Kitabı oku: «Wspomnienia niebieskiego mundurka», sayfa 10
XV. Kuracja mleczna profesora Jastrebowa337
Sprężycki siedział na parkanie, mając przed sobą wielką, rozłożoną księgę. Deklamował głośno jakieś wiersze i co chwila do księgi zaglądał. Twarz jego, zwykle rumiana i wesoła, pobladła i miała wyraz nadzwyczajnego znużenia. Choć było chłodno, czoło chłopca pokrywały drobne krople potu.
Deklamował dziwnym, sztucznym, nieswoim głosem, starając się uczynić go podobnym do głosu dojrzałego mężczyzny. Wynik tego wysiłku był taki, że ten głos, zwykle świeży i dźwięczny, brzmiał teraz jak pianie zachrypłego koguta.
Nieustannie, jak pozytywka, powtarzał chłopczyna dwa wiersze, usiłując bezskutecznie wbić je sobie w pamięć:
– Chaosu bytnost'… chaosu bytność'… chaosu bytnost'… – jęczał w kółko z przestankami, które wypełniały ciężkie westchnienia.
Do ogródka wszedł kolega Bronek – on go wcale nie dojrzał.
– Dowremienno… dowremienno… dowremienno… – powtarzał z wysiłkiem, spotniały, na pół nieprzytomny.
Dopiero gdy przyjaciel cisnął weń garstką żwiru ze ścieżki podjętego, obecność jego zauważył.
Ale zamiast wesołego, koleżeńskiego pozdrowienia przywitał go dalszym ciągiem morderczej strofy:
A wiecznost', preżdie wiek rożdiennu,
W Siebie Samom Ty asnawał!
– Kujesz „Boha”? – zapytał Bronek głosem współczującym.
Odpowiedzią był jęk – po którym małoletni męczennik z parkanu zeskoczył.
Koledzy usiedli obok siebie na kanapie darniowej. Sprężycki rozłożonej księgi z rąk nie wypuszczał. Z deklamacją zwrócił się teraz wprost do towarzysza:
– Chaosa bytnost' dowremiennu iz biezdn Ty wiecznosti wozzwał… Czy ty to rozumiesz, Bronek?
– Ja???… – zadziwił się koleżka, brwi wysoko podnosząc i oczy wytrzeszczając. Twarz jego przybrała przy tym taki wyraz, jaki miałoby oblicze żebraka, którego by niespodzianie zagadnięto: – Czy masz przy sobie sto tysięcy dukatów?
Po chwili, skupiwszy myśli, zapewnił z wielką powagą:
– Tego, mój drogi, nikt nie rozumie…
I dodał jeszcze z naciskiem.
– Tego nie rozumie nawet sam Jastrebow!
– Czemuż więc, czemuż – zapłakał Sprężycki – to właśnie na popis mi zadał?
Tamten, pomyślawszy trochę, osądził:
– Widać miał złość do ciebie.
– Tak jest, niezawodnie – potwierdził Sprężycki.– Nawet wiem, skąd to poszło. Na imieniny matki wysmarowali mi włosy pomadą różaną. Przyszedłem do klasy w nowym mundurze i w butach na glanc wypucowanych. Jastrząb miał pierwsza lekcję. Obejrzał mnie całego, głowę mi obwąchał – gęba rozszerzyła mu się od ucha do ucha, i powiedział: – Wot frantik paljaczok339!… Odtąd mnie nienawidzi.
Kolega pokiwał głową w milczeniu na znak komizeracji.
– Ale, ale! – podjął tamten. – Powiedz mi, Bronek, co to znaczy po moskiewsku frantik340?
Bronek, którego starsza siostra mówiła po francusku, uważany był i sam siebie uważał za wielkiego lingwistę.
– Frantik – oświadczył bez namysłu – znaczy u nich Franciszek. Pewnie uważają to imię za obelgę.
– Kpię sobie z obelgi i z całego Jastrzębia! – rzucił hardo Sprężycki. – A kiedy on mnie nienawidzi, to i ja jego nienawidzić będę.
I zaraz zaczął wymieniać motywy swego uczucia.
– Bo i za co mam go lubić? Jak zły, to porównywa341 każdego z nas z kotem (skot342), a jak dobry, to mówi o całej klasie: „źrebięta” (rebiata343). Przy tym ciągle myśli i gada o jedzeniu. Ledwie wszedł do klasy, pyta: jakie u was pożywienie? (kak pożywajetie344); wychodząc znów oznajmia wszystkim: do śniadania! (do swidanja345).
– Albo to jego mleko! – dodał od siebie kolega. – Wierzy w swoje mołoko, jak w Matkę Boską. Mówi, że ludzie nie powinni karmić się niczym innym, tylko mlekiem i chlebem razowym. Sam leczy się mlekiem na wszystkie choroby. I właśnie w tym miesiącu prowadzić ma kurację mleczną…
– Pamiętasz? Powiedział raz, że nie ma na świecie szczęśliwszej istoty nad rosyjskiego mużyka346…
– Który chodzi boso i nos wyciera w palce…
– I na papierowej harmonijce skoczne kozaczki wycina…
– A brody i włosów na głowie nie strzyże…
– I mydłem brzydzi się, jak żyd świniną…
Obu chłopców opanowała pustota. Zaczęli śmiać się głośno i naśladować ruchy, mowę i miny wszystkich profesorów, zacząwszy od Jastrzębia, skończywszy na Salamonie.
Ale niebawem Sprężycki sposępniał, przypomniawszy sobie nieszczęsną deklamację. Odprawił kolegę i powróciwszy do swej wielkiej księgi, na nowo jęczeć zaczął:
Chaosa wiecznost' dowremiennu
Iz biezdn Ty wiecznosłi wozzwał…
Jastrebow, nauczyciel języka rosyjskiego, nie był lubiany ani przez uczniów, ani przez kolegów. W małym tylko stopniu wpływała na to jego narodowość oraz wykładany przezeń przedmiot. Odstręczał od siebie zarówno młodzież, jak starszych pewnymi właściwościami obyczajów i charakteru, rażącymi polskie przyzwyczajenia i uczucia.
Przede wszystkim jaskrawo odróżniał się od otoczenia swą zewnętrznością. Gruby, szerokopleczysty, niezgrabny, z krótką szyją, z wielkim, jakby nabrzmiałym, stale niegolonym i niedomytym obliczem, z długimi włosami, spadającymi w strąkach na zatłuszczony kołnierz granatowego fraka, odznaczał się tym jeszcze, że mówił ochrypłym basem, patrzył na ludzi „spode łba” i na swych olbrzymich płaskich, w juchtową skórę obutych stopach, raczej suwał się, niż chodził.
Gorący miłośnik i apostoł prostoty, życia na łonie przyrody i w ogóle sielskich człowieka pierwotnego obyczajów, nienawidził słodyczy, perfum, pomadowanych włosów, ładnych twarzy, wykwintnego odzienia, wyszukanych potraw i gładkich form towarzyskich. Zalecał wszystkim chleb razowy, wodę źródlaną i mleko. Na mleko kładł nacisk największy, uważając je za najdoskonalsze, przez samą przyrodę człowiekowi wskazane pożywienie, oraz za lek uniwersalny na wszystkie choroby.
Na nim samym skutki mlecznej diety objawiały się bardzo niezwykle. Chód miał niepewny, często zataczał się – nierzadko zaś ulegał tak silnym napadom senności, że w czasie lekcji, zaleciwszy uczniom ciche sprawowanie się, opierał głowę na rękach i zasypiał…
Jednakże, jak w grubej, dziwacznie ukształtowanej konsze347 miękki ślimak, tak w tym ludzkim futerale, szorstkim i niepięknym, mieszkała istota czuła, melancholią dotknięta, której nie były obce idealne porywy.
Jastrebow kochał swą Rosję przepaścistą, półdziką, jak kocha puszczę niedźwiedź a bezdnie oceanowe wieloryb. Gdy w galówkę cała szkoła in corpore348, z inspektorem i wszystkimi nauczycielami, słuchała mszy solennej349 u fary i śpiewała obowiązkowe Boże caria chrani350, widziano Jastrebowa ukrytego za filarem i ocierającego podpuchłe oczy czerwoną, kraciastą, niezbyt czystą chusteczką. Zarazem, gdy na szkolnej majówce starsi uczniowie huknęli „Pijmy zdrowie Mickiewicza” albo „Walecznych tysiąc”351, Jastrebow dołączał swój bas do chóru i grubą laską do taktu wywijał.
Od polskich towarzystw stronił – nie dlatego, żeby mu tam niechęć lub nienawiść okazywać miano, lecz że czuł się wśród Polaków nie na swoim miejscu, ani ich nie rozumiejąc, ani przez nich rozumianym być nie mogąc.
Gryzło go to i jeszcze dzikszym czyniło.
Raz tylko jeden z tej troski głośno się wygadał.
Było wówczas gorąco, parno i Jastrebow pod wpływem upału a może i nadmiernego opicia się „mlekiem”, zdrzemnął się na katedrze352. Uczniowie z początku zachowywali się spokojnie; lecz potem opanował ich jakiś szał, zaczęli krzyczeć, przez ławki skakać i strzałami papierowymi łysinę śpiącego zasypywać.
Przebudził się nauczyciel, mętnym wzrokiem powiódł po wszystkich, a zamiast gniewem wybuchnąć, położył ciężką rękę na stoliku i swym głębokim, tym razem od tłumionego wzruszenia drżącym głosem wyrzekł:
– Byłby ja Jastrebski albo Jastrebowski, wy by mnie lubili i pocztienje353 dla mnie mieli, ale że moja familia ruska, tak ja dla was cóż? – proklatyj354 moskal, kacap355…
– Dziegciarz!… – pisnął któryś ze śmielszych urwisów i nura dał szybko pod ławkę.
– No, i wy – ciągnął tamten, na obelgę nie zważając – uznajecie się w prawie szutki356 ze mnie diełać357, choć ja i uczyciel358 wasz, i człowiek czestnyj359…
Wyciągnął z kieszeni czerwoną, kraciastą chustkę, po czole i po oczach ją przesunął i westchnąwszy, dokończył:
– Boh z wami!…
Od uczniów w ogóle mało wymagał – pragnął tylko, żeby „wlublili się” w rosyjską poezję i starali się mówić przepięknym, „wielikolepszym360” językiem Dzierżawinów361 i Łomonosowów362.
W jakim stopniu te pragnienia spełniły się, pouczy najlepiej następujący dialog, który z małymi zmianami powtarzał się na każdej lekcji Jastrebowa.
Wywołany przez nauczyciela uczeń, bez względu na to, czy siedział w pierwszej czy w ostatniej ławce, podnosił się leniwie z miejsca i oświadczał wręcz:
– Gaspadyń fiesor! Ja etoj lekcji nie nauczyłsia. Ja jej w żadnyj spasob nauczyćsia nie mog.
– Po czemu?
– Po temu, że ona okropno trudnaja363.
– Nu-sss, tak mnie trzeba postawić tobie jedinicu!
I nauczyciel zapisywał w katalożku364 – trójkę.
Trójka była jedynym stopniem używanym przez profesora Jastrebowa, który miał zasadę trzymać się w tym względzie złotego środka, unikając wszelkich krańcowości. A ponieważ wszyscy byli pewni otrzymania tej średnio-proporcjonalnej trójki, nikt po rosyjsku nie uczył się, uważając to za rzecz zbyteczną.
I w ogóle lekcje Jastrebowa nie były w ścisłym znaczeniu lekcjami. Po przeprowadzeniu kilku dialogów w rodzaju wyżej opisanego, nauczyciel zamykał i do kieszeni chował katalożek, otworzywszy natomiast przyniesioną książkę – najczęściej z poezjami uwielbianego przez siebie Dzierżawina – wręczał ją któremu z uczniów do głośnego czytania. Monotonny głos ucznia, w połączeniu z działaniem mleka leczniczego, miewał zwykle ten skutek, że profesor Jastrebow zasypiał. A gdy to się stało, natychmiast czytającemu podsuwali koledzy jakąś inną, polską, niesłychanie zajmującą książkę – Rinalda Rinaldiniego na przykład lub Cudowną lampę Aladyna – i czytanie odbywało się w dalszym ciągu, lecz już z prawdziwą słuchających uciechą. Dzwonek szkolny kładł koniec niewinnemu, a zawsze bezkarnemu figlowi.
Tymczasem niewstrzymany w swym biegu czas sprowadził na ziemię upalny czerwiec, a wraz z nim fatalny ów dzień, który „zwierzchność” na zakończenie roku szkolnego przeznaczyła. Ponieważ zaś tajemne życzenia Sprężyckiego nie ziściły się i świat się przed tym terminem nie zapadł, musiał biedak nieszczęsną odę Dzierżawina publicznie wygłaszać.
Sala była natłoczona kwiatem i śmietanką miasteczkowego towarzystwa. Gdy chłopczyna ujrzał przed sobą burmistrza z burmistrzową i burmistrzównami, naczelnika powiatu przy naczelnikowej i naczelnikównach, nie mówiąc o podsędku365, kwatermistrzu366, nadzorcy więzienia i dwóch sekretarzach magistratu367, stracił zupełnie głowę i ze ślepą odwagą, jaką daje rozpacz, krzyczeć zaczął:
Chaosa bytnost' dowremiennu
W Siebie Samom Ty osnował,
A bytnost', preżdie biezdn rożdiennu,
Iz wiekow wiecznosti wozzwał368…
Profesor Jastrebow, jedyny, co wiersze Dzierżawina mógł rozumieć, nie był obecny na popisie, gdyż w przeddzień uroczystości kurację mleczną rozpoczął – nie było więc komu deklamatora kontrolować. Krzyk Sprężyckiego i jego udana pewność siebie wprawiły w zachwyt słuchaczów i słuchali. Burmistrzowa i naczelnikowa wzruszone były niemal do łez – tym głównie, że „chłopczyna tak się męczy”.
A gdy mały deklamator, wspiąwszy się na palce, dyszkantem zachrypniętego koguta zapiał:
– obie damy nie dały mu dokończyć, lecz pochwyciwszy malca w objęcia i pocałunkami go okrywając, miętowych pastylek w usta mu napchały.
Wielki a zgoła niespodziewany tryumf święcili owego dnia: Dzierżawin, Jastrebow i Sprężycki!
W kilka dni po akcie uroczystym ostatni z tej trójcy udał się do mieszkania Rosjanina jako delegat od grona kolegów. Było zwyczajem, że na czas wakacyj nauczyciele zadawali uczniom do opracowania w domu nietrudne piśmienne ćwiczenia. Dopełnili tego wszyscy – z wyjątkiem nieobecnego w dniach ostatnich Jastrebowa. W tej właśnie sprawie Sprężycki został do niego wysłany.
Jastrebow mieszkał w oficynie dużego rządowego gmachu, w dwóch skromnych pokoikach na dole. Żony nie miał; kawalerskim jego gospodarstwem zajmowała się stara Wojciechowa, znana całemu miasteczku opiekunka wszystkich niemłodych bezżenników.
Właśnie zatrudniona była myciem podłogi, gdy zjawił się Sprężycki, zapytując nieśmiało o gospodynia fiesora.
Zapytana wyprostowała się, trzymając w ręku dużą, mokrą ścierkę, którą zaczęła wyżymać takim ruchem, jakby rzucić ją chciała na głowę przybysza.
– A czego to pan uczeń od nich chcą? Czy to pan uczeń nie wie, że tera kanikuły370 i że oni są chore371?… (Wojciechowa przyswajała sobie zawsze sposób wyrażania się swych pupilów).
– Gospodyń fiesor – usprawiedliwiał się Sprężycki – sam przyjść rozkazał…
– Ha, to niech pan uczeń do nich idą. Oni w ogrodzie są.
– A gdzież ten ogród?
– Gdzież ma być? – Na podwórzu!
Na środku olbrzymiego dziedzińca znajdował się spory placyk, otoczony sztachetami, malowanymi (niegdyś) na zielono – on to miał być owym ogrodem.
Wszedł tam chłopiec przez półotwartą, na jednej zawiasie372 smętnie kołyszącą się furtkę i rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł coś pośredniego między trawnikiem a śmietnikiem. Kilka suchych, bezlistnych, z obłamanymi gałęźmi pni oraz kilka wbitych w ziemię kołków urozmaicały przykrą tego miejsca pustkę. Od kołków do pni i od pni do kołków przeprowadzono sznury, na których suszyła się bielizna i wietrzyła pościel. Po pewnych znakach szczególnych poznawało się, że bielizna była pochodzenia rosyjskiego, pościel zaś stanowiła żydowskie tak zwane „bety373”. Do jednego z kołków przywiązano na mocnym powrozie kozę, z którą drażniła się gromada brudnych, rozczochranych dzieciaków. Na jednym z trawników-śmietników Żydówka karmiła niemowlę; na drugim siedział, wprost na ziemi, bosy dziad z gołą głową, w samej tylko bieliźnie; na trzecim gdakały kury, otaczając koguta, który chciał przybierać pozy bohaterskie, lecz mu w tym przeszkadzał sromotny brak piór w ogonie…
Profesora Jastrebowa na próżno oczy chłopca wszędzie wypatrywały.
I już cofnąć się miał z miejsca, które dla śmiechu chyba nazwał ktoś ogrodem, gdy wtem dobiegły go wygłoszone basem głębokim słowa, tak dobrze mu znane i w pamięci jego jakby ostrymi ćwiekami wybite:
Chaosa bytnosł' dowremiennu
Iz biezdn Ty wiecznosti wozzwał…
Rzecz była do pojęcia trudna, a jednak namacalnie prawdziwa: odę Dzierżawina deklamował dziad bosonogi, na trawie siedzący.
Sprężycki zwrócił się w tę stronę i postąpiwszy kilka kroków, rozpoznał w deklamującym dziadzie z niezawodną pewnością, choć i z niesłychanym zdziwieniem, swego nauczyciela języka rosyjskiego.
Jastrebow, od dłuższego czasu nie golony, ze szczecinowatą, na pół siwą brodą, z głową, na wierzchu łysą, a z boków i z tyłu okoloną długimi pasmami włosów, na szyję i kark spadających, miał na sobie zgrzebną koszulę, wyłożoną na szerokie płócienne szarawary374 i nad biodrami paskiem rzemiennym ściśniętą.
Przed nim, na niskiej, prostej ławie, leżał napoczęty bochenek razowca i stała miska mleka zsiadłego oraz duża, czworograniasta, do połowy już opróżniona butelka z wódką. Wódkę pił Rosjanin szklanką, którą właśnie w tej chwili, uczyniwszy przerwę w deklamacji, do ust podnosił. Musiało zaś to podnoszenie już nieraz się powtarzać, gdyż twarz siedzącego była czerwona jak kołnierz burmistrza, a oczy, na wierzch wysadzone, miały wyraz zarazem dziki i obłędny.
Nie bez strachu przystąpił uczeń do nauczyciela i czapkę zdjąwszy, zaczął jąkać nieśmiało:
– Gaspadyń fiesor! Ja bardzo przepraszaju… Ja musiał przyjść, bo mnie tamci kazali… Ja przyszedł tolko zapytaćsia…
Nie dokończył.
Jastrebow obrócił się do niego całą twarzą i skierował nań zaiskrzone375 oczy. Wyraz tych oczu był tak straszny, że chłopcu ciarki przebiegły po krzyżu i nogi pod nim zadygotały.
Tamten wpatrywał się w niego długo, w milczeniu, okropnym, razem wściekłym i pełnym przerażenia wzrokiem – nagle machać zaczął rękami, jakby coś czy kogoś odepchnąć chciał od siebie, i krzyknął przeraźliwie:
– Satana376!… Satana!…
Sprężycki zdrętwiał.
Po krzyku nastąpiła cisza. Rosjanin zdawał się uspokajać, twarz i oczy w inną zwrócił stronę. Ale nie trwało to długo. Po chwili znów dojrzał chłopca, rękę w jego kierunku wyciągnął i cichszym już, jakby złamanym głosem rozkazał:
– Procz377!
Sprężycki schował się za drzewo.
Drżał ze strachu, lecz ciekawość w miejscu go trzymała.
Nauczyciel uciszył się. Głowę zwiesił nisko – twarz jego przybrała znany tak dobrze uczniom wyraz ostatecznego znużenia i apatii. Po chwili wyciągną rękę po butelkę, szklankę napełnił i wychylił. Twarz mu się rozjaśniła – hardym ruchem głowę podniósł – cały się wyprostował i jakby urósł.
Mocnym, patetycznym głosem zagrzmiał:
– Ja car – ja rab! Ja czerw' – ja boh!…
Sprężycki zrozumiał, że przed tą jego wielkością należało albo na twarz upaść, albo – uciec…
Wybrał drugie.
XVI. Mali bohaterowie
– A czy odważyłby się który z was pójść w nocy na cmentarz?…
Chłopcy, srodze zmęczeni „palantem378” i „ekstrametą379”, obsiedli kloce, leżące nad rzeką, oddając się z rozkoszą zasłużonemu wypoczynkowi oraz rozwiązywaniu najzawilszych zagadek filozoficznych i życiowych.
Czapki na tył głowy zesunęli, mundurki porozpinali – co sprzeciwia się wprawdzie przepisom szkolnym, ale jest niezrównanie pomocne na upał i znużenie.
W odpoczywającej i filozofującej gromadce rej wodzą: Kozłowski, Sitkiewicz, Dembowski – oni też głównie podtrzymują zapał dysputy, dostarczając coraz nowego do niej przedmiotu.
Rzucone w ten ul brzęczący zapytanie wywołało ten skutek bezpośredni, że wszyscy naraz zamilkli.
– Na cmentarz?… – odzywa się wreszcie, przeciągając wyrazy, Sitkiewicz. – Żeby mi jeszcze jaki „umarlak” głowę ukręcił? Nie głupim!
– Jest na to sposób… – zauważa nieśmiało Petrykowski, potulny chłopczyna, zdradzający zawsze pociąg do spraw kościelnych i teologicznych. – Trzeba tylko przy wejściu powtórzyć trzykrotnie, raz po raz, jednym tchem i bez najmniejszej omyłki: „A dusze wiernych zmarłych niech odpoczywają w pokoju wiecznym – Amen!”…
– Jednym tchem? I bez omyłki? – podrwiwa znów Sitkiewicz. – To tak będzie jak z nieboszczykiem Lutrem, któremu nasi księża kazali odmawiać prędko: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny”…
– I cóż Luter? – dopytują ciekawie chłopcy.
– Język mu skręciło i powiedział: „Od pól fieprza, głowa, ogon i nogi”…
Chwila hałaśliwej wesołości, którą przerywa ktoś uwagą:
– Ja słyszałem, że modlitwa pomaga tylko przed północą. Punkt o samej dwunastej „dusze” wychodzą z grobów i zaczynają spacerować po cmentarzu. Wówczas nie darują nikomu, kto im w drogę wejdzie.
– I któż to widział? – zauważa sceptycznie Dembowski.
– Byli tacy…
Petrykowski wyrywa się z niespodzianym wyznaniem:
– Raz na wsi, wieczorem, „dusza” przeleciała obok mnie tak blisko, jak stąd do tego kloca…
Wyznanie silnie oddziaływa na słuchaczów.
– Zląkłeś się? – bada jeden.
– Jeszcze jak! Alem zaraz odmówił: „A dusze wiernych zmarłych”… – i natychmiast zniknęła.
– Jakaż była? – dopytuje drugi.
– Bielusieńka.
Trzeci jest ciekawy szczegółów.
– W ziemię się zapadła, czy też do góry pofrunęła?
– Nie wiem. Zniknęła i tyle. Jakby ją kto zdmuchnął.
– Nie pływaj po piasku! – śmieje się ironicznie Sprężycki. – Duszy widzieć nie można.
– Dlaczego?
