi a płaskimi stopami, obutymi zimno w angielskie matowe obuwie, równe było – ostro skrajane, kanciaste, podobne do wybornie spreparowanego szkieletu, osadzonego na doskonałych zawiasach.
Tylko głowa okrągła i twarz pokryta mięsem kłóciły doskonałą harmonię dalszego rusztowania.
Był to kadłub angielskiego charta ze łbem obwisłego buldoga.
Dolna warga, trochę wilgotna i jakby niepewna, zwieszała się ku dołowi, odsłaniając dolny rząd zębów żółtych i od tytoniu sczerniałych. Była to warga viveura128, który lata całe musiał powoli nasycać namiętności swych podrażnionych zmysłów, zamykając oczy i otwierając usta. Maska jego nieruchomej twarzy urobiła się już w takie rozprzężenie bezwiedne muskułów, że choć młodość walczyła jeszcze z nałogiem, ściągając skórę ze skroni, to już cały dół twarzy, a nawet skóra pod oczami fałdowała się w bezsilne bruzdy, zmysłowe, zwierzęco-apatyczne.
Leżąca na jego kolanach kobieta miała w swej twarzy przyschnięty znów wyraz namiętności, nagle spieczonej i w ogniu strawionej. I u niej, tak jak i u niego, ciało nie harmonizowało z głową. Tors jej miał pełne i doskonałe rozwinięcie kobiety doszłej do szczytu siły, biodra rozłożyste i podatne miały w sobie mięsistość Hiszpanek, lecz już od silnych jeszcze ud począwszy, linia nóg zwężała się nagle, schła, drobniała brutalnie. Kończyny były słabe, anemiczne, wyschłe, obciągnięte trupią skórą.
Tę samą anomalię przedstawiały i ręce.
Przedramię wspaniałe, doskonale piękne, już od łokcia miało wąskość dziwną, niepewną, nieusprawiedliwioną, a same dłonie i palce, długie i kościste, z pofałdowaną na zgięciach palców skórą, zwieszały się ku ziemi jak ręce rozpaczliwie smutnego szkieletu.
Z karnacją skóry, przeświecającej przez oczka koronek i pajęczą tkaninę batystu, było to samo. Twarz blada, żółta – jakby pocętkowana sinymi podkowami, podkreślającymi przymknięte oczy i rozciągającymi się aż na silnie wyciągniętą skórę nosa, nie miała ani śladu purpury warg, które białe, wąskie, postrzępione, niknęły prawie w bladej masce.
Lecz już szyja, tracąc zżółkłe tony, rozpływała się w różowawo lśniącej barwie piersi lekkiej, wiosennej, młodej – mającej w sobie doskonałą miękkość pastelu.
Pod bielą batystu różowa ta barwa ciemniała coraz dalej, zagłębiała się, to znów tryumfalnie przechodziła w atłasową białość na wypukłościach bioder.
To przeświecanie jutrzenkowej barwy przez delikatny deseń koronki miało w sobie czar dziwnie ponętny, niepewny, pełen tajemniczej siły doskonałej piękności kobiecego ciała.
Jakby pod cienką warstwą śniegu rozsypane liście bladoróżowej kamelii, tak migotały szmaty ciała Minuśki w obramowaniu delikatnego desenia cienkich walansjenek129.
Lecz już – coraz dalej się posuwając – różowy ton bladł, siniał, zieleniał, żółkł na kolanach dwoma plamami i do stóp się zsuwając, w trupią barwę przechodził.
Jedynie jeszcze podeszwy jakąś dziwną anomalią różowiły się lekko, trochę starte zbyt ciasnym obuwiem, zaznaczając się w przestrzeni barwniej lekką kroplą krwi, roztartą zdaje się na ich powierzchni.
Cisza była dokoła.
Cisza wielkiego miasta, które huczy w oddali, a przecież do mieszkań ludzkich hukiem tym nie wpada, pozostawiając niemal grobowy spokój tym – którzy spokoju tego pragną.
Przez białe zasłony okien słaniała się bladobłękitna, równa – nie przecięta niczym barwa zachodzącego nad dachami domów wiosennego słońca.
Barwa ta – wsuwając się do pokoju – jak elektryczny blask wykrawała kontury banalnych mebli, porozstawianych po kątach mieszkania. Orientalna tkanina mebli mieniła się jaskrawymi plamami i żółtą pstrocizną frędzli. Duże, weneckie lustro – pochylone nad sofą – prezentowało się matowoszarym kwadratem na tle trywialnego, ciemnego obicia kryjącego ściany. Po kątach, na etażerkach wykrzywiały się japońskie lalki pod parasolami, które roztaczały ciemnoszafirowe lub czarne koła prawie pod samymi rogami trochę przybrudzonego sufitu.
Pośrodku, jak ptak nagle nieruchomy, krwawiła się czerwonością szyb i stalowymi pokręconymi liniami obwodów wenecka latarnia, okapana stearyną, bielącą się na matowej płaszczyźnie podstawy.
W jednym z kątów żółcił się duży makartowski bukiet, smutny, przyprószony pyłem, z lasem aksamitnych szyszek, sterczących wśród pęku traw połamanych.
Nie froterowana, trochę brudna podłoga, pokryta zniszczonym dywanem, wystawała jasnymi plamami koło progów i okien, które krzywo się zagłębiając, znaczyły się wystającymi spoza białych zasłon blaszanymi rynienkami do zbierania rosy.
I w tej banalności zimnej, bazarowej, pretensjonalnej, wciśniętej nagle w mieszczańską klatkę ciasnych, tanim obiciem oblepionych ścian starej żydowskiej kamienicy – nie było nic z duszy kobiety zamieszkującej te ściany.
Minuśka była ptakiem wędrownym i o klatkę nie dbała.
Przez uchylone drzwi dostrzec można było nie posłane łóżko – rozkopane, rozrzucone, w nieładzie jeszcze nocnym, ciemniejące pod stosem zrzuconych sukien i kołder.
Okno, przysłonięte szczelnie szafirową zasłoną, nadawało całemu pokojowi pozór grobowej kaplicy.
Reszta tonęła w cieniu.
Tymczasem w saloniku błękitne światło okien zaczęło stopniowo szarzeć i bielić, jakby przez matowe a brudne szkło przepuszczone.
Dwie białe takie smugi – jak charty potworne przypadły do podłogi, słały się po dywanie i ginęły w oddali, tuż pod stopami nieruchomie siedzącego mężczyzny.
Końce palców u ręki Minuśki, zwieszającej się z sofy, maczały się w tej martwej jasności i zżółkłe paznokcie, pocętkowane białymi plamkami, zdawały się być płatami tajemniczych nenufarów, z tafli stygnącej wody wyzierających.
Dziewczyna przymykała powieki i z przechyloną w tył głową zdawała się tężyć w jakimś odrętwieniu.
Lecz młody mężczyzna szarpnął ją znów za ramię.
– Zagwizdaj, Papuziu!
Dziewczyna westchnęła i cicho – powoli, jakby płynąc z oddali, rozległ się drżący menuet, gwizdany jakby dziobem papugi, niepewnie w dal rzucającej nuty.
To Minuśka gwizdała, leżąc ciągle przechylona, nieruchoma w obramowaniu swych czarnych włosów, które się z przepychem po dywanie walały.
Mężczyzna, zmrużywszy oczy, w gwizd ten się wsłuchiwał z dziwnym wyrazem koło ust obwisłych. Nareszcie rękę wyciągnął i zimnymi palcami po oczach Minuśki przesunął.
– Nie płaczesz? – zapytał.
Ona gwizdać przestała, brwi marszcząc.
– Cóż u diabła, co dzień nie mogę!
– Postaraj się!…
*
Poznał ją w Łodzi, w sali Selina, gdy złym akcentem francuskim śpiewała jakąś piosnkę.
W podrabianej tej Francuzce odczuł od razu łatwą i tanią zabawę i gdy otulona płaszczykiem zeszła z estrady do pustej i białej od gazu130 sali, zbliżył się, wiecznie nienasycony w tej pogoni za kobietą, jakkolwiek od dawna już nie doświadczał nic w dotknięciu nagich ramion lub rozwianych włosów.
Przez nałóg, przez przyzwyczajenie szedł już teraz, zaczepiał, wyciągał rękę, ciągle spragniony gorętszego wrażenia, czegoś, co by nim targnęło, co by zamieranie w nim rozkoszy wstrzymało choćby na krótką chwilę.
Minuśka nie zajęła go więcej od innych.
Była zepsutą, wesołą, pustą i trywialną.
Mówiła „psiakrew”, biła się po biodrach, pokazywała Żydom na ulicach język i kłóciła się w restauracji z kelnerami.
Nie różniła się niczym od innych kobiet i drażniła w nim zamierającego trupa, lecz drażniła niemile, w bolesny, dokuczliwy sposób.
Przez kilka dni, które bawił131 w Łodzi, widywał ją codziennie, coraz więcej132 zniechęcony i półsenny.
Dziewczyna, sądząc, że śmiechem i żartami zdoła rozchmurzyć to znużone czoło, rozstrząsała przed nim całą torbę swych dowcipów, pozbieranych w chwilowych miłostkach, które prowadziła w swym życiu.
Lecz on – ciągle milczący, zimny, kanciasty, siedział przed nią, wpatrzony w przestrzeń szklannymi oczyma trupa.
Chwilami ramionami wzruszał i mówił jedno tylko słowo:
– Cicho!
Dziewczyna milkła, zdjęta naglą jakąś trwogą przed tą ciszą nakazaną jej w ciasnej przestrzeni zasłoniętej lożki, poza której czerwonymi firankami widać było jasną przestrzeń sali i ciemny otwór sceny.
Raz jeden ośmieliła się powiedzieć:
– To głupie takie postępowanie!
I uzbrajając się w odwagę, dodała:
– Funta kłaków niewarte!
On tymczasem patrzał na nią, skąpaną w jasnej powodzi gazu, płonącego w stłuczonej bani, zawieszonej u sufitu lożki.
Klęczała przed nim na małej sofce, obitej ciemną brokatelą, i podniósłszy obnażone ręce, wiązała swe czarne włosy długą białą wstążką.
Była dnia tego ubrana już do pantomimy, mającej kończyć przedstawienie, a w której grać miała rolę panny młodej.
Długa, biała muślinowa suknia, natykana kwieciem pomarańczowym, dawała jej pozór umarłej dziewicy, którą lada chwila złożą na śmiertelnej pościeli. Twarz jeszcze nie ubielona, żółta była i martwa w tej białej koronek powodzi.
Opierała się biodrem o stół nakryty białym obrusem, na którym walały się resztki kanapek i kieliszki koniaku.
Związała włosy i powoli, z pewnym leniwym wdziękiem na poduszki sofy upadła.
– Funta kłaków niewarte! – powtórzyła przez zaciśnięte zęby.
Spoza uchylającej się firanki dolatywał przenikliwy głos dziewczyny, śpiewającej na scenie drżącym sopranem:
On ciągle patrzył na nią, dziwiąc się i zazdroszcząc tej żywotnej sile, która kazała jej poruszać się, śmiać, denerwować i wyrzucać z siebie całą kaskadę słów i chęci.
Wiecznie i ciągle od pewnego czasu obserwował tak wszystkich, sam ciągle bezsilny, pełen przewidzeń, halucynacji, widząc koniec wszystkiego, nie mogąc zbudzić się z odrętwienia zmysłów, w jakie popadał z dniem każdym.
Ogarniał go smutek bezdenny, z którego sobie sprawy zdać nie umiał, szukając w złym trawieniu przyczyny głównej tej zmiany, podniecając się fizycznie i moralnie, pragnąc rozpaczliwie wyjścia z tej nicości, w którą powoli zapadał.
Spełniał automatycznie funkcje swego urzędowania w jednym z towarzystw kredytowych, lecz nocami, wybladły i z gałką swej laski przy ustach, zjawiał się, jak mara blada i milcząca, z niemą skargą na swój zgon duchowy, w zadymionych lokalach restauracyjnych, w ochrypłych salach koncertowych, w zaułkach nocnej rozpusty – goniąc coś ciągle, w milczeniu szukając, trawiąc się, stygnąc od wnętrza.
Bezwiednie lgnął do kobiet, jakby w nich szukając odrodzenia, lecz – te, do których miał przystęp łatwy i z góry zapewniony – wstrząsały nim swym śmiechem, banalną pieszczotą i coraz ciemniejsze koło tworzyły dokoła jego osoby.