Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 21
XX
W Danii, w majątku hrabiego, siedziała stara hrabina z mixturami i proszkami, równie blizka jeszcze śmierci, jak przed dwunastu laty. – Ona dopiero wieczna! – mawiali ludzie; – jej nawet apteka nie zabije! – Kościołek parafialny otrzymał nową wieżę, a dom szkolny wzniesiono nowy z fundamentu; bielutkie firanki wcale dobrze wydawały się przez szyby jasno wymyte. Przed sienią bawiło się dwóch młodych chłopczyków; suche patyki, które wsadzili w ziemię, były dla nich całym, kwitnącym ogrodem. We drzwiach siedziała kobieta, może trzydziesto kilkoletnia, z robótką na kolanach, a pełnym miłości wzrokiem nakazywała dzieciakom milczenie, ile razy przybiegli do niej z zapytaniem, bo właśnie ojciec czytał jej na głos gazety: była to Łucya ze swym mężem.
– Wszakże jutro niedziela? – zapytał najmłodszy chłopiec, którego żywe, ciemne oczy i piękne rysy twarzy tem bardziej odznaczały brak tej piękności w starszym bracie.
– Tak jest, jutro niedziela! Grajek przyjdzie z ciastkami lub obrazkiem, bo nie był zeszłej niedzieli.
– A tak! jutro przyjdzie Krystyan – rzekł ojciec, i złożył gazety – śmiało mógłby przychodzić co niedziela i wysłuchać kazania, zamiast iść na swoje tam jakieś pokątne modlitwy. Zwierzchność zabrania podobnych świętych schadzek. Wiemci ja o tem, bo schodzą się zwykle do Piotra Hansena, a Krystyan najczęściej czytuje im na głos z Biblii. To być nie powinno! Mówią o nich, że w garnku mają maleńkie szczenię, które całują w dowód pokory!
– To kłamstwo! – rzekła Łucya. – Gdzie Krystyan bywa, tam podobne niedorzeczności z pewnością nie mają miejsca: dałby Bóg, żebyśmy wszyscy tak dobremi byli chrześcianami, jak on! Mówiłam z nim o tem, a on mi się wyspowiadał i upewniał mnie, że go najlepiej buduje Pismo Święte i wspólna modlitwa z ludźmi pobożnemi. Jeżeli między dwunastoma apostołami naszego Zbawiciela mógł być jeden Judasz, czyliż w małem gronie gminy chrześciańskiej nie może być kilku doń podobnych, z których ludzie nieżyczliwi mogą brać powód do obmowy? Lepiej wierzyć za wiele, niż za mało. Komu świat we wszystkiem przeciwny, ten łatwo może sie potknąć, a szczęśliwy ten, kto potyka się tylko o Biblią i o słowo Boże.
– Jakież przeciwności Krystyan ma na świecie? – rzekł mąż Łucyi. – Wszak biednem był dzieckiem, a twój wujo był jemu drugim ojcem! Że w Kopenhadze doznał cokolwiek biedy, toć jej tam więcej doznaje ludzi od niego, a że matkę zabrał do siebie, to zarówno z jednej, jak z drugiej strony było wcale nierozważnem! Wujo twój opowiadał mi, w jakiej nędzy ich zastał i biedzie, – ależ to już się teraz skończyło! Przywiózł ich tutaj, a gdzie tylko jaka zabawa, tam potrzebują skrzypców Krystyana, bo kto cośkolwiek dobrze potrafi na świecie, temu nigdy źle powodzić się nie może! W każdym dworze on kieruje muzyką, na każde wesele jego sobie wyrywają: wcale mu się nawet teraz nieźle powinno powodzić!
– Ale nie tyle idzie o to, jak się dzieje zewnątrz nas, ile raczej o to, co się w nas samych dzieje! – rzekła Łucya. – On szczęście swoje zasadzał na tem, żeby sobie zjednał wielkie imię i żeby zwiedził kawał świata, a nie miał nikogo, coby mu podał rękę, czego przecież każdemu potrzeba! Nie do tego dążył, żeby został grajkiem na wsi. Jednak zdaje mi się, że umysł jego już przybił do portu spokojności, a gdy chybiły mu wszystkie nadzieje tego świata, jął się lepszej nadziei, bo niebieskiej.
– Zapewne! – odpowiedział – tylko że z temi samemi przesadzonemi wyobrażeniami! Powinien się ożenić, toby mu wyszło na dobre! stary kawaler zawsze nieszczęśliwą być musi istotą! Dobra żona, jak ty, moja Łucyo, dopieroby go rozweseliła, boć naprawdę szczęśliwym nie jest, przynajmniej że mu niekiedy przychodzą takie myśli, których lepiej iżby nie znał wcale. Dawniej nie lubiłem go, bo mi się zdawało, że on się ma do ciebie! Podobno Piotr Wik byłby sobie tego życzył!
– Myśli Krystyana w tym względzie zawsze daleko gdzieś stroniły odemnie! – rzekła Łucya. – Dzieckiem jeszcze będąc, przyległ do małej Naomi, a gdy później podrosła, prócz niej nikogo nie widział na świecie: ale oni w żadnej mierze nie dla siebie byli stworzeni! Prawda, że była piękną, i to właśnie olśniło go. Opowiedziałam mu o wieści krążącej i niezawodnie prawdziwej, że z jakimś podobno hecarzem uciekła zagranicę; lecz to opowiadanie zrobiło na nim wrażenie tak okropne, żem odtąd nigdy już w jego obecności nie wymówiła jej imienia, ani też on go nie wymówił, – choć jestem przekonana, że dosyć o niej myśli!
– No! ależ teraz o niej powiadają – odparł mąż – że została wielką damą we Francyi; sam słyszałem o tem w zamku, a w przyszłe lato ma podobno na kilka miesięcy tu przyjechać. Widać, że jednak tamta wieść musiała być fałszywą, albo też może hecarz należał do jednej z familii emigranckich, które podczas rewolucyi kraj swój opuściły i teraz napowrót do dawnej doszły świetności. Doprawdy, że to bardzo być może, a w taki sposób jedno z drugiem da się doskonale pogodzić.
Nazajutrz w niedzielę, w samej rzeczy nadszedł Krystyan, czyli, jak go zwykle nazywano: Grajek; ucałował dzieci, szczególnie najmłodszego, ładnego chłopczyka z ciemnemi oczyma, bo czuł dobrze, że powierzchowność nas ujmuje i patrząc na niego mawiał: – Gdybym był tak pięknym, jak ty, wszystko byłoby inaczej! Najszlachetniejsi nawet ludzie i najlepsi hołdują piękności. Ach, cóżto za dar Boży! jakież-to w nim źródło wewnętrznego zadowolenia! Dla takich świat jest rajem miłości. Każdy wita piękność z uśmiechem na ustach, wszyscy ją sobie wyrywają. Cóżto za twarz ujmująca! – mówią – takie rysy nie kłamią! tu jest dusza! tu dowcip jest i serce! to niezawodnie wyborny człowiek! – O! piękność na ziemi szczęśliwszym jest darem od geniuszu i całej siły ducha! – i ucałował znów ładnego chłopczyka, który dostał też najpiękniejszy obrazek i największe ciastko, zakupione w pobliskiem miasteczku.
– A bocian twój nie kazał nam się kłaniać? – zapytał najmłodszy chłopczyk.
– I owszem! – odpowiedział. – Teraz już zdrów i silny i może latać z drugiemi! Dlatego też się boję, że się na jesień wybierze z niemi w drogę. Bocian i jaskółka, to dobre ptaki, więc im też wolno lecieć do ciepłych krajów, kiedy tymczasem wrony i wróble muszą marznąć. Czy nie opowiadałem ci jeszcze historyi o bocianie i jaskółce? Byłoto w Wielki Piątek, kiedy Pