Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 10
XX
Przez gęste liście kwiatów przechodzi w różnych kolorach światło, tu czerwone, tam niebieskie; z tą samą siłą Bóstwo wygląda z wszelkiego stworzenia: tak samo jak światło w kwiatach, tak wszechmocność Jego błyszczy we wszystkich bożych utworach. Wszystko jest cudem, którego nie pojmujemy, lecz przyzwyczajamy się uważać go za rzecz zwyczajną. W zmyślonych bajeczkach przeciwnie, cała nadnaturalność polega tylko na przerwaniu nici i na braku owego mądrego porządku, jaki codziennie mamy przed oczyma w wielkim, a boskim cudzie, którego my sami jesteśmy małą cząstką.
– Tu na świecie nie tak jak w bajkach, które mi opowiadano! – zawołał Krystyan. – Tu nie masz żadnych potężnych czarodziejek! – Ale jest Pan Bóg, jeszcze potężniejszy; o Jego mądrości głosi całe wokoło stworzenie, o Jego dobroci świat w naszej duszy.
– Za dwa tygodnie – rzekł Piotr Wik – postaramy się znowu Łucyą naszę wyprowadzić w otwarte morze! już dosyć przez całą zimę ubawiła się w Kopenhadze!
Mieli tedy powrócić do Swendborga, a pierwszy Marca już nadszedł. Krystyan uczuł dziwną obawę i niechęć na myśl o stronie rodzinnej; wspomnienie domu wydało się jemu, jakby przykrem marzeniem. W Kopenhadze więc pragnął pozostać, bo gdzież, jeżeli nie tu, mógłby z czasem dostąpić swego szczęścia? – Jeśli pójdę do miasta – pomyślał – do tego odmętu ulic, czyż w stanie będą mnie znaleźć? Trzeba będzie to zrobić w wilję odjazdu, to już nie starczy im czasu do szukania. Ale któż mnie przyjmie pod swoję opiekę? Choć przecież, gdy zupełnie już będę opuszczony, świat nie pozwoli, żebym umarł z głodu, a pewno i Pan Bóg tego nie dopuści!
Podczas gdy takie postanowienie coraz silniej w nim utwierdzało się, uczuł zarazem głęboko, jak niewdzięcznym okaże się względem Piotra Wika, który dla niego był tak dobrym i wylanym, a to uczucie własnej winy do większej go jeszcze napędzało gorliwości, żeby sobie zaskarbić jego względy.
– Może hrabia sam na to czeka, żebym zrobił podobny krok, bo jego to przekona o wielkości moich dobrych chęci! Jeżeli to uczynię, pomoże mi niechybnie! – Ta myśl najciężej zaważyła, tak więc postanowił niezmiennie, że w nocy poprzedzającej odpłynięcie statku, sam go zupełnie opuści. Resztę powierzył opiece Najwyższego.
Był to ostatni dzień przed wyjazdem z portu; Krystyan stał przy kotwicy i patrzał na dom, w którym mieszkała Naomi. Wszystkie okna zastawione były najpiękniejszemi kwiatami wiosennemi; przepyszne rośliny południowej Afryki nie przedstawiają podróżnym większego bogactwa kolorów, jak te tutaj kwiaty naszemu małemu marynarzowi.
Przyciśnięty najdotkliwszem ubóstwem, mając przed sobą widok większego jeszcze osamotnienia, wyobrażał sobie, że zostawszy bogatym, wystawi wspaniały pałac, w którym każde okno, tak samo jak tutaj, zastawiane będzie kwiatami, a wpośród wszystkiego tego przepychu, na złocie i na jedwabiach zasiądzie powabna Naomi. Potem znów myślał o poczciwym Piotrze Wiku, z którym ostatni już przepędzał wieczór. Myśl ta jak kamień ciążyła mu na sercu.
– Cóżeś ty pypcia dostał, jak kurczątko? – zapytał Piotr Wik. – Toć teraz wracasz do Swendborga! a Łucya przyjmie cię z ochotą. Wszak ją podobno lubisz?
– O! bardzo! – rzekł Krystyan, a smutek jego wylał się we łzach.