– Bo dusza nie ma ciała.
Rozsądniejsi przytakują.
– Ma rację. Prawda. Petrykosio puścił finfę! Zbajał się!
Ale występuje i opozycja.
– Ciało ciału nierówne. Dusza nie ma ciała takiego jak my, ale może mieć inne.
– Nie ma i nie może mieć żadnego!
– Tamta dusza – objaśnia ośmielony Petrykowski – nie miała wcale ciała. Była przeźroczysta, jak z mgły.
– A czyż mgła to nie ciało?
Stronnicy Petrykowskiego śmieją się.
– Mgła jest ciałem! Ha, ha, ha!… To pewnie człowiek składa się z mgły i duszy?… Ha, ha, ha!
– A po śmierci mgła w proch się rozsypuje… Ha, ha, ha!
– Zbajał się Sprężycki, zbajał! – decyduje Sitkiewicz głosem, niedopuszczającym zaprzeczenia.
Ale Sprężycki lekceważy sobie tę stanowczość.
– Wcale się nie zbajałem – mówi spokojnie. – Zbajali się ci, dla których ciałem jest to tylko, co ich boli, gdy dostaną bicie i którzy nie wiedzą, co jest ciało fizyczne.
– Mgła nie jest ciałem fizycznym – oświadcza Sitkiewicz tym samym co wpierw tonem.
– A woda?… Przypomnij sobie co nam mówił profesor Wiśniewski…
– Woda co innego, a mgła co innego…
– Tak?… A z czegóż powstaje mgła?
Teraz zrozumieli już rzecz nawet najmniej pojętni. Wszystkie głosy zwracają się przeciw tamtemu.
– Zbajał się Sitko! Zbajał!…
Gdy wrzawa uciszyła się, zabiera znów głos Kuszkowski, ten, co wystąpił z zasadniczym pytaniem, dotyczącym pójścia nocą na cmentarz. Kuszkowski jest „z wyższej klasy”, co mu daje niezmierną przewagę nad młodszymi i otacza jego kędzierzawą głowę jakby aureolą.
– Tchórze! Baby! – woła z pogardliwym lekceważeniem. – Nie ma między wami ani jednego, coby zdobył się na czyn bohaterski. Znam was! Wyście zuchy: z żydziakami wojować i do ogrodu zamkowego skradać się po niedojrzałe owoce!
Tu zabrał głos Kozłowski, dotąd milczący.
– Najpierw – mówi spokojnie i z wielką powagą – to nie może odnosić się do mnie, bo choć byłem z Bałandowiczem „na gruszkach”, ogrodnik Pawlicki nie mnie złapał, lecz Bałandowicza, i czapkę nie mnie zerwał, lecz Bałandowiczowi. Najlepszy dowód, że do moich ciotek na skargę nie przychodził, a do ojca Bałandowicza poszedł i dostał „złoty, groszy sześć” za zerwany owoc. I wszystko jest już w porządku i nie ma o czym mówić.
– Po wtóre?… – dopytuje z surową wyniosłością Kuszkowski.
– Po wtóre: Kozłowski nie jest tchórzem ani babą. „Umarlaków” ani „dusz” wcale się nie boi i na cmentarz pójdzie o samej północy.
– Słowo?
– Słowo.
Któryś z młodych śmieszków wyrywa się:
– A jakie słowo380? – czynne, bierne, posiłkowe?
– Słowo Kozłowskiego!
Wszyscy wiedzą, że to rękojmia381 wystarczająca. Nie było jeszcze zdarzenia, żeby Kozłowski swego słowa nie dotrzymał. Pomiędzy młodymi chłopcami i dobre, i złe udziela się zaraźliwie. Bohaterstwo Kozła zbudziło u pozostałych popędy współzawodnicze. I ten i ów zamyśla się – coś kombinuje, postanawia…
Radzicki, niski, krępy brunet, żywo poruszający się, z miną śmiałą, pewną siebie, odzywa się nieco ironicznie:
– A czy to pan Kuszkowski myśli, że pójść na cmentarz w nocy to już największa sztuka?…
– Wymyśl większą, kiedyś taki zuch!
– A jak też na przykład zdaje się panu Kuszkowskiemu: czy przepłynąć wpław Narew, naprzeciw „murowanki”, trzymając na głowie ubranie i nie zamoczywszy go, lada kiep382 potrafi?
– Potrafiłby Kucharzewski – ale chory.
– No, to ja pana Kuszkowskiego przekonam, że tu Kucharzewski niepotrzebny, bo to zrobi Radzicki – a zrobi nawet więcej, bo przepłynie rzekę w najszerszym miejscu nie raz, lecz dwa razy: tam i z powrotem.
Szmer podziwu ozwał się wśród gromadki. Któryś ze sceptyków, nieuniknionych w każdej liczniejszej drużynie, półgłosem mruczy:
– Bajki!…
Zapalczywy chłopiec przyskakuje do niego:
– Będziesz miał prawo szydzić, jeśli słowa nie dotrzymam. Tymczasem – trzymaj język za zębami!
– Więc słowo?
– Jakem Radzicki!
Koledzy otaczają zucha numer 2-gi. Jeden wyraża uznanie, drugi ostrzega przed niebezpieczeństwem, trzeci rad by poznać tajemnicę tak nadzwyczajnego pływackiego majstersztyku…
W tejże chwili wskakuje na wierzch kloca mały Bellon, zwany „Balonikiem”, i cienkim głosem krzyczy:
– Poczekajcie!
– Czego ten znów chce? – odzywa się kilku starszych lekceważąco.
– Czy wy wiecie, jak ja umiem skakać?
– Jak pchła! – śmieje się któryś.
– Aha! Właśnie!… Przyjdźcie do mnie jutro na podwórze, to pokażę wam skok, jakiegoście nawet w cyrku nie widzieli!
– Nie chwal no się tak, malcze!…
– Nie nadymaj się, Baloniku, bo pękniesz!…
– Ostrożnie, pchełko, żeby cię „proszkiem” nie posypali!
Chłopcy śmieją się – są jednak naprawdę zaciekawieni. Bellon słynie w całej szkole z mistrzowskich kozłów. Udając, że ich to mało obchodzi, pytają:
– Jakiż to będzie skok?
– Z huśtawki.
– Piiii… wielkie rzeczy!
– Ale wy znacie przecie naszą huśtawkę.
– Wyższa od gołębnika.
– Więc cóż?
– Więc ja rozhuśtam się najwyżej, jak tylko można – aż tam, het, pod same chmury – a potem: skoczę na równe nogi na ziemię.
– Przechwalasz się, Baloniku. Tego by i Kucharzewski nie dokazał!
– Bo wielki i ciężki. A ja jestem mały i lekki, więc dokażę.
– Nie bardzo w to wierzymy.
– Przyjdźcie, to zobaczycie.
Kuszkowski zdjął czapkę, wyjął z kieszeni mały grzebyk – z zadowoleniem przeczesuje czuprynę.
– Winszuję wam – mówi. – Kozłowski, Radzicki i Bellon ocalili honor waszej klasy. Nie same z was baby i zmokłe kury. Wprawdzie znaleźli się dotąd dopiero kandydaci na bohaterów, ale ja ufam ich honorowi, że co powiedzieli, spełnią.
– Spełnimy! – krzyczy głośno bohaterska trójka.
– Czemu to jednak – zauważa surowy piątoklasista, wskazując wzrokiem chłopca, siedzącego nieco na uboczu, z twarzą mizerną, z oczyma podsiniałymi – nie stanął do apelu ten, na którego miałem prawo liczyć najwięcej: Witold Sprężycki?
Usłyszawszy swe nazwisko, Sprężycki głowę podnosi, prostuje się, bystre spojrzenie rzuca na mówiącego.
– Przed tygodniem – tłumaczy się – wstałem z łóżka po ciężkiej chorobie. Skakać i krzyczeć, choćbym chciał, nie mogę. Niech nikt jednak nie myśli, że się dam innym wyprzedzić. Ja również postanowiłem dokazać „sztuki” – i dokażę!
Głos chłopca, z początku słaby i nawet drżący cokolwiek, przy ostatnich słowach nabiera niezwykłej mocy. Sprężycki jest widocznie przejęty tym, co powiedział. Na próżno jednak i Kuszkowski i towarzysze oczekują bliższych wyjaśnień – czwarty „bohater” okazuje się mniej skłonnym od poprzedników do czynienia głośnych zapowiedzi.
– Na Sprężyckiego nie ma co liczyć – szepce poufnie Sitkiewicz piątoklasiście. – On teraz do niczego. Niedawno miał „trzy ćwierci do śmierci” – słaby teraz, jak kurczę. Nie dałby rady najmniejszemu „szajgecowi383”…
– To prawda – przytwierdza Kuszkowski – choroba zjadła naszego zucha. Jednak z taką pewnością siebie mówił o swojej „sztuce”…
– Językiem wojować łatwo…
Zapada wieczór. U fary przedzwoniono już na Anioł Pański. W powietrzu snuje się dym drzewny, lekki, niebieskawy, który nie dławi jak wyziew węgla kamiennego, ale na miejscu otwartym przyjemny być może nawet dla powonienia.
Razem z tym miłym dymkiem nadlatują zapachy skwarek ze słoniny, kawy „żołędziowej”, jajecznicy z przysmażoną cebulką. Na stancjach przygotowywa się 384 wieczerza dla uczniów – dla tych pyzatych, ociężałych chłopców ze wsi, którzy jak lupus385 z ich łacińskiego Tirocinium386”, choć nie rapaces387 i nie crudeles388, są jednak pod względem jedzenia – insatiabiles389.
I w bohaterskiej drużynie wrażenia żołądkowe zapanowały chwilowo nad innymi. Chłopcy szybko zrywają się z kloców, głowami skinęli sobie na pożegnanie – z pośpiechem pędzą w różnych kierunkach do pełnych mis, które w tej chwili zdają się im wonniejszymi, niż róże sarońskie390, niż kadzidła w świątyni Salomona391…
Sprężycki idzie z wolna, wsparty na ramieniu Dembowskiego.
– O jakiejże to „sztuce” myślisz, biedaku? – pyta ostatni, z niepokojem i troskliwością matki, czuwającej nad chorym dziecięciem. – Czyś zapomniał, że doktor Dobrzelewski zabronił ci nawet wiele chodzić i głośno mówić?…
– Toteż moja sztuka nie polega ani na chodzeniu, ani na mówieniu.
– Na czymże zatem?
– Zobaczysz…
Dembowski wzdycha.
– Nie zapominaj, Witek, że tobie przykazano: jeść jak najwięcej, sypiać jak najdłużej, mieć dobry humor i przesiadywać po całych dniach w ogrodzie. Moim zdaniem, niepotrzebnie nawet chodzisz do szkoły i męczysz się słuchaniem belfrów. Wszakże, czy tak, czy inaczej, ten rok dla ciebie stracony…
– Tak myślisz, Bronek?…
– Nawet twój ojciec powiedział, że nie wymaga od ciebie składania egzaminów… Nieprawda?
– Aha!
Żegnają się przyjaciele serdecznie jak zawsze, całują się jak bracia – jednak, przy rozstaniu, na ustach Sprężyckiego błąka się uśmiech zagadkowy…
Z tym uśmiechem zasiada do swego uczniowskiego stolika, wyciąga z półki książki, z szuflady kajety i starannie obciąwszy knot u świecy łojowej, zabiera się do pracy.
Upłynęło kilka tygodni – kilka długich, ciężkich, leniwie wlokących się tygodni, wypełnionych pracą egzaminową, podnieceniem nerwów, niepokojem o dobry stopień, o promocję, o przyszłość…
W ciągu tych pracowitych tygodni, drużyna bohaterska nie miała czasu na urządzanie posiedzeń „klocowych” – ani razu nie stawiła się w komplecie na zwykłym miejscu nad Narwią.
Każdy myślał tylko o sobie, zajmował się wyłącznie własnymi sprawami – niewiele obchodzili go inni, choćby nawet koleżeństwem zbliżeni, wspólnością losów związani.
Ale nareszcie godzina „sądu ostatecznego” wybiła. Skończyły się egzaminy, odbył się „popis”, ogłoszono zapadłe na radzie nauczycielskiej wyroki. Kto miał utonąć, poszedł na dno, kto miał wypłynąć, ukazał się na powierzchni – rozdano nagrody, listy pochwalne, promocje – jedne oczy zabłysły radością i dumą, inne napełniły się łzami żalu albo brzydkiej zawiści – i miasteczko zapadło w senną, leniwą ciszę wakacyjną.
Na chwilę jednak przed ostateczną rozsypką, gromadka niebieskich mundurków skupiła się raz jeszcze przy klocach – których połowę zdążono już przez ten czas porznąć na deski i Narwią, a następnie Wisłą, spławić do Gdańska392.
W gromadce nie brakło żadnego z tych, co tu niedawno śluby bohaterskie wykonali. Tylko z szeregu „świadków” ubyli dwaj czy trzej, najniecierpliwsi, którym tak się śpieszyło do jazdy konnej na oklep, do biegania boso po łąkach, do kąpieli w kamienistym strumieniu lub pełnej żab sadzawce, że wprost z sali popisowej przeszli na bryczkę i pomknęli wyciągniętym kłusem do rodzinnej zagrody.
Na klocach nadrzecznych znów siedzą: Sitkiewicz, Radzicki, Kozłowski, Dembowski, Sprężycki, Bellon i inni. I znów rej wodzi i objawy szacunku odbiera Kuszkowski, ubrany w szaty cywilne, przedzierzgniony393 już niemal w „obywatela”, imponujący scyzorykiem, nieco za wielkim słomianym kapeluszem, cokolwiek za krótką marynarką beżową, a najwięcej tym, że ma w kieszeni patent z ukończenia całej „powiatówki” i kpi sobie z wszystkich na świecie szkół, lekcji, zadań, książek, belfrów i inspektorów.
Jeśli z niejaką ujmą dla swej cywilności zstąpił on raz jeszcze między niebieskie mundurki, czyni to dlatego jedynie, aby spełnić do końca swój honorowy obowiązek arbitra i zażądać od ochotników zdania sprawy z wielkich dzieł, do których się zobowiązali.
Jest wprost niezrównany, Jowiszowi na Olimpie podobny, gdy machnąwszy w prawo i w lewo prawdziwą trzcinową laską i zaciągnąwszy się dymem prawdziwego groszowego papierosa, mówi: