Kitabı oku: «Menażeria ludzka», sayfa 8
Od czasu do czasu opowiadały mu historię swego życia, zaczynającą się niezmiennie od tych słów:
„Nie miałam jeszcze piętnastu lat i byłam zupełnie głupia, a tu…”
Słuchał chwilę, sądząc, że coś się tam przewinie, co mu rysę w jego lodowej powłoce uczyni – lecz prędko myśl w inną stronę odwracał.
Zawsze to samo!
Jedna historia w milionowym wydaniu!
Minuśka przecież nie opowiedziała mu swej „historii”.
Była banalną, trywialną jak inne – mówiła mu „mój kiziu” – i jadła rybę nożem, ale „historii” swej nie opowiedziała do tej chwili.
Nie opowiedziała i nie opowie – bo oto on wyjeżdża jutro i ma jej właśnie to powiedzieć za chwilę, skoro tylko tamta spoza zasłony śpiewać przestanie.
Doszedł już do tego stopnia osłabienia i rozdrażnienia, że nie umie i nie lubi mówić, gdy kto śpiewa.
Tymczasem Minuśka nalewa sobie kieliszek koniaku.
– Wiecznie pan jesteś smutny jak sum – mówi, pijąc fałszowaną ohydę powoli, jakby z rozkoszą – dobrze, że masz na smucenie się, to jeszcze pół szczęścia!
Odstawia kieliszek i znów wciska się w poduszki sofki.
– Może to i taka moda być na smutno – ciągnie dalej, rurkując falbanki sukni na palcach – znałam jednego pana od wyścigów, także się tak wiecznie gryzł i dręczył. Podobno coś kiedyś tam komuś ukradł, to go jadło!…
Roześmiała się głośno i zastanowiła chwilkę.
– No, to już było przez sumienie. Prawda? Ale pan? Co ci to brak!… Mój Boże! Żeby to mnie panem być! Czy by ja kiedy się zasępiła, co?
Poza zasłoną śpiewaczka umilkła i z sali dolatywał szmer pomieszanych głosów, odsuwanie krzeseł i szczęk kufli rozstawionych na stołach.
– Masz pan co jeść, gdzie mieszkać, masz pewnie rodzinę, ojca, matkę, a może i żonę – a takiś pan skwaszony ciągle. Nie powiem, żeby to ja, co jak ten psiak bez gniazda po świecie się tyram i już z rozpaczy do Francuzów przystałam i oto się Falfandierowej wysługuję. Psiakrew! Dobrze, że mnie trochę po francusku nauczyli, to i co zarobię na to marne życie… oj! marne!
Znów po kieliszek sięgnęła, z butelki nalała, wypiła.
W pół drogi ręka jej w fałdy sukni opadła.
Była już na wpół pijaną.
– Psiakrew! – powtórzyła raz jeszcze i głowę w tył przechyliła.
Ktoś drzwi w sali otworzył.
Gaz w kuli zaczął migotać, chyląc się na obie strony.
Rozpaczliwy jakiś smutek wypełnił małą przestrzeń lożki, jakaś grobowa pustka pomimo tłumu poruszającego się poza firanką.
Mężczyzna w swej automatycznej sztywności zastygły, siedział nieporuszony w kącie sofy, zdając się wydzielać z siebie ten chłód trupi i mrozić nim ożywioną jeszcze niedawno dziewczynę.
Teraz było ich dwoje smutnych, nie mających dachu ponad duszą.
I Minuśka czerniała, żółkła, pozbywając się swej maski sztucznego uśmiechu, odsłaniając nagle swój szkielet już próchniejący nieszczęśliwej, walczącej z życiem istoty.
Leżała nieruchoma, z rękami obwisłymi, z ustami opuszczonymi w kącikach bolesnym skrzywieniem. Nagle wargi ściągnęła nerwowym skurczem i lekko, i cicho gwizdać zaczęła.
Był to gawot134 popularny, łatwy do pochwycenia i ciągnący się cicho jak srebrna nitka pajęcza.
W rozkołysaniu się gazu gwizd ten leciuchny motał się z przejrzystością dokładną, wznosił się, opadał i znów rozpoczynał.
Nagle umilkł, rozpływając się w urywanej nutce. Chwileczkę trwało milczenie.
Przerwał je ochrypły nieco głos Minuśki:
– Pan wiesz, ja miałam dziecko!
Mężczyzna nie drgnął nawet, nie odpowiedział ani słowa.
Przygasłe oczy skierował jednak na leżącą kobietę, bo czuł, że ma w niej trochę odbicia swego smutku, swego zniechęcenia.
Wiedział, że się nie krzywi uśmiechem.
Oddychał.
– Miałam dziecko! A jakże! Jak anioła taką dziewczynkę! Żebyś ją pan był widział no – co to opowiadać! Królewna! Włosy czarne, oczy szafirowe – buzia maluchna. A mądra, a ucieszna. W dziesięcioro się krajałam, aby jej nic nie brakło! Pan nie ma dzieci?
Nie było odpowiedzi.
– Nie ma pan? Dobrze pan robi. Dzieci to wielka radość, ale co też to za smutek! Serce ledwo nie trzaśnie, jak to ginie! Psiakrew… co to za urządzenie na świecie!… miała na imię Maryśka! Ja ją nazywałam Marychna. To ładnie, prawda? Mówiła już, chodziła, łydki miała grube, tak że ją tylko w skarpetki ubierać można było! I co pan powie! W trzy dni – ani się obejrzałam, już było po niej! słyszy pan!… po niej!…
Oboje siedzieli ciągle nieruchomo w obu kątach sofy, ona przechylona, z twarzą ginącą w tym skróceniu. Tylko podbródek drgał jej nerwowo, jak u kobiet bliskich płaczu.
– Nazywała mnie… Papuzią. A to stąd, widzi pan, poszło: Posłyszała kiedyś pod balkonem na ulicy gwiżdżącą papugę. Odejść nie chciała. Wzięłam ją na ręce i gwizdałam jej w uszko przez całą drogę. Później… ciągle prosiła – gwizdaj, Papuziu! Ja gwizdałam! Ach Boże!… ja gwizdałam!
Porwała się nagle, jakby ocucona.
– Ja pana nudzę, co? Pan i tak smutny!
Lecz on rękę wyciągnął.
– Proszę, mów dalej!… proszę!…
Jakiś cień uśmiechu przewinął się nawet koło jego warg pobladłych.
Od tej nagle otwierającej się przed nim rany macierzyństwa, w rozpustnym otoczeniu zamkniętej lożki tingel-tanglu135, płynęło ku niemu powolne uspokojenie i łagodne uczucie ledwo dostrzegalnego ciepła.
– Bo to, widzi pan, mężczyźni nie lubią, skoro się im o takich rzeczach mówi. Tylko pan jakiś inny od wszystkich. Może to pana i bawi.
Westchnęła, znów głowę przechyliła na poręcz sofki i oczy zmrużyła.
– Widzi pan, to było dziecko takie… no, pan wie! Ot takie, bez ojca. Więc to się chowało nie u mnie, ale ja zawsze co dnia przybiegałam, na ręce schwyciłam, wycałowałam gdzie mogłam. Jak już nic jej przynieść nie miałam, to choć pogwizdać przyszłam, a mała się już od progu rwała i piszczała: „Gwizdaj, Papuziu! gwizdaj!…” Było to uciechy! Cholera muzykalna była! W dziadka się wdała!…
Urwała, jakby przerażona zdradzeniem cienia tajemnic swego pochodzenia.
– No, i kiedy przyszła ta ciężka godzina, że ją śmiertelna choroba schwyciła – ja po doktorów z gołą głową latałam po nocy, w aptekach dzwonki urywałam. Raz mnie stójkowy136 mało do cyrkułu137 nie zwlókł… Co pan chce! Dla dziecka to się w ogień skoczy! Nie pomogło! Chudła, sztywniała – i już tylko na rękach nosić ją trzeba było dniem i nocą. Ja też nosiłam i jeszcze tylko to gwizdanie mogło ją uspokoić na trochę, na krótko! I ja też gwizdałam! Łzy mi jak groch leciały!… ale nosiłam i gwizdałam!
Umilkła i spod przysłoniętych rzęs zamigotały nagle dwie lśniące krople łez, po czym z pochylonej w tył głowy spływały po skroniach, mocząc silnie pęki fryzowanej grzywy.
– I wiesz pan co? Umarła mi na rękach wtedy, kiedy chodziłam z nią po pokoju i gwizdałam jej cichutko, cichuteńko – prawie w samo uszko. Późno było, świeca się dopalała, w kącie chrapała kobieta, u której ona się chowała. Ja chodziłam boso, żeby nie wstrząsać rękami, gwiżdżę – ona oddycha, raz, drugi oczki otworzyła – sina obrączka naokoło ust się rysuje. Jezus Maria! Myślę sobie – dziecko!… gwiżdżę wciąż – ona już nie oddycha, ja głowę tracę… i ludzie mnie znaleźli z dzieckiem na ręku, ciągle po pokoju chodzącą. Podobno nawet jeszcze gwizdałam!… Co pan chcesz!… Dostałam bzika. Nie miałam nic mego… ją jedną!… Oprzytomniałam później i czasem, kiedy sama jestem mówię, sobie: zagwizdaj, Papuziu!… gwiżdżę!… i płaczę!
Rozpuszczoną masą włosów otarła strumień łez płynący jej z oczów.
– Przepraszam pana – wykrztusiła wśród łkań – ja zaraz przestanę beczeć, to już… taki cholerny narów… ja zaraz będę… wesoła!…
Lecz on – zbliżył się ku niej teraz i wyciągając ręce przyciągnął ją ku sobie.
W geście tym nie było śladu współczucia dla jej cierpienia, był tylko jakiś sybarytyzm138 dziwny, rozsmakowanie się w gorącości łez i w spazmatycznym skurczu wstrząsającym piersi kobiety.
Melancholiczne zwierzę zbudziło się w nim i brutalnie, bezczelnie domagało się praw swoich.
Sentymentalny samiec wyciągnął trupią rękę i na ranie serca kobiety-matki położył.
Obwisła warga zadrgała mu rozkosznie.
Oczy pokryła biała, wilgotna mgła.
*
I od tej chwili żyli razem, we dwoje – schowani w kącie oddalonej ulicy, w mieszkaniu, które on urządził z banalnym komfortem biurowego parweniusza139. Wszystko naokoło nich było martwe, trupie, wystygłe.
Dziewczyna z początku rwała się jeszcze do życia, walcząc z resztkami temperamentu.
Wprędce jednak ciało zniszczone latami przymusowej rozpusty – zapragnęło grobowego spoczynku.
Za ciałem poszedł duch.
Minuśka zamierała wśród strzyżonej tkaniny mebli i zakurzonych parasoli, włócząc po otomanie swe bezsilne członki anemicznej kobiety.
On – tryumfował, kąpiąc się teraz w tej cmentarnej atmosferze, którą włóczył w fałdach swej kurtki, ciągle milczący, ponury, ziejący niczym nie usprawiedliwioną rozpaczą, zwłaszcza w chwilach wiosennego rozkwitu.
Czasem tylko dziewczyna wyrzuciła jeszcze z siebie „psiakrew” – zebrane z ust towarzyszek łatwej zabawy i ciężkiej pracy, i słowo to jak uderzenie szpicruty przecinało powietrze.
Lecz on, nie ruszając się z miejsca, przez zaciśnięte usta szeptał:
– Cicho!…
Kobieta milkła i siedzieli tak oboje w milczeniu, w rozpaczliwej melancholii dwojga zamierających organizmów, skutych ze sobą – ona, rozpamiętywając swą przeszłość, on – pławiąc się w lubieżności smutku i o trumny potrącającego wspomnienia.
I gdy jasnobłękitne światło od okien płynące z szarego tonu zmieniało się w złotorudy blask wycinający kontury mebli, a coraz dalej ku głębi pokoju rozpływało się w czarniawoszafirowym cieniu – on pochylał się nad martwiejącą w trupiej pozie dziewczyną.
– Zagwizdaj, Papuziu!…
Ona gwizdała, z początku niechętnie, potem coraz więcej zatapiając się w cichej nutce melodii.
Trup dziecka wyschły, zżółkły, biedny – zjawiał się przed nią w przepotędze swego nieprawego pochodzenia, wspaniały bezimiennością swoją, doskonały w zrodzeniu z miłosnego tchnienia. Trup ten zimniał, sztywniał – tuż przy jej piersi – przy jej łonie, które go stworzyło, i gniótł jej ciało strasznym ciężarem nieżyjącego potwora.
I wtedy cała fala łez lała się z czarnych oczu kobiety i po przechylonej w tył głowie ku masie pokręconej grzywy spływała…
Tymczasem mężczyzna trupie swe palce w kaskadzie tych łez maczał i leniwym głosem sentymentalnie powtarzał:
– Zagwizdaj, Papuziu!…
Bydlę
Zaturkotało i na drodze od miasta wiodącej podniósł się tuman kurzu.
Niewielki koczyk140 zielony, ciągniony przez czwórkę w poręcz sprzężonych koni, stuknął silnie o belkę położoną na poprzek tuż przed chatą Hieronima i ku bramie dworskiej podążał.
Na koźle, w szaraczkowy surdut141 ubrany stangret i lokaj w długim czarnym anglezie142, zetknęli się gwałtownie ramionami, zaklęli i do równowagi wrócili.
Z koczyka tymczasem na obie strony, jak drogowskazy, sterczały dwa olbrzymie cybuchy, ciemne, z fajkami wypchanymi silnie tytoniem.
Pan hrabia i pani hrabina palili w milczeniu, rzucając w jasność liliową wołyńskiej przestrzeni całe kłęby białego dymu.
Pudełko z tytoniem stało na przednim siedzeniu.
Pani hrabina miała płaszczyk i twarz lśniącą od nadużycia gliceryny.
Pan hrabia miał prześliczne turkusowe oczy, wprawione w pożółkłą maskę zgryzionego wątrobiarza143.
Koczyk stanął przed bramą.
Lokaj zlazł powoli i za wrota pociągnął, pasące się obok stado gęsi uciekło z przerażającym wrzaskiem.
Koczyk próg bramy przestąpił, wstrząsając woźnicą, pudłem, panią hrabiną, panem hrabią i obydwoma cybuchami.
Gęsi, drąc się, leciały wśród masy traw, łopocząc skrzydłami, i hen, aż pod tajemnicze gąszcze ożyn144 się dostawszy, przypadły do ziemi, zdyszane i srodze zmęczone. Lecz już na ganku dworu powstał ruch i w kredensie Janek, czytający Resurrecturi145 w „Tygodniku Ilustrowanym”, otarł nos w znaczący sposób.
– Czort diabła niesie! – wyrzekł półgłosem.
Znad tapczanu surdut zdjął, poślinił welwetowy kołnierz, na którym łupież silnie przylgnął, surdut nadział i powłócząc nogami, na ganek podążył.
Już pani sędzina pędziła od strony garderoby, pokrzykując cienko:
– Z Hati! Hrabstwo z Hati!
I szybko odwróciła się do Janka, który melancholijnie spod spadającej hyry na swą panią spoglądał.
– A ty mi się nie upij, bo jak Boga kocham, tak już z tobą koniec zrobię! Słyszysz?
Janek brwi zmarszczył i za poły surduta obydwoma rękami się schwycił.
– Słyszę, jaśnie pani! – odparł.
Koczyk z głuchym szumem już przed ganek zajechał.
Sędzina wpadła we drzwi prowadzące do głębi dworku, a Janek, ze specjalnym gestem ze stopni ganku schodząc, drzwi wchodowe146 hrabstwu ukazywał.
– Państwo w domu? – zapytał hrabia.
– Jaśnie państwo są! – odpowiedział lokaj.
Cybuchy i tytoń na rękach lokaja wędrowały już w głąb domu.
– A uważaj, kanalio, abyś cybucha nie przetrącił! – dodał w formie uwagi hrabia.
Nie, to było ponad jego siły!
Musi pójść do karczmy.
Chodzi, chodzi naokoło stołu, pociąga obrus, karbuje sól w solniczce, ustawia garnuszeczki ze śmietanką. Na środku piramida z poziomek krwawi się plamą purpury wśród zielonych liści. Po obu stronach, na złoconych porcelanowych koszyczkach, rudym tonem znaczą się świeże obwarzanki, cukier miałki piętrzy się piramidką prawie skrzącą w promieniach zachodzącego słońca.
Poprzez okno na wpół otwarte płynie cała taka struga ognista, przecięta smukłością topoli, sterczących dokoła dworu.
Jeszcze bydło z pola nie wraca.
Nie słychać kołatek ani hukania pastuchów poza wodą, hen poza stawem.
Janek ręce po napoleońsku na piersiach złożył i stanął koło okna.
Włożył liliowy atłasowy krawat i włosy jasnoblond, w których srebrne nici się bielą, olejkiem zlał i z czoła odgarnął.
Czeka, aż kucharz kurczęta z przypadłej opodal dworu kuchenki do kredensu przyniesie.
Wtedy samowar, syczący w kredensie, do jadalni wniesie, na stoliku obok ustawi, otworzy drzwi do salonu i zaanonsuje niskim głosem:
– Podano do stołu!
Tymczasem przecież coś go we wnętrzu ssie jak wąż, a śliny w ustach pełno.
Janek wie dobrze, co to znaczy…
Czczo mu; do karczmy go ciągnie.
A jest ona tam po drugiej stronie stawu, ta karczma cała czarna mimo czerwonej jasności słońca.
Janek drogę tę od lat trzydziestu zna.
Zmienił ją tylko od chwili ożenienia. Trzeba bowiem było ze dworu do karczmy właśnie koło chaty iść, chaty, którą mu jaśnie pani dała, kiedy Warkę z garderoby wziął i z „werczem” do dworu przyszedł.
Pani chatę i Warkę dała, ale Warka darła się o wódkę z Jankiem i zaraz na próg chaty wypadała, za poły surduta chwytała i zawodziła het, jak suka, gdy jej szczenięta odbierają.
Wiedziała Warka, że jaśnie pani ma tego pijaństwa Jankowego dosyć i lada chwila go z kredensu wygna precz.
Tym bardziej że Janek nie pił całe miesiące i tylko, gdy gość się zjawił, wnet do karczmy pędził i za siwuchę147 chwytał.
A przecież trzydzieści lat już w Horodyszczu przetrwał służąc wiernie, nieposzlakowanie uczciwy, pełen arystokratycznych przesądów, właściwych wołyńskiemu chłopu, cerując dywany i szlafroki pana sędziego, obijając sofy w buduarze panny sędzianki, obszywając gościnne kołdry na trawie dziedzińca, kolekcjonując „Tygodnik Ilustrowany”, bijąc Warkę i najstarszą córkę, Paraskę, tyranizując chłopaków kredensowych i leżąc bez pamięci, od czasu do czasu, w krzakach berberysu, które bukietem blaszanych liści i delikatnych jagód wznosiły się na środku dziedzińca.
Pani sędzina nazywała go wtedy „bydlę”. Była to nazwa mniej wykwintna niż dosadna.
Pani sędzina była jednak córką ekonoma. Stąd miała dużo poczuć arystokratycznych wrodzonych!…
Lokaj, a zwłaszcza pijany lokaj, był dla niej bydlęciem!
Hrabia mówił na swoją służbę „kanalia”.
Pani sędzina mówiła „bydlę”.
Pani sędzina nie lubiła chłopów i nie wdawała się z nimi w bliższe stosunki. Tolerowała tylko chłopki, gdyż jej przynosiły kury albo jaja, związane w szmaty.
Pan sędzia ciągnął namiętnie starkę148 rano i wieczorem, a czasem i w nocy.
Pani sędzina znajdowała to naturalnym.
Co innego było z pijaństwem Janka!…
Co wolno panu – nie wolno bydlęciu.
Pani sędzina, mówiąc o pijaństwie męża, mówiła „słabość mego męża”.
Pijaństwo Janka było zbrodnią, nie chorobą.
Lokaj nie mógł być chory!
Organizm jego nie mógł żądać alkoholu.
Janek pijany – był bydlęciem.
Pan sędzia pijany był… słabym!
Przekonanie to wpoiła pani sędzina w Warkę.
Dlatego teraz Janek miał schowane w oczerecie149 czółno i drąg i poprzez staw się do karczmy Szmula dobijał.
Kiedy bowiem szedł przez wieś – a Warka, broń Boże, „cupała” w ogrodzie za chruściakiem przy burakach albo tytoniu – to porywała się z wrzaskiem, aż jej medaliki po piersiach dzwoniły.
– A doloć moja, dolo zatracona!… – krzyczała, przez płot przełażąc, rozdzierając spódnicę, zapaskę, z „dołami” najeżonymi dokoła twarzy jak faworyty150 pana sędziego.
I był to lament tak wielki, że wszystkie baby, jakie były w chacie, wypadały na drogę z koszulami zawiniętymi po kolana, z zapaskami ubielonymi mąką, ta od łatania świty, ta od przewijania dziecka. Wszystkie otaczały Janka i Warkę, łamały ręce, kiwały głowami, a dokoła podskakiwały dzieci w zgrzebnych koszulach, czasem zupełnie nagie, z masą jasnych włosów na spiczastych głowach, i kwiczały prosięta zbiegłe ze źle domkniętych chlewików…
Teraz – Janek już potrafił unikać tej gorącej łaźni. Wprost do stawu szedł, w czółno wskakiwał i wodę pruł, aż szumiała. Potem do drugiego brzegu gdy się dobił, to już do Szmula było tylko kilkadziesiąt kroków – i łatwo było się dobrać. Wracał jednak wolniej, na wpół przytomny, potrzebując mało do zupełnego upojenia, rozstrojony zupełnie nerwowo, mając dziwną naturę wtłoczoną w smutne ciało dworskiego służalca, z fantazją przepełnioną wizjami powieści i artykułów, których nie rozumiał w setnej części, z tęsknotą straszną, wrodzoną Wołyniakom, z tą tęsknotą, co serce z piersi wyrywa za czymś, czego określić na razie niepodobna151, co szum sosen, zapach poziomek, krzyk spłoszonej gęsi, skrzyp wrót nagle budzi i potem jak druga dusza w ciele pokutuje, rwie, szarpie, nęka o zachodzie słońca i życia.
Bydlę miało to wszystko w sobie, to wycie rozpaczliwe w pustkę, która się powiększa z dniem każdym. Jak duch pokutujący, jak trup, któremu nie dano mogiły i domowinki uskąpiono, tak błąkał się Janek od karczmy do dworu z „Tygodnikiem” sterczącym brudną bielą druku w obciągniętej kieszeni surduta. Włosy mu posiwiały, twarz o delikatnych rysach nerwowego blondyna nabrzękła, oczy zmalały i z jasnobłękitnych zrobiły się żółte. Plecy wygięły się w kabłąk, ręce jedne pozostawały nerwowe, silne, suche, jakby cała siła woli lokaja skoncentrowała się w tych rękach, w których była potęga jego pracy. Gdy z krzaków berberysów podnosił się po periodzie152 pijaństwa, zaciskał silnie pięści, jakby próbując, czy cała wola pozostała w nim jeszcze, czy nie spływa razem z umysłem w ten cień niepochwytny, który go otaczał i do karczmy iść kazał.
I – z pięściami jeszcze zaciśniętymi – szedł prosto do kredensu, do swego tapczanu, na którym wylegiwał się w czasie jego nieobecności Józiek.
– Won, bydlę! – mówił chwytając chłopca za kołnierz – won, pan wrócił!
Kucharz nie dawał znaku życia i tylko z kuchenki dobywał się wąski pasek dymu, który się aż nad drzewa owocowe wznosił.
Janek na lipę pod oknami patrzał i przypominał sobie, którego to było roku, gdy piorun w nią uderzył.
Pan sędzia wtedy do Żytomierza na wybory pojechał.
Ale który to był rok, za nic przypomnieć sobie nie może.
Nagle zakołatało na drodze.
Ha! Ha! A! A!…
Bydło wraca do obór, pastuchy do chat.
Nie widać ich z okna, tylko duża smuga poza stawem się ściele, biała jak wielki kłąb powstającej pary.
I razem z tym jękiem chłopów goniących bydło jakaś nieokreślona tęsknota spada na całą wieś.
Słońce nie świeci jaskrawo.
Żółte i jakby gasnące zapada coraz niżej.
Coś się nad ziemią snuje, coś jakby widma z grobów wstające, szepczące tajemnicę mogił, trupich czaszek rozhowory153.
Janek określić tego nie umie, rwie się w nim tylko coś i w przepaść dąży.
Obejrzał się jeszcze raz ku kuchni.
Nie widzi nikogo.
Zanim kurczęta podadzą, on przez staw przepłynie i powróci.
Wypije tylko jeden kieliszek, jeden tylko, aby lepiej służyć do stołu…
Czuje bowiem, że jest cały z waty i na nogach się nie utrzyma.
Wyskoczył przez okno, wpadł w grządkę nasturcji, zaklął i jak zając poprzez trawniki pomykać zaczął.
Do stawu dopadł, do oczeretu, w którym drzemało płaskie, z trochą lśniącej wody na dnie, czółno.
W czółno wskoczył, za drąg porwał, splunął w garść i od brzegu się odepchnął.
W tej chwili ciemny pas jakby od żałobnego całunu na wodę padł.
Janek w pas ten wpłynął i nawet białe smugi, które zwykle czółno po sobie zostawia, krepy tej rozjaśnić nie mogły.
Od strony wsi kołatały wciąż drewniane dzwonki i wlokło się jękliwe zawodzenie.
Ha!… A! A!…
Janek w głosy te wsłuchiwał się i czuł, że pod dworskim surdutem, z którego numer „Tygodnika” wystawał, w piersi rwały mu się całe przepaście, ech, na dźwięk tych chłopskich nut.
Ha!… A! A!…
W tej samej chwili z kuchenki Józik z półmiskiem kurcząt wypadł i ku dworowi dążył.
Idąc, mimo woli dziecinnym głosikiem powtarzał:
Ha!… A! A!…
Bose zastępy ku sobie się rwały, ręce łączyły w tęsknocie nieokreślonej, co ku nim spod ziemi płynęła.
Gdy Janek wreszcie z krzaków berberysu powstał i do kredensu się powlókł, zastał tam, oprócz Józika, jakiegoś młokosa ubranego w szary surdut, bez wąsów, z miną wyćwiczonego złodzieja nastawiającego samowar.
Janek do intruza podszedł i ręce wyciągnął.
– Czego to pan się do samowaru miesza? – zapytał zaspanym i powolnym głosem.
Lecz nowy lokaj zmierzył go od stóp do głów.
– Jaśnie pani kazała nastawić samowar! – wyrzekł i znów, za stary but z cholewą chwyciwszy, koło samowara krzątać się zaczął.
Janek osunął się w kąt i na swym tapczanie przysiadł. Powoli jednak ręce jego namacały inną derkę, nie jego własną. Pochylił się i w ukośnym promieniu, idącym z okna, które lipy zaciemniały zupełnie, dostrzegł całą obcą pościel na swym łóżku. Poduszka była z irchy, druga gumowa, wypchana powietrzem, widocznie skradziona lub otrzymana w prezencie. Tylko nad tapczanem rozkładał się jeszcze szmat gobelinu, na którym widać było sczerniałe, jak nogi topielca, nogi jakiegoś mitologicznego bohatera i plamę kobiecej purpurowej sukni.
Za obrębem gobelinu zatknięty obrazek z „Tygodnika”, kilka plam, fotografia pana sędziego, stara strzelba, profitka z różowych paciorek służąca za pantofelek do zegarka – wszystko jeszcze było na swoim miejscu, nieruszone i jakby uszanowane.
Janek podniósł się i do okna podszedł.
Tam był zawsze szuwaks154 i szczotki do butów, ustawione we framudze razem z kałamarzem i gęsimi piórami, które Janek dla pana sędziego temperował.
Pióra znikły, kałamarz także, pomimo tego, że lat dwadzieścia stały na tym miejscu…
Janka ogarnęło złe przeczucie. Powoli spode łba spojrzał na młokosa, który samowar już z ziemi podniósł i do pokoju podać się gotował.
Janek kilka kroków postąpił.
– Ja zaniosę!
– Nie trza – wyrzekł ten drugi, nogą drzwi otwierając.
Janek pozostał na środku kredensu, w którym zaczynał zapadać powoli zmrok, przez abażur lipowych gałęzi koło okien rozpostartych.
Nagle w bocznych drzwiach ukazała się pani sędzina.
Miała usta silnie zaciśnięte i oczy zmrużone.
– Niech Janek zabiera swoje rzeczy i idzie precz, zaraz… od dzisiaj!… Jaśnie pan za dwa dni wróci, to się z Jankiem obliczy! Trzeba się mi dzisiaj wynosić, mam już dosyć pijaków w kredensie!
Ręką tłustą i żółtą drzwi ukazywała.
Ręka ta w ciemności kredensu majaczyła przed Jankiem jak plama jasna, obwiedziona dokoła błękitną obwódką.
– Jaśnie pani!… – wybełkotał wreszcie – ja… ostatni raz!…
– Ta, ta, ta!… – przerwała sędzina – już mam dosyć trzydzieści lat takich skandali!… Janek niech się wynosi, bo wyrzucić każę!
Janek się wyprostował.
– Jaśnie pani wyrzucać nie ma potrzeby. Ja sam pójdę, choć trzydzieści lat wierniem przy służbie warował!
Sędzina parsknęła śmiechem.
– Bo to psi wasz obowiązek! Za pensję i ordynarię155 jeszcze każdy wierny będzie.
Janek drżał cały, włosy mu na czoło spadły. Cofnął się w cień kredensu i milczał chwilę, wreszcie, jakby chcąc upokorzyć sędzinę.
– W konduktory pójdę!… – wyrzekł zdławionym głosem.
Sędzina ku drzwiom zmierzała.
– Z Panem Bogiem! Właśnie tam na pijaków czekają! A wynoś mi się dziś jeszcze!.. won!… won!…
Wyszła.
Janek pozostał sam.
Obejrzał się dokoła i nagle uczuł w sercu ból straszny.
Trzydzieści lat przeżył w tych ciemnych ścianach kredensu, w których zapach razowego chleba miesza się z wonią stygnących na półmiskach tłuszczów. W ciemnicy tej przeszedł życie całe, waląc się w nocy na tapczan, jak kłoda, smutny, wiecznie znękany, zniechęcony do życia, a mimo to bałwochwalczo do tych miejsc przywiązany.
Chata, w której mieszkała jego żona, nie była mu domem, chodził tam w gościnę, w chwilach wolnych, nie pamiętając i nie wiedząc nawet, jakie imiona miały jego dzieci.
Od grzebania się w ziemi i mieszkania w izbie z uklepaną z gliny podłogą odwykł i tylko w kredensie żyć już mógł, w tym kredensie pomiędzy szafą z ubraniami pana sędziego a kantorkiem, w którym chował roczniki „Tygodnika Ilustrowanego”. Dziś mu każą iść precz, nie pamiętając, że on, Janek, ma religię ścian, wspomnień i sprzętów, że on się tu przekołatał całe lata, całe noce, całe jesienne wieczory, obrębiając ścierki, wsłuchany w tony fortepianu, na którym uczyła się panna sędzianka i który dzwonił jak szklana kołatka spoza stawu w smudze białej płynąca.
Kazano mu iść „won”, a przecież tam, przez ścianę, jest szafa, w której jest jego porcelana, jego srebro, jego szkło.
Trzydzieści lat myje, ociera, czyści tę całą zastawę… to więc wszystko mu po prostu w duszę wrosło i on tego z siebie wyrwać nie może! nie może!…
A piece! Te wielkie piece wszystkie schodzące się w jednej wielkiej izbie, w którą szedł wczesnym zimowym rankiem, za Józikiem niosącym całe naręcze polan grubych jak ludzkie nogi. On, Janek, niósł świece. Stearyna kapała mu po rękach, a on przez trzydzieści lat nie oprawił nigdy świecy w lichtarz. Miał takich przyzwyczajeń mnóstwo, teraz wszystkie jak mary otoczyły go i za gardło chwytały.
Nawet ta pani sędzina, która wygnała go tak bezlitośnie, nawet ten pan sędzia, który nieraz uderzył go w kark i „wysobaczył” po swojemu, nawet ta panna sędzianka zatykająca nos, gdy przechodziła przez kredens, wszyscy oni byli mu teraz drodzy w chwili utraty.
Kochał ich przywiązaniem psa, który nie dość, że dobytku pana strzeże, jeszcze pana tego kocha i po rękach liże.
Powiedział pani – „pójdę w konduktory”, ale teraz, w tej chwili, myśleć o tym nie mógł. Dławił się własną żałością.
Nerwy tego chłopa zalkoholizowanego tańczyły piekielną sarabandę156 bezsilnej rozpaczy.
Gdyby mógł się rozpłakać, byłoby mu lżej. Lecz nie, łzy go piekły, były w nim całym, rwały mu serce, paliły powieki, płynąć mu jednak nie chciały.
„Bydlę”… cierpiało.
Po chwili przecież Janek ocknął się, zbliżył się do tapczanu i szalonym ruchem zdarł ze ściany gobelin. Profitka, fotografie upadły na ziemię. On schylił się, podniósł je, wetknął za pazuchę, potem podszedł do kantorka, wyjął całą masę gazet i w gobelin zawinął. Czynił to machinalnie, gryząc wargi. Zwrócił się po ubranie, które wisiało na gwoździach wbitych w ścianę, lecz machnął ręką i tylko tłumok z gazetami pod pachę wziął, czapkę na głowę nasadził.
Wreszcie z kredensu wyszedł.
Przeszedł pod lipami i wydostał się na trawniki. Słońce znów zachodziło całe krwawe, na wiatr się znacząc. Staw w ciszy i w obramowaniu oczeretu drzemał, a nad jego brzegiem, na pagórku, brzoza dziwaczna i pokręcona długie gałęzie w wodzie rozpaczliwie moczyła. Janek machinalnie do stawu się skierował i czółno odszukawszy, gobelin z książkami na dno czółna cisnął. Po czym sam w łódź wlazł i drąg chwycił. Zdawało mu się, że idzie gdzieś w daleką drogę, a ten drugi brzeg nigdy nie trąci o drzewo czółna. Drżącymi rękami drąg pchnął i na staw wypłynął.
Cisza była dokoła prawie kościelna.
Janek szmer wody tylko słyszał, która się skarżyła cicho na ciężar, jaki jej nieść kazano.
I nagle, z daleka, delikatny, jakby krepą przysłonięty, daje się słyszeć głos kołatek i przeciągły jęk pastuchów.
Serce Janka, które było w tej chwili jedną raną, targnęło się jeszcze silniej, i codzienna melancholia, tłocząca go ku ziemi, wżarła się w boleść rozstania z tym, co już za swoje przywykł uważać, go się z nim zrosło, z czym umrzeć miał…
Przed nim bielił się dwór, nieduży, silny, dobrze rozłożony na tle masy drzew. Z boku widać było ganeczek i wejście do kredensu. Do kredensu!…
I nagle porwał Janka szał.
Schwycił gobelin i cisnął go w wodę.
– Sczeźnij – zasyczał przez zęby.
Gobelin zakołysał się na wodzie i pozostał tak rozciągnięty, prezentując w świetle krwawego słońca wypłowiałą barwę delikatnych linii.
Janek drągiem gobelin w wodę zanurzać zaczął.
– Sczeźnij!… – syczał.
Był cały teraz czerwony, z sinymi pręgami żył po obu stronach skroni. Z serca krew mu płynęła na mózg zatruty siwuchą. Pijany był w tej chwili, pijany rozpaczą.
Za nim wciąż kołatki grały.
Teraz pochylił się, cały stos „Tygodnika” w wodę wrzucił. Woda prysnęła miałą masą, łódka zachybotała, Janek nogą w ścianę czółna kopnął.
– Na pohybel157 ci! – zaklął.
Nie dokończył, bo czółno się gwałtownie przechyliło, a on z dziką radością, po raz pierwszy w życiu roześmiany serdecznym, gorącym śmiechem, w wodę skoczył, waląc się głową naprzód, tak jak zwyczajnie na swój tapczan w kredensie się walił.
Teraz kołatki triumfalnie wypłynęły nad brzeg stawu i dzwoniły ciągle mistyczną litanię w obłoku białym z ziemi się wznoszącym.
Na stawie była cisza zupełna i kołysało się tylko próżne czółno, które powoli wróciło do swej równowagi…