– Czegóż u kata znowu beczysz? – spytał kapitan. – W tobie chyba całe beczki pełne słonej wody! Nie! ty mi się nie zdasz na okręt! już ja dość o tem myślałem!
Krystyan cały się zapłonił. Wprawdzie on sam myślał o opuszczeniu Piotra Wika, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby nawzajem kapitan jego chciał się pozbyć; słowa te więc na prawdę przestraszyły go.
– Ja ciebie nie zrzucam z pokładu! – rzekł Piotr Wik i życzliwie przyciągnął go do siebie. – Z ciebie dobry chłopiec! Jam cię nawet polubił, ale już ty nie do morza stworzony, o tem aż nadto jestem przekonany!
Krystyan byłby chciał zaprzeczyć, ale nie mógł!
– Właściwie zasłużyłeś na to, żebym cię porządnie wyłajał – mówił dalej Piotr Wik, – bo doprawdy mogłeś mi powiedzieć, jakie masz zamysły! Dawno już chciałem z tobą mówić o tem, ale zawsze cóś było na przeszkodzie! Teraz ci powiem tak, jak mam na sercu!
Czy już o wszystkiem wiedział kapitan? Miałżeby wiedzieć nawet, że jeszcze tej nocy Krystyan chciał opuścić okręt? Przygnębiony ciężarem sumienia, zawstydzony wzrok wlepił w ziemię.
– Owej nocy, gdyśmy byli na kępie – odezwał się znowu Piotr Wik – kiedyś siedział i grzebał w ogniu, a z hrabią rozmawiał o tem, co to z ciebie za wielki będzie człowiek, wtenczas Piotr Wik nie spał, jakkolwiek oczy miał zamknięte. Słyszałem tedy wszystkie te bzdurstwa, które ci nakładł w uszy, i którym byłeś głupi uwierzyć, słyszałem też całą twoją spowiedź i proźbę. Było to z twojej strony potężnie naiwne! to też wtenczas w duszy udzieliłem ci dymissyę z mojej służby. Do mnie ty się nie przydasz, ale dlatego nie myślę bynajmniej zanurzyć cię w zimnej wodzie. Do twoich rodziców takoż cię nie odeślę, nie! ja ciebie oddam do pana Knepusa w Odensee; to jest człowiek, u którego będziesz mógł uczyć się, bo on się zna na muzyce, a tak zobaczymy, do czego będziesz przydatny.
Krystyan pocałował go w rękę.
– Żebyś tylko chciał przestać beczyć! – rzekł Piotr Wik. – Jeżeli wyjdziesz na ludzi, szczerze mnie to ucieszy, ale majtka z ciebie nie wykuję!
Krystyan o mało co nie rozpłakał się na samą myśl o tem, co już chciał uskutecznić tej nocy; ciężko mu to leżało na sercu, ale jednak nie śmiał wyspowiadać się ze swego grzechu. Miał się więc uczyć muzyki! żyć dla muzyki! najwyższe jego życzenie miało być spełnione, a pomocy udzielał mu Piotr Wik, ten sam u którego nigdy jej nie szukał. Ukląkł w ciemnym kącie, całował ściany kajuty i dziękował dobremu, kochanemu Panu Bogu.
Równo ze świtem zafruczała nad bulwarkiem lina, bo Łucyą holowano z portu. Krystyan wesoło a jednak ze ściśnionem sercem spojrzał na okna Naomi. – Dziś pewnie ona, hrabia i wszyscy tam na górze o niczem mówić nie będą, tylko o naszym odjeździe! – pomyślał. – Biedna matka Małgorzata, która tak pragnęła odjechać z nami!
I okręt wypłynął z portu.
– Nie masz już naszego okrętu! – rzekła guwernantka, wyglądając oknem. – Tam jakiś inny stoi, z zegarami z Bornholmu.
– To i dobrze! – zawołała Naomi – to i chłopca już nie ma! Co to za natręt był i jaki wścibski – ! widziałam go będąc małem dzieckiem; jego rodzice mieszkali w naszem sąsiedztwie, więc raz nawet bawiliśmy się z sobą. Teraz już tyle lat minęło, a on jakby do swoich wpadł tu do nas do sali. Już to on niezawodnie niespełna! Nie uwierzysz, jak mnie męczył wtenczas na lodzie, kiedyśmy jechali z Skonii! Doprawdy aż mi przykro było, żem musiała być dla niego tak niegrzeczną, alem nie mogła inaczej!
– Jednak byłoby rzeczą ciekawą, gdyby istotnie był wielkim geniuszem i kiedyś to jeszcze udowodnił światu! Klaus Schall, ten sam, który komponował piękną muzykę do baletów Galeottego, biednym był chłopczykiem, gdy go przyjęto do szkoły dramatycznej, tam został figurantem, a dziś jest sławnym kompozytorem!
– To jak w romansie! – rzekła Naomi – ale ja zawsze wolę, kiedy na końcu ich życia spotyka ich wielkie nieszczęście. To jakoś daleko więcej zajmuje!
Tom II
I
Udamy się teraz do starożytnej stolicy Fionii, do Odensee, która w owym czasie więcej jeszcze miała odrębnych właściwości, niż dzisiaj. Były tu liczne dwory o grubych murach, płaskorzeźby nad oknami, mocne schody i grube dachy miedziane, jakby gwoździami poprzybijane do ściany. Na jednym domu widziano wyrzniętych z drzewa dwunastu apostołów; na drugim, charakterystyczne głowy wyglądające z pod belek z wywieszonemi językami. Nade drzwiami sterczały herby szlacheckie, ale z tem wszystkiem jednej jeszcze brakło temu miastu szczególnej cechy, którą przedstawia dzisiaj, to jest ubezpieczenia od ukazywania się duchów umarłych. Kto dziś wejdzie na cmentarz Ś-go Kanuta, ten nie może zawołać wraz z poetą:
„Niechaj nad grobem naszym bujna rośnie trawa!”
bo wszystkie tu groby brukowane zupełnie tak samo, jak się zwykle brukują ulice. Pozostałe rodziny, chcące dowieść prawdziwego przywiązania do swoich nieboszczyków, starają się o to, żeby bruk ten utrzymać w najlepszym porządku i żeby broń Boże! żadna trawka nie wyrastała pomiędzy kamieniami.
Powiedzieliśmy tedy, że tej charakterystycznej cechy nie miało jeszcze miasto Odensee w 1816 roku, w którym to czasie udajemy się doń w towarzystwie Krystyana; ale za to więcej starych domów dawną swą powierzchowność zachowało niezmienioną; z romantycznych wieżyczek wyglądały jeszcze poczciwe rzemieślniczki, a cechy przenosiły się jeszcze processyonalnie z arlekinem i tarczą na czele; co roku w pierwsze Święto Wielkiej Nocy, lud wychodził jeszcze na tak zwany pagórek Zakonnic, żeby słyszyć słońce grające, dlatego że Chrystus zmartwychwstał. Wprawdzie nieomal zawsze słońce bywało za chmurą, tak że grania nikt nie dosłyszał; lecz w duszy każdy był przekonany, że słońce pomimo to jak najpiękniej zagrało za chmurą.
Jednym z najmniejszych kościołów w Odensee jest kościołek Ś-go Jana, a przecież jest to ten sam, o którym według podania prorokowała Sybilla, ta sama, co odwiedziła króla Salomona, że kiedyś, gdy będzie napełniony ludźmi, zapadnie się w przepaść ziemi. Galerya łączy go z zamkiem, którego ogród graniczy z cmentarzem, a na tym ostatnim znów stoi kilka zamieszkałych domów, z których jeden zajmowany był przez nową naszą znajomość, pana Knepusa.
Ubiór jego składał się jednostajnie z surduta, kamizelki i krótkich po kolana pantalonów koloru czerwono-bronzowego, z dużemi, okrągłemi i świecącemi guzikami, dalej z peruki z harcapem, małego trójgraniastego kapelusza, do czego dodać należy dużą laskę z przepyszną gałką bursztynową. W owym czasie kilka jeszcze było w Odensee takich wysztafirowanych postaci z zeszłego wieku. Pan Knepus nie pozwalał, żeby suknie jego trzepano i czyszczono, bo, jak mówił, podrą się i bez tego; jakoż na pierwszy rzut oka można już było poznać skutki takiego jego przekonania.
Było to przy końcu Kwietnia, gdy Krystyan z małem zawiniątkiem pod pachą i listem rekomendacyjnym Piotra Wika w ręku, stanął na kamiennych schodkach i zastukał we drzwi, zwykle zamknięte.
Jakaś szczupła pani z długiemi, przybrudzonemi wstążkami przy ogromnym czepcu, otworzyła nowemu przybyszowi.
– Aha! niezawodnie to wychowaniec Piotra Wika! – zawołała, ścisnęła go za rękę i z niezmiernie płynną wymową poprowadziła przez korytarz, wprawdzie nie bardzo czysto zamieciony, lecz za to świeżo posypany piaskiem. Dwa stare nagrobki, kupione przy rozwaleniu kościoła Braci Miłosierdzia i kilka kamieni grobowych, pokrywały nagie ściany, tak iż trudno było wiedzieć, czyli się wchodzi do kaplicy, czy do mieszkania prywatnego.
– Żyjemy bardzo spokojnie! – rzekła; – w jedno tylko święto towarzystwa strzelniczego i w urodziny królewskie Knepus schodzi się ze swemi znajomemi: on się bawi po swojemu, jak pan sam wkrótce zobaczysz.
Niedługo nadszedł i pan domu; na wyłysiałej i śpiczastej głowie miał żółtą, przybrudną szlafmicę, a na sobie ciasny fraczek z rabatami, zastępujący dlań szlafrok, bo przewiązany w pasie rzemyczkiem; cienkie jego nogi okryte tylko były skromną, płócienną odzieżą.
Powabne to małżeństwo nie odzywało się do siebie inaczej, tylko niezmiernie etykietalnie przez „pan” i „pani”.
Pani Knepusowa urządziła dla Krystyana facyatkę wychodzącą na ogród zamkowy; była to wprawdzie biblioteka i spiżarnia domowa, ale trzeba sobie radzić jak można, boć trudno żeby mu pozwolić nocować obok jej sypialni, skoro to młody człowiek, co niedługo podrośnie, a niczego się tak wystrzegać nie trzeba, jak ludzkiej gadaniny. Wiec tedy jemu naznaczyła miejsce w jednej facyatce, a pan Knepus sypiał w drugiej.
Już o ósmej godzinie, bo nibyto jeszcze była zima, pan Knepus udał się na spoczynek, żeby wstać tem raniej, jak tłumaczono Krystyanowi. W kwadrans później pani Knepusowa ze sługą musiały udać się do niego; Krystyan więc pierwszego już wieczora wtajemniczony był we wszystkie właściwości tego domu.
Ściany jednej z tych facyatek ozdobione były karykaturami i zawieszone rozmaitego kalibru instrumentami muzycznemi. Na pułce leżały zabawki dziecinne, ale dziecko, dla którego były przeznaczone, to jest sam pan Knepus, leżało już w łóżku; przed nim na stoliku dymiła się waza ponczu. Ile razy łyknął z szklaneczki, tyle razy spojrzał przez perspektywkę; służąca musiała przemieniać obrazki, jak tylko kiwnął głową, a pani Knepusowa czytała tymczasem na głos jednego z klassyków niemieckich. To pan Knepus nazywał swoją „godziną dziecinną”, którą miewał co wieczór; a dopiero, gdy głowę zanurzył w ogromnych poduszkach, zaś pani Knepusowa na trzykrotne zapytanie: – Czy śpisz, mój baranku? – nie odbierała odpowiedzi, wysunęła się cicho z dziewczyną i teraz już miały resztę wieczoru swobodną.
Pan Knepus tedy, jak się rzekło, leżał w łóżku, a że ich dziś jeszcze tyle było osób, zaproponował grę towarzyską, on w swojem łóżku, a oni w izdebce, co niezawodnie wybornie ich ubawi. Krystyan za karę fantu skazany został na pocałowanie pani Knepusowej pod dużą kołdrą, którą pan Knepus na nich zarzucił; biedny zamknął oczy i poświęcił to umartwienie Panu Bogu. Potem dostał szklankę ponczu i w najweselszem usposobieniu udał się do małej swej sypialni. Była to nizka stancyjka pod pochyłym dachem, jakkolwiek bardzo porządnie utrzymanym, a przypominała nadzwyczajnie kajutę poczciwego Piotra Wika. Najwięcej w niej miejsca zajmowały dwie pułki z książkami, między któremi były dzieła Wielanda i Fizyka Schultza, – wszystkie zaś inne treści wyłącznie muzycznej. Stary nagrobek ze wszystkiemi wyrzeźbionemi figurami Świętych, takoż zabytek z kościoła Braci Miłosierdzia, jako rodzaj parawanu stał przy jednym końcu krótkiego łóżka, które zdawało się zbitem z dużego fotelu i z piekarskiej niecki. Za nagrobkiem wisiał wędzony łosoś i kilka pęczków świec łojowych, obok zaś stała baryłka z masłem. Dwa krzesła i jeden stolik stanowiły resztę sprzętów pokojowych.
– Przystroiłam, jak pan widzisz, prześlicznie! – rzekła pani Knepusowa. – W szufladzie możesz pan mieć czystą bieliznę, a tu pod łóżkiem jest mantelzaczek do brudów: bo porządek zawsze i przedewszystkiem! Pan Knepus wprawdzie zawsze schodzi na dół do studni, by się umyć, ale młody człowiek niech ma tak, jak jest w zwyczaju! Oto butelka od piwa do wody; możesz ją pan sobie lać na ręce przez okno! Później już się postaramy o jaką miednicę. Nasze lustra za duże do tego pokoju, musisz pan sobie wystarczyć z tą kasetką; ot! na pokrywce porządne zwierciadełko! O punkt szóstej zrana dostaniesz pan kawę do łóżka; raniej nie trzeba wstawać!
Krystyan był teraz sam jeden w nowym domu i czuł się tak wesołym i spokojnym: toć na najprostszej był drodze do nieomylnego szczęścia. Otworzył okno i przy jasnem świetle księżyca spojrzał przez małe podwórze na ogród zamkowy. Między grubemi, staremi drzewami był zielony plac z wielkim stawem, na którym pływały dwa łabędzie; z niewymownym wdziękiem odginały długie szyje na bielutkie grzbiety i wszędzie panowała głęboka cisza; księżyc odbijał się w wodzie, a Krystyan przypomniał sobie wszystkie przygody, i znowu zdawało mu się, że cały świat jest cudowną bajeczką, zaś łabędzie na wodzie w cichej samotności dobroczynnemi czarodziejkami, co znają jego szczęście i serdeczną wdzięczność dla Stwórcy.
Nazajutrz rano podzielono nader mądrze czas Krystyana: za domem miał wraz z kilkoma innemi chłopcami pobierać potrzebne nauki szkolne, a w domu uczyć się Szkoły generałbasu, sławnego mistrza Törka. – Porządek we wszystkiem! – mawiał pan Knepus, a według jego widzenia porządek duszą był całego domu. W pewnych tylko godzinach przychodził do swojej kochanej połowicy, która wtenczas przez kilka minut jego obecności bardzo gorliwie przędła, robiła pończochy, albo szyła; zaledwie zaś wyszedł z pokoju, kiedy już robotę odłożyła na bok, a biedna jakaś kobieta przędła len, którym pani Knepusowa popisywała się, jakby własną pracą; – Bo dlaczegóż – mówiła – uboga kobieta nie ma zarobić tych kilku szylingów? dlaczego tak ciężkie prowadzić życie? – Ona tymczasem czytywała romanse z czytelni Linkilda albo Hempla, i szła za postępem literatury, o ile się to dało uczynić w prowincyonalnem mieście.
Krystyan był już teraz ciągle zajęty, a do zajęć jego należało między innemi, że z panem Knepusem chodził do stawu łapać ryby na wędkę, oraz że w sekrecie pomagał pani Knepusowej stawiać przededrzwiami kłosy słomy, które, jeżeli przewrócone, były najlepszym znakiem, że służąca w nocy była na tańcu. Do swojej stancyjki na górę dostał stary klawikord, gdzie wewnątrz widać było tańczących przy odgłosie fletu pasterzy i pasterki; – ach! jakżeby rad, choć jedną ręką zagrać wesołą i żywą melodyą, ale duże głowy nót chóralnych wołały jak pan Knepus: – Wolniej! Nie tak prędko! – Bach i Händel, imiona których nigdy dawniej nie słyszał, jak święci muzyczni brzmieli teraz w jego uszach. Ach! ileż to rzeczy było do słuchania! ile rzeczy do nauki!
W Czerwcu przypadło jedno z owych świąt, w których brał udział pan Knepus; lecz na kilka dni przedtem okoliczności sprowadziły jeszcze inne, którego pominąć nie można, gdyż było wyjątkiem z prawidła, nawet ze wszystkich prawideł. Po kilkoletnich bowiem napomykaniach i alluzyach, zdecydowano się wreszcie oczyścić pokój pana Knepusa, jakoż wypadek z tej operacyi tak był zadowalający, że napełnił kilka dużych niecek, co samym państwu niemało sprawiło śmiechu, a pani zaprosiła nawet dwie sąsiadki na oglądanie śmieci, przyczem się oczywiście bez kawy nie obeszło.
My jednak pomówimy teraz o większem święcie, bo o dorocznej uroczystości towarzystwa strzeleckiego, która po dziśdzień jeszcze zachowała w Odensee wszystkie właściwe sobie cechy. Zrana sławetne mieszczaństwo z muzyką turecką na czele wychodzi z miasta; ulice, przez które idzie pochód, ozdobione są łukami tryumfalnemi: zachodnia brama okryta wieńcami i stosownemi napisami. Wszystkie szkoły i warsztaty świętują, a nad wieczorem, kiedy stowarzyszeni znów wracają do miasta, wszystkie okna ulicy głównej napełnione są widzami.
Właśnie w tym dniu świątecznym Piotr Wik przybył do miasta dla odwiedzenia państwa Knepusów, albo raczej dla dowiedzenia się, jak też kontenci są z Krystyana.
– Przywiozłem z Szczecina baryłkę piwa dla pana Knepusa – rzekł kapitan po pierwszem przywitaniu, – a dla kochanej pani paczkę zagranicznych cukierków! Już ze dwanaście lat będzie, jakem nie był u was, a jeszcze się mały Knepusek nie narodził! Prawda, że jeszcze się może i pokaże, a dopieroż będziemy krzyczeli: Wiwat Matka!
Pani Knepusowa w głos się rozśmiała.
– Knepus dziś poszedł na święto strzeleckie! – rzekła – może pan pójdziesz ze mną?
– Pewno tam butelki lepiej przedziurawią, niż tarczę! – odrzekł Piotr Wik. – Gdzież tam najbezpieczniej stanąć? Mnie się zdaje, że tuż pod samą tarczą, bo jakby gdzie zdaleka, toby się człowiek wszystkim kulom może i nie obronił! Ale powiedzże mi pani co o chłopcu! Spodziewam się, że się dobrze prowadzi?
– O! wyborny z niego chłopiec, a przytem w duszy istne niewiniątko!
– No, gdyby nie tak, dałbym ja mu dybiku! – rzekł Piotr Wik.
– I on poszedł na święto strzeleckie! Ucieszysz się pan, jak mu pięknie do twarzy z zieloną kokardą na czapce! Muszę panu powiedzieć, że on poszedł na czele, z nagrodą królewską, puharem srebrnym, w ręku! Wielka o to była walka, bo syn następcy tronu z roku zeszłego, t. j. syn tego, który przed rokiem najbliższy był strzału królewskiego, także chciał iść z puharem, ale Knepus odniósł zwycięztwo, jakoż jego elew utrzymał się!
W tej samej chwili służąca zadyszana wpadła do pokoju: dopiero co był synalek praczki, żeby jej powiedzieć, iż matka jego słyszała od dozorcy, stojącego przy rogatce, że pan Knepus strzelił tuż obok czarnego punktu na tarczy, nikt zaś prócz jednego puszkarza nie byłby w stanie strzelić lepiej, a puszkarz chybił zupełnie: więc pan Knepus został Królem.
– O nie! – rzekła pani Knepusowa, uradowana w duszy – niechby lepiej był następcą tronu, bo to drogo kosztuje być królem! zaraz wszystkich trzeba częstować! Następca tronu dostaje łyżkę wazową, a właśnie nam takiej bardzo potrzeba!
– Jeżeli tak, to koniecznie trzeba nam pójść! – rzekł Piotr Wik. – Zaprowadzę królową! – i wziął panią Knepusową pod rękę. – Pójdziemy pomalutku! moje nogi właśnie najlepiej przydatne do procesyi!
Nad wieczorem pełno było ludzi we wszystkich oknach. Strzelanie już się skończyło, przestrzeloną tarczę sprzedano najwięcej dającemu i dawnym zwyczajem oddano ulicznikom, by ponieśli ją do domu. Sześciu najmocniejszych i największych, napiwszy się poprzednio wódki, wzięło tedy tarczę na ramiona, na nią znów wskoczyło dwóch śmiałych towarzyszy, którzy obdzierając łuki tryumfalne z wieńców i napisów, sami w nie przystrajali się; cała reszta tłumu szła za niemi, również przybrana w zielone gałązki, a na ostatek w podwójnych szeregach zostawili miejsce dla sławetnego mieszczaństwa, które już nadchodziło z muzyką na czele.
Król strzelecki, oraz dwaj obywatele, którzy po nim celowali najlepiej: następcy tronu rzeczywisty i przypuszczalny, szli tuż za muzyką, przystrojeni w duże akselbanty wysadzane srebrnemi tabliczkami; przed niemi chłopcy nieśli nagrody: Krystyan najdumniej szedł z puharem przed panem Knepusem.
– To mój mąż! – więcej nie mogła powiedzieć pani Knepusowa.
– A tak! otóż ma i puhar! teraz w niego naleje dla drugich!
Krystyan z wyrazem wesela na twarzy spojrzał na wszystkie okna i na tłoczący się tłum ludzi.
Na kamiennych schodkach stała publiczność ściśnięta jak śledzie, a w oczach wszystkich malowała się radość. Na jednym rogu ciżba była niesłychanie wielka, a z pośród niej wyglądał jakiś człowiek z twarzą bladą i schorzałą, który stale wpatrywał się w Krystyana i kiwał na niego, jakby po dawnej znajomości.
– Wielki Boże! – westchnął chłopiec i z przerażeniem spuścił wzrok na ziemię. Toć to nie był kto inny, tylko jego ojciec, – ojciec, który poległ na wojnie! Raz jeszcze ukradkiem spojrzał w tę samą stronę. Tak jest! wysoko na schodkach stał ojciec, którego śmierć tak dawno już opłakał! Ręce chłopca zadrżały, puhar o mało co nie wypadł mu z ręki. Teraz wesołość wokoło brzmiała dla niego, jak najstraszliwsze dyssonanse.
Pochód udał się do klubu, gdzie na zakończenie uroczystości przez trzy nocy trwać miała biesiada. Przy odgłosie trąb z otwartych okien chciano spełnić jedno zdrowie po drugiem, a podtenczas któryś z motłochu, przebrany za arlekina, z poczernioną twarzą i z dzwonkami w ręku, budził głośną wesołość w samem pospólstwie.
Skoro processya przybyła do klubu, chłopcy z tarczą, na której stali jeszcze rozochoceni dyoskurzy, przez ulice udali się przed mieszkanie króla strzeleckiego, gdzie grzecznym ukłonem przywitała ich pani Knepusowa, potem do burmistrza i do komendanta miejskiego, a za niemi postępował cały tłum wywijając w powietrzu zielonemi gałęziami. Był to istny las wędrujący, tak jak niegdyś ukazał się przerażonemu Makbetowi.
Podczas całej tej wesołości Krystyan był w samym środku tej uczty, bo w samej sali klubu. Iluż rówieśników zazdrościło mu tego szczęścia, – lecz on obojętnie patrzył na wszystko: blada, uśmiechnięta twarz, którą zobaczył w tłumie, była dlań głową Meduzy, której widok odrętwia.
– Widziałem mojego ojca! Ależ on umarł! a matka moja wyszła za mąż! To nie żadne przypadkowe podobieństwo; nie! on to był sam w własnej swojej osobie! patrzył na mnie i kiwał! Ach! jakże to okropne!
Godzina była jedenasta, kiedy przyszedł do domu i znów był w swojej małej, samotnej stancyjce. Z niewymownym strachem spoglądał w każdy ciemny kącik. Stary nagrobek, który z jednej strony łóżka zastępował parawan, po raz pierwszy miał coś w sobie strasznego. Malowany pastor z swemi trzema żonami i dziećmi, w dziwnej perspektywie wychodził doń ze starego płótna. Wycięte i pomalowane figury Świętych, raziły go tym samym wyrazem demonicznym: więc zawiesił je swojemi sukniami. Zgasił świecę, ale jakoś zdawało mu się, że jeszcze od ściany i przez zamknięte okno patrzą na niego te ponure twarze. Nie mógł zasnąć; słyszał bicie każdego kwadransu: zegar wieżowy uderzył północ.
Wtem usłyszał pod oknem dziwny, skrobiący odgłos; gdyby to było innej nocy, możeby wcale nawet nie zwróciło na siebie jego uwagi; ale teraz – ! spojrzał w szyby. Z tamtej strony ukazała się głowa ludzka.
Teraz już całą postać zobaczył wyraźniej, a postać była biała. Cóś z cicha zastukało w szybę i Krystyan słyszał, jak go wołano po imieniu. Z przestrachu włosy jego najeżyły się, usiadł na łóżku, ale więcej już nie mógł się ruszyć.
– Czy śpisz? – zapytała postać.
Był to głos pani Knepusowej.
Facyatka Krystyana nie była wprawdzie wysoka, a po małej drabinie nietrudno było dostać się do okna; – ale zawsze? Poco przychodziła tą drogą i dlaczego w takiej porze?
Wyskoczył z łóżka i otworzył okno. W samej istocie na drabinie stała pani Knepusowa! W starej piosence lud śpiewa o pięknej Agnieszce:
«To już straszydło było chyba:
Z wierzchu kobieta, a spód ryba!»
lecz o pani Knepusowej możnaby śpiewać inaczej:
«Jakże biała! jakże pełna!
Z wierzchu perkal, spód bawełna!»
– Pewnom cię na śmierć przestraszyła! – rzekła śmiejąc się przytłumionym głosem. – Pomóż mi tylko wejść!
Krystyan postawił krzesło pod oknem i pociągnął ją za rękę, choć nic a nic nie rozumiał, coby to wszystko mogło znaczyć.
– Muszę kraść! – zawołała i śmiało wsunęła się do pokoiku naszego bohatera, który stał przed nią w tym samym nocnym stroju, w jakim ongi stawali Gil Blas i inni bohaterowie różnych krajów.
Źle zamieciony korytarz, gdzie świeżym piaskiem przysypywano brudny wczorajszy, pracowitość pani, podczas kilkominutowej obecności szanownego jej małżonka, – oraz niektóre inne drobne rysy, mniej więcej tej samej treści, już zapewne podały czytelnikom pewne wyobrażenie o całem w tym domu gospodarstwie. Ta wędrówka nocna niechaj posłuży za dopełnienie naszego obrazu.
Służącej często zabrakło masła, które dostawała co tydzień; pani Knepusowa utrzymywała, że to nie prawda, a chcąc jej dowieść, iż można wystarczyć, założyła się z nią o dwa złote, że jej przez cały tydzień ani ździebła nie zabraknie, żeby zaś nie mogła zasilać się zapasem, który, jak wiemy, stał w izdebce Krystyana, sługa brała od niej klucz, skoro tylko Krystyan udawał się na spoczynek. Otóż i pani Knepusowa widocznie już na jutro wystarczyćby nie mogła, – że zaś zakładu przegrać nie chciała, w którym szło o dwa złote i o honor, więc wsunęła się oknem do facyatki, aby samej sobie ukraść brakującą porcyę.
– Położenie moje jest okropne! – rzekła. – Gdyby mnie ludzie widzieli wchodzącą w nocy przez okno do młodego mężczyzny! Ale tu idzie o honor, a dla niewinnych wszystko jest niewinnem!
To mówiąc, pani Knepusowa zaopatrzyła się w masło.