Kitabı oku: «Wspomnienia niebieskiego mundurka», sayfa 12
A on łagodnym głosem przyzywał prymusa i mówił na przykład:
– Otwórz, kochanku, lufcik, bo tu trochę duszno…
Albo:
– Jeśli uważacie, moje dzieci, że wam zimno, to niech Jan dołoży drzewa do pieca…
I wychodził – a klasa stawała się nagle, bez żadnego nakazu, spokojna, przyzwoita, stateczna.
Rektor pełnił zarazem obowiązki nauczyciela. W niższych klasach wykładał geografię, w wyższych – początki nauk przyrodniczych.
Były to jedyne lekcje, na które uczniowie śpieszyli z ochotą, wyczekując ich niecierpliwie, żałując, że nie przypadają częściej, że dłużej nie trwają…
Uczył bez książki; dyktował tylko krótkie streszczenia swego wykładu. A ten wykład jakże był prosty, przystępny, wszelkiej „magistralności” pozbawiony! Wiśnicki po prostu gawędził z uczniami, jakby rzecz działa się nie w klasie, na lekcji, lecz na przechadzce, pod drzewami albo na przyzbie416 chaty wieśniaczej, przy kwaśnym mleku lub chlebie z miodem.
Zawsze przy tym miał coś ciekawego do pokazania: to roślinę niezwykłą, to ptaka wypchanego, to żywą rybkę w wodzie, to gada zakonserwowanego w alkoholu.
Szkoła posiadała niewielki zbiorek okazów przyrodniczych, pomocy naukowych itp. Za poprzedniego rektora ten zbiorek znajdował się w zupełnym zapomnieniu – zakurzony, poprzewracany, w szafach nigdy nie otwieranych uwięziony. Wiśnicki, przy pomocy piątoklasistów, uporządkował go i posługiwał się nim stale przy wykładzie.
Czasem z własnych zbiorów przynosił mniej rzadkie minerały, łamał je na cząstki i uczniom rozdawał – zachęcając do samodzielnego zbierania.
Był to doskonały pedagog – rozumiejący, że to nie szkoła uczy, lecz uczniowie uczą się sami… i że szkoła najzupełniej spełni swe zadanie, gdy ich do nauki zachęci, w uczeniu się pomoże, wskazówek potrzebnych udzieli.
Nowy rektor bardzo pilnie czuwał nad uczniami – czynił to wszakże w taki sposób, że oni tego najczęściej wcale nie dostrzegli. Opowiadając raz na przykład piątoklasistom o tytoniu i jego plantacjach, rzekł niby nawiasem:
– Słyszałem, że niektórzy z panów palący papierosy czynią to podczas pauzy w miejscu bardzo niewłaściwym i bardzo brzydkim. Nie będę im tego zabraniał, tak samo jak nie zabraniałbym swemu przyjacielowi leźć w błoto. Gdybym jednak widział, że przyjaciel, nie spostrzegając tego, ma wstąpić w rynsztok417, nie mógłbym się powstrzymać od pochwycenia go za ramię i zawołania: „Wariacie! Co czynisz?”…
Poczuwający się do winy uczniowie milczeli i próbowali się uśmiechać – rumieniec jednak zdradzał, że zaczynają wstydzić się swego postępowania.
Rektor tymczasem ciągnął głosem zupełnie naturalnym:
– Zawiadamiam panów palaczów, którzy od palenia powstrzymać się nie mogą, że od jutra, podczas każdej pauzy Jan będzie zaopatrzony w papierosy. Panowie palacze będą mogli otrzymywać je od niego na każde żądanie – pod warunkiem, że będą palili otwarcie, przy wszystkich, na dziedzińcu szkolnym.
Chłopcy trącili się łokciami i milczeli. Żaden nie wiedział, czy to żart, czy rzecz poważna. Wiśnicki miał swą zwykłą, dobrą, poczciwą minę, która upewniała, że w każdym razie słowa jego wypłynęły ze szczerej, ojcowskiej miłości dla chłopców.
Nazajutrz, na „dziesiątej” (tak nazywano dłuższą, dziesięciominutową pauzę), żaden nie poszedł palić skrycie, w miejscu „nieodpowiednim i brzydkim”. Wstydzili się tego. Wszystkich też odbiegła chęć skręcenia i napychania tytoniem tutek z grubego, wydartego z kajetów papieru. Okłamywali siebie samych, że wciąganie w płuca cuchnącego, szczypiącego w język i gryzącego w oczy dymu jest im przyjemne; teraz przyznać musieli sami, że to obrzydliwość.
Około starego Jana, ćmiącego przy drzwiach krótką żołnierską fajeczkę, kręcili się ciekawie ale i podejrzliwie – rzucając nieufne spojrzenia na jego kieszeń wypchaną. Jeden wszakże, najśmielszy, przystąpił i rzekł ostro:
– Proszę o papierosa.
Inwalida natychmiast podał rzecz żądaną. Wydobył nawet pudełko zapałek siarkowych i zapalił jedną z wielkim trzaskiem a większym jeszcze – swędem418.
Śmiałek, z dymiącym papierosem w ustach, zaczął chodzić po dziedzińcu. Ale w jednej chwili otoczyło go takie zbiegowisko, że krokiem postąpić nie mógł. Ściśnięty został ze wszech stron przez niebieskie mundurki małe, mniejsze i najmniejsze – zewsząd też wzniosły się piskliwe głosy, do wrzasku ptactwa domowego podobne:
– Palacz!.. Kopcidym!… Kominiarz!…
Siłą rozerwał ten łańcuch, ale gromada „knotów” pobiegła za nim dalej, niby stado wróbli za rarogiem – krzycząc, drażniąc się, wyśmiewając…
– Dla pana palacza świecę z kociego łoju!
– Krowiego ogona łokieć!
– Cygarnicę z wołowej kości!
Rzucił się z podniesioną pięścią na prześladowców, przy czym papieros z ust mu wypadł. Ostatecznie i malca żadnego nie dosięgnął, i papieros stracił. Od proszenia o drugi odbiegła go ochota.
Po jednej nieudanej próbie, już dalsze nie nastąpiły. Nawet stary Jan na próżno mrugał na przechodzących wyrostków, uderzając się po kieszeni wypchanej i pomrukując uprzejmie:
– Może „papiruska”?…
W jego uśmiechu widziano utajone szyderstwo i – odwracano się pośpiesznie od zdradnej pokusy.
Odtąd palenie tytoniu w obrębie gmachu szkolnego zupełnie ustało. Zmniejszyło się też znacznie i poza szkołą.
Zajął się również nowy rektor wytępieniem innej plagi, za jego poprzednika bardzo rozpowszechnionej.
Chociaż uczciwsi uczniowie po wszystkie czasy prześladowali bez litości „lizusów” i „donosicieli”, jednak marny ten rodzaj, znajdując u Madeja zachętę, nadmiernie się w szkole P-skiej rozpanoszył.
Bywało, na przykład, że rektor czyta listę, a przy nazwisku nieobecnego kolegi uczniowie mówią:
– Chory!
W tejże chwili podnosi się lizus, wytyka dwa palce i raportuje:
– Nieprawda, proszę pana rektora. Widziałem go, jak łowił ryby na wędkę przy moście benedyktyńskim!…
Madej pochwalił by był takiego ucznia za lojalność i wysługiwanie się władzy – Wiśnicki potarł tylko brodę i spod oka nań spoglądając, rzekł:
– Kiedy tak, to idźże, moje dziecko, i – pomóż mu…
Chłopiec myśli, że to żart i z miejsca się nie rusza. Ale rozkaz powtarzają mu, łagodnie lecz z naciskiem – musi przeto, rad nie rad zabierać tekę i wynosić się z klasy. Przeprowadzają go śmiechy i szyderstwa kolegów. Rektor udaje, ze ich nie słyszy.
To znów zdarzały się ciężkie bezimienne przestępstwa, jak na przykład: wybicie szyby w klasie, splamienie dziennika klasowego atramentem, krzyknięcie spod ławki na nielubionego nauczyciela: „szwab”…!, „dziad”…! lub tp. Rozumie się, że bezimiennymi były one tylko dla zwierzchności…
Honor uczniowski, często powtarzane hasło: ”jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, wreszcie wrodzone młodym duszom poczucie jedności nie pozwalały wyjawiać przed władzą nazwiska „przestępcy”. Zacięte usta chłopców zdawały się mówić: – Możemy wszyscy pójść do „kozy” i przenieść męki najokropniejsze – ale jeden karany nie będzie!…
Za rządów Madeja zawsze w takich wypadkach znajdował się zdrajca, który chyłkiem wędrował do kancelarii i składał inspektorowi o całym wypadku „raport sekretny”, z dokładnym wskazaniem winowajcy.
Winowajca otrzymywał surową karę upozorowaną zwykle czymś innym – donosiciel zaś, choćby był osłem „patentowanym”, mógł być pewnym promocji – niekiedy nawet i pochwały.
Za Wiśnickiego ta rzecz odbywała się w inny sposób.
Przed rektorem na przykład, siedzącym samotnie w kancelarii, zjawia się niespodzianie tajemniczo uśmiechnięty, na palcach skradający się, z pokręconym na głowie „runem”, z odstającymi sromotnie uszyma – Baranowski.
– Czego chcesz, moje dziecko? – pyta dobrotliwie uprzejmy dla wszystkich zwierzchnik.
– Wczoraj, proszę pana rektora, wybili w naszej klasie szybę…
– Wiem o tym.
– I zaklęli się, że nie powiedzą, kto to zrobił…
– Ha, cóż ja na to poradzę!
– Więc ja przyszedłem powiedzieć panu rektorowi, że to wybił Dobrosielski…
Rektor udaje nadzwyczajne zajęcie.
– Zadziwiasz mię, moje dziecko!… – mówi, zdejmując i kładąc na powrót okulary. – Przed chwilą był tu właśnie Dobrosielski i powiedział, że szyba została wybita przez… no zgadnij, przez kogo?
– Nie mogę zgadnąć, co on powiedział.
– Przez ciebie.
Baranowski aż podskakuje.
– To dopiero kłamczuch!… Dam ja jemu!… Niech mi to w żywe oczy powtórzy!…
– Masz słuszność, moje dziecko – mówi rektor. – Trzeba, żeby on ci powiedział to w oczy. Zadzwonię na Jana, żeby go tu przyprowadził.
Mówiąc to, sięga po dzwonek.
– Panie rektorze! – jęczy przestraszony Baran – niech pan rektor tego nie robi!
– Ale w takim razie nie będę wiedział, kto naprawdę winien?
– Ja mówię, że Dobrosielski.
– A Dobrosielski mówi, że ty. Będę musiał zatem ukarać i Dobrosielskiego, i ciebie. Ponieważ jednak Dobrosielski nie ucieka od konfrontacji z tobą, ty zaś widocznie jej się boisz, więc – tobie zostanie wymierzony wyższy stopień kary.
– O mój Boże! Mój Boże!… – płacze donosiciel, zupełnie z tropu zbity i bezradny.
– Chyba… – wtrąca rektor dobrodusznie – że oskarżenie swe odwołasz…
Baran chwyta się ostatniej deski ratunku, przypada do rektora, całuje go w rękę i z wysiłkiem wykrztusza:
– Ha, to już wolę… już wolę – odwołać!
– Więc idźże sobie z Bogiem, moje dziecko.
Chłopiec o pokręconym runie odchodzi – żeby już nigdy w roli donosiciela przed Wiśnickim nie stanąć.
Pod kierownictwem nowego rektora, szkoła w P. uspokoiła się, umoralniła i wyszlachetniała. Nie słyszało się nigdy o żadnym skandalu, o masowych karach, o wydalaniu uczniów ze szkoły. Nawet na stancjach, przez wdowy utrzymywanych, przestano palić tytoń, grać w karty i pić zaprawiony melasą likierek. Profesor Salamonowicz był w rozpaczy, nie mogąc, mimo potrojonej czujności, zwietrzyć nic takiego, co by w „Księdze wizyt” jako malam notam419 można było zapisać.
Przykład zwierzchnika oddziałał na podwładnych. Zmieniło się do gruntu postępowanie nauczycieli z uczniami. I ten stosunek, dawniej jakby obustronną niechęcią zaznaczony, stał się teraz przyjemnym, gładkim, na miłości i zaufaniu opartym.
Przede wszystkim znikła z katedry420 trzcina profesora Luceńskiego, zajmując o wiele właściwsze dla siebie miejsce: w kącie przy piecu. Dzięki temu, na lekcjach francuskiego ustały owe grzmoty, przerażające tak bardzo nerwowych chłopców, że się od nich często rozchorowywali.
Profesor Izdebski po dawnemu wprawdzie wysuwał rozczapierzone palce w kierunku czupryn uczniowskich, najczęściej wszakże cofał je, włosów nie tknąwszy. Zaniechał też dawnego zwyczaju wybijania „końcówek” – pięścią na plecach.
Energiczne tytuły: „oszol”, „barrran”, „wół”, którymi tak hojnie szafował profesor Effenberger, zostały przezeń zastąpione łagodniejszymi: „szpicbub”, „len” (leń) i „szpik” (żbik). Nierzadko też on teraz urozmaicał nudne lekcje niemczyzny opowiadaniami o pieszych, pełnych przygód wycieczkach, które odbywał w młodości do Szwarcwaldu.421 Te opowiadania, mimo łamanego języka, jakim je wygłaszano, bardzo zajmowały chłopców.
Ksiądz Wiśniewski, prefekt, nic w swym postępowaniu odmieniać nie potrzebował, zawsze był bowiem łagodny jak baranek, cierpliwy i wyrozumiały. Dla profesorów: Salamonowicza, Żebrowskiego, Chrupczałowskiego reforma była również zbyteczna, gdyż żaden z nich nie wykraczał nigdy przeciw prawom grzeczności i przyzwoitości, obowiązującym nie tylko uczniów względem nauczycieli, lecz i odwrotnie. I było wszystkim dobrze pod dobrymi rządami rektora Wiśnickiego. Wszyscy modlili się, żeby trwały jak najdłużej i żeby te, które po nich nastąpią, niczym się od nich nie różniły…
XVIII. Ostatnie zebranie
Pan Pawlicki, ogrodnik, a właściwie dzierżawca ogrodu „Zamkowego” (który mieszkańcy miasteczka iure caduco422 uczynili spacerowym i publicznym), doznaje dziś co kilka chwil nerwowego niepokoju.
Pan Pawlicki nie lubi gości przybywających wyłącznie na przechadzkę. Nie lubi ich zwłaszcza w godzinach rannych. Zwykle po każdej takiej „wizycie” nie może doliczyć się kwiatów na klombach, owoców na drzewach – niekiedy nawet tyczek przy fasoli.
Dawniej było jeszcze gorzej. Panowie z miasta, ich żony, dzieci i służba, jakby do tego ślubem tajemnym zobowiązani, nigdy, wchodząc do ogrodu, drzwi za sobą nie zamykali. Korzystały z tego w granicach jak najszerszych psy i świnie – z małym, rozumie się, pożytkiem dla ogrodu i średnią przyjemnością dla ogrodnika.
Zaradził wreszcie złemu pan Pawlicki przez zawieszenie na drzwiach ciężkiego kamienia, który je sam, automatycznie, z nadzwyczajnym łoskotem zamyka.
Otóż dziś powodem wspomnianego już zdenerwowania pana Pawlickiego jest ów łoskot, co kilka chwil powtarzający się.
Za każdym huknięciem kamienia pan Pawlicki prostuje plecy przy sadzeniu „flanców423” zgięte, głowę w stronę drzwi obraca i widzi w nich – niebieski mundurek. Ile huknięć, tyle mundurków.
– Kara boska… nasłanie!… – mruczy, srodze się marszcząc.
W ciągu kwadransa naliczył tych niebieskości przeszło tuzin.
– Chodź ino, Aleś! – woła rozpaczliwym głosem na swego syna Olesia.
Nadchodzącemu wydaje półgłosem zlecenie:
– Uważaj, a dobrze, na drzewa fruktowe424… Na studentów cięgiem patrz… A jakby co, to przez425 żadnych ceregielów, czapkę łap i kwita!…
Jakże bardzo myli się pan Pawlicki! Jakże bezpodstawne i niedorzeczne są jego obawy!
To nie „knoty” przyszli – nie urwisy, nie zrywacze kwaśnych jabłek, nie otrząsacze robaczywych gruszek. To raczyła nawiedzić ogród zamkowy arystokracja szkoły: same piątoklasisty, ptaki na wylocie, którym rektor doręczyć ma jutro patenty, a wraz z patentami prawo noszenia stroju cywilnego, zapuszczania bród i wąsów, chodzenia z laskami, grywania w bilard, zaciągania się papierosem. Przyszli jeden za drugim, umówiwszy się widać na jedną godzinę, sztywni, poważni, uroczyści, jakby już byli co najmniej kancelistami biura powiatu lub sekretarzami urzędu pocztowego. Przyszli, zasiedli na ławkach dokoła wielkiej, starej gruszy sapieżanki – i zaraz wołają na „Alesia”:
– Garniec agrestu… Garniec gruszek… Garniec jabłek…
– Agrest ma być miękki!
– Gruszki soczyste!
– Jabłka słodko-kwaskowate!
Poważny nastrój nie odebrał im apetytu.
W tym świetnym gronie błyszczy na kształt wielkiej „bursztówki426”, okrągła, rumiana twarz Bonusia Smolińskiego; świecą ruchliwe, podobne gwiazdom latającym, czarne oczy Kozła; wychyla się spod prostego daszka kepi blade, lekko naznaczone ospą, od myśli wytężonej pofałdowane czoło Ossowskiego; widać też przejętych powagą chwili i niebywale uroczystych: Sprężyckiego, Bellona, Sitkiewicza, Właszczuka, Petrykowskiego i innych.
Jedzą owoce, wypluwają pestki daleko przed siebie i milczą.
Dopiero gdy zjedli, Ossowski, uczeń dobry, pilny, do nauki zawzięty, pociera czoło i powiódłszy oczyma po towarzyszach, przemawia:
– Jutro zatem…
I wzdycha.
– Tak, jutro!… – powtarzają inni.
I również wzdychają.
Drażni to Kozłowskiego. Jego żywy temperament nie znosi wszelkiej płaczliwości.
– Cóż to? – woła głosem rześkim, z ławki się zrywając – czyśmy tu przyszli na rekolekcje? – Czy to jutro koniec świata?…
– Nie, ale dzień ważny…
– Opuszczamy szkołę na zawsze…
– Rozstajemy się – może już się więcej nie zobaczymy…
– Ha – wykrzykuje Kozioł – jeśli to wam humory zakwasza, można temu zaradzić.
– Jak?
– Zostańcie wszyscy na drugi rok w piątej klasie!
Za dobrą radę Kozioł dostaje w głowę ogryzkiem jabłka.
Po krótkim zamieszaniu zabiera głos najpoważniejszy w tym gronie – Ossowski.
– Zebraliśmy się tu – mówi – ażeby opowiedzieć sobie wzajemnie: co każdy z nas zamierza czynić po otrzymaniu patentu. Trzeba więc, żeby Kozły przestały brykać i żeby zrobiło się trochę spokojniej.
– Racja. Niech Kozioł schowa rogi.
– Będziemy mówili kolejno, jak siedzimy.
– Osa! Zaczynaj od siebie.
Ossowski przesuwa rękę po czole.
– Znacie mnie dobrze – przemawia głosem smutnym. – Wiecie, że rwę się do nauki, jak – koń do żłobu. Ale cóż, kiedy tego konia przytrzymuje w miejscu – uzda…
– Co takiego?
– Mocna, twarda uzda, której ani zerwać, ani zębami przegryźć nie można.
– Osa, mów wyraźniej. Jakaż to uzda?
– Bieda.
Sprężycki przypatruje się koledze szeroko otwartymi oczyma. Jest oczytany, posiada dużo wiadomości, ogarnia myślą szerokie horyzonty – ale o życiu praktycznym ma pojęcie tak słabe, jak dziecko. Wygląda też dziecinnie i najmłodszy z całego grona, odbija rażąco od swych kolegów, wyrostków, którym wąsy już się sypią.
– Czy to znaczy, że nie masz pieniędzy? – pyta naiwnie.
– Ano, tak…
– To poproś swego ojca, żeby ci dał…
– Ba! Kiedy mój ojciec także nie ma!
Sprężycki milknie. W głowie nie może mu się pomieścić, żeby mogli być na świecie ojcowie, nie mający pieniędzy.
– Cóż więc postanowiłeś? – pytają Ossowskiego koledzy.
– Będę przez kilka lat uczył cudze dzieciaki i grosz do grosza ciułał. A gdy uzbieram potrzebny „fundusz”, wstąpię do gimnazjum – potem do uniwersytetu…
– Czym chcesz zostać?
– Wszystko mi jedno: lekarzem, adwokatem, urzędnikiem… Głównie chodzi mi o to żeby jak najwięcej umieć, wiedzieć!
Niewielkie oczy błyszczały mu ogniście na okrągłej, bladej twarzy. W kolegach budzi szacunek.
– Na Bonusia kolej!
Gruby Bonuś Smoliński, opędzając się Kozłowskiemu, który kłuje go w tłusty kark gałązką agrestu, pod pozorem, że muchy zeń opędza – przemawia wolno, z namysłem:
– Ja zostanę lekarzem… od zwierząt.
Chłopcy zaczynają się śmiać.
– Nie śmiejcie się. To dobry kawałek chleba.
– Bonusiowi zawsze chodzi najbardziej o chleb…
– Z serem!
– Albo ze szperką!
– To ty będziesz „wytryniarz”? – krzywi się pociesznie Kozłowski.
– No tak, albo co?
– Winszuję.
Bonuś milczy i nadyma się, myśląc o odparowaniu ciosu. Wreszcie mruczy z powstrzymywanym, grzechoczącym mu w gardle, śmiechem:
– Sobie powinszuj, bo możesz mieć u mnie darmo poradę…
Tamtemu oczy się iskrzą… Aby zażegnać burzę, Ossowski woła:
– Kozłowski niech mówi!
– Kozłowski! Kozłowski! – powtarzają inni.
Wołany odchrząkuje, brodą zabawnie porusza, oczyma strzela w prawo i w lewo…
– Mnie ciągnie do lasu… – oświadcza głosem poufnym i zęby wyszczerza.
– Jak zwyczajnie kozła… – zauważa jakiś dowcipniś.
– Głupiś, kochanku. Zwyczajnych kozłów do lasu nie puszczają, boby zniszczyły – a ja będę las siał, lasu pilnował, o lesie myślał. Będę leśniczym – rozumiesz? Najpierw leśniczym, a potem nadleśnym.
– Wiwat Kozioł nadleśny! – krzyczą chłopcy wesoło.
Ossowski śpieszy uciszyć wrzawę.
– Sitkiewicz ma głos – przypomina.
Sitkiewicz pociera brodę, na której dzięki długiemu skrobaniu scyzorykiem jeży się już jasna, rzadka szczecinka.
– To się wie, że mam głos – żartuje – przecieżem nie ryba427.
– Gadaj: co będziesz robił, jak dostaniesz patent?
– Schowam go do kieszeni. Głupi daje, mądry bierze.
Sitkiewicz ma słabość do przysłów i „przygadawek”.
– A potem co?
– Pójdę na obiad. Człowiek jak głodny, to do niczego, a jak się naje, to by nic nie robił.
Śmieją się. Ossowski napiera:
– Powiedzże, Sitko, co myślisz zrobić ze sobą po skończeniu szkoły?
– Nic nie myślę. Albo ja głupi myśleć? Indyk myślał i głowę mu ucięli428.
– Czy zamierzasz dalej się kształcić?
– Co to, to nie! Mam już tej nauki po dziurki w nosie. Niech moje wrogi uczą się! – niech tłumaczą Eutropiusza429, Korneliusza430, Owidiusza431 i kują greckie „aorysty432”!
– Obrałeś już sobie zawód?
– To się wie!
– Jaki?
– Zostanę jeometrą433. Raz kozie śmierć!
Wśród ogólnej wesołości Sitkiewicz milknie i zapala papierosa, prawdziwego papierosa w prawdziwej angielskiej bibułce.
Z kolei zabiera głos siedzący tuż za Sitkiewiczem – Bellon.
Dobry, szczery chłopiec, rumiany i okrągły, choć nie dość jeszcze rozdęty, żeby z „balonika” mógł zostać całym „balonem” – nic stanowczego powiedzieć o sobie nie umie. Ojciec jego ma garbarnię 434 – może syna weźmie do pomocy, aby go z czasem na czele fabryki postawić. Stryj znów jest artystą-malarzem – rad by siostrzeńca widzieć obok siebie w słonecznym przybytku sztuki. Skromny, potulny studencik zastosuje się w zupełności do tego, co ojciec i stryj, po wspólnej naradzie o jego losie postanowią.
– Właszczuk! Na ciebie kolej.
Właszczuk jest synem rzemieślnika. Spojrzenie, razem zuchwałe i zawstydzone, żółtawa cera twarzy, mówią o życiu spędzonym w ciasnym, źle przewietrzanym warsztacie, wśród ludzi dobrych może, lecz nieokrzesanych.
Patent z pięciu klas jest ziszczeniem najśmielszych jego marzeń, szczytem, o którego zdobyciu ledwie odważał się myśleć. Uważałby za szaleńca tego, kto by posądzał go o pragnienia dalej sięgające.
– Idę do biura powiatu – oświadcza tonem głębokiego zadowolenia, z dumą niejaką zmieszanego.
– I cóż tam będziesz robił?
– Będę przepisywał urzędowe papiery.
Solenność, z jaką wymawia słowo „urzędowe”, jest wyższa nad wszystkie wyrazy.
Praktyczny Bonuś bada ciekawie kolegę.
– Dużo będą ci płacili?
– Z początku nic.
– To niewiele…
– Ale potem będę brał pięćdziesiąt złotych na miesiąc.
Na chłopcach, przywykłych liczyć na grosze, ”pięćdziesiąt złotych” czynią wrażenie niemałe. Kręcą głowami z podziwu.
– To jeszcze głupstwo… – uśmiecha się Właszczuk tryumfująco. – Naczelnik powiedział, że jak będę pilny, mogę dojść po kilku latach do – stu złotych…
Sto złotych!.. Zdumienie chłopców nie ma granic. Kto by przypuszczał, że ten niepozorny Właszczuk zdobędzie kiedyś takie bogactwo!
Po Właszczuku, zadziwia kolegów Petrykowski – w inny wszakże sposób. Chłopczyna spokojny, stateczny, nabożny, z przymkniętymi, jakby sennymi oczami, oznajmia cienkim, wątłym głosem, że o żadnej świeckiej „karierze” nie myśli, postanowił bowiem zostać – księdzem.
Spomiędzy pozostałych jedni wracają na wieś, pomagać ojcom w gospodarstwie, inni idą na praktykę gospodarską do obcych; jeden wyrusza do szkoły rolniczej; jeden jedzie do bogatego wuja, który ma losem jego pokierować.
Nie brak i takich, co mówią wręcz, że tymczasem o niczym nie myślą i myśleć nie chcą, że dość się w „sztubie435” napracowali, i przede wszystkim muszą – odpocząć.
Nie wszyscy, co kiedyś razem w szrankach stawali, razem dobiegli do mety. Wielu opóźniło się w drodze, wielu zbiło się z niej, straciło trop, na manowcach przepadło.
Wyjątek stanowił Dembowski. Brakło go w tym gronie, ale dlatego tylko, że już od roku uczęszczał do jednego z gimnazjów warszawskich.
Inni zawieruszyli się kędyś tak, że nawet ślad ich przepadł. Należeli do ich liczby przede wszystkim „artyści” klasowi: Konopka i Welinowicz.
Biedny „Hefajstos”, do czwartej klasy nawet nie dociągnąwszy – umarł.
Kataryniarz-Olszewski opuścił klasę trzecią (po dwuletnim w niej pobycie) z powodów nader poważnych. Przyszedł do przekonania, że szkoła jest areną zbyt szczupłą dla jego wielkich przemysłowo-handlowych zdolności.
Skokiem śmiałym, na jaki zdobywać się mogą tylko natury wyjątkowo energiczne, przerzucił się od razu z izby szkolnej na plac targowy, rozszerzając jednocześnie i zakres i rodzaj swych „operacji”. Od drobnego ptactwa przeniósł się do wielkich czworonogów, od gołębi do… wieprzów i rumaków i zasłynął wkrótce jako pierwszorzędny handlarz koni i nierogacizny.
„Pieś”, zdumiewający wszystkich świetnym apetytem i równie świetnie rozwijającą się tuszą, uwiązł w klasie czwartej. Mówili koledzy, że chciano przeciągnąć go do piątej „piecem” – okazał się wszakże na to za tłusty. Według powszechnego przekonania, „przejadł” on swą promocję; zachodziła zaś obawa, że „przeje” i patent.
Szczerze to martwiło jego przyjaciela Kozłowskiego – żadna jednak z gimnastycznych i pływackich sztuk ostatniego poradzić na to nie mogła.
…Wszyscy obecnie złożyli już swe wyznania, wszystkim nieobecnym poświęcono po kilka słów żartobliwych lub rzewnych – nagle przewodniczący zebraniu Ossowski zauważa:
– Zapomnieliśmy o Sprężyckim…
– To prawda – podejmują inni. – Gdzie on się podział?
– Sprężycki! Sprężycki! – rozległy się wołania.
Sprężycki oddalił się o kilkadziesiąt kroków od altany. Klęczy na skraju gęstego klombu i rozgarnąwszy liście, wpatruje się wytężonym wzrokiem w kwiat jakiś.
Usłyszawszy wołanie, odwraca się ruchem niechętnym.
– Czego chcecie? – odkrzykuje, z kolan nie wstając. – Nie przeszkadzajcie mi! Znalazłem rzadki, prześliczny okaz rośliny z rodziny motylkowatych – studiuję go…
Zebranie wybucha gniewem i oburzeniem. Delegowani: Sitkiewicz i Kozłowski wybiegają, biorą Sprężyckiego za ramiona i prawie przemocą wciągają pod rozłożyste gałęzie gruszy.
– Sprężycki! – przemawia „prezes” uroczyście – masz nam tu natychmiast powiedzieć: co czynić zamierzasz po skończeniu nauk?
– Po skończeniu nauk? – dziwi się tamten. – Cóż ja mogę dziś o tym wiedzieć? To rzeczy tak dalekie!…
– Nie tak bardzo. Jutro nauki kończysz.
– Jutro kończę nauki? Chybaście oszaleli! Ja dopiero je zacząłem.
– Jutro dostaniesz patent.
– Iiiii… taki patent. Dla mnie patentem będzie dopiero dyplom uniwersytecki. A i na tym jeszcze nie koniec!
– Pi, pi, pi… co mu to się roi!… – dziwi się Kozłowski.
– Kopernikiem chcesz zostać, czy co? – pyta drwiąco Właszczuk.
– Daj kurze grzędę, ona: wyżej siędę!… – wyjeżdża z przysłowiem Sitkiewicz.
Zaczynają podżartowywać z wielkiego zapału małego kolegi – przy czym zarysowywa436 się już nieznacznie przepaść, mająca ich odtąd dzielić od niego.
Oni już cel swój osiągnęli, wchodzą w świat, do uczty życia zasiadają – z wyższością i prawie z politowaniem patrzą na najmłodszego, dziecinnie wyglądającego towarzysza, któremu się roją rzeczy tak dalekie i tak wysokie.
Jeden Ossowski właściwie rozumie i ocenia Sprężyckiego.
Przystępuje doń, rękę mu ściska…
– Zazdroszczę ci… – mówi smutno. – Ty możesz… szczęśliwy! Oby mi Bóg pozwolił spotkać się jeszcze z tobą!
Tymczasem, zbyt długo wytrzymywana powaga opuszcza nagle członków zebrania. Niebieskie mundurki zaczynają skakać, popychać się, dokazywać.
– Panie Pawlicki! – wołają na przechodzącego ogrodnika. – Jeszcze po garncu tego dobrego!
– A czy panowie studenci mają „dydki437”?…
– Oho!… Dziś moglibyśmy cały pański ogród zakupić!…
Po zjedzeniu owoców chłopcy porozumiewają się oczami i naraz, z tych wszystkich młodych, zdrowych, pełnych zapału piersi, wyrywa się pieśń chóralna:
Pijmy zdrowie Mickiewicza!
On nam słodkich chwil użycza!…
Dźwięcznej pieśni przysłuchują się wróble, zięby, czyżyki – przysłuchuje się jej także wsparty na motyce „Aleś” i po raz pierwszy w życiu spogląda ze smutkiem na swe bose stopy i ręce czarne od ziemi inspektowej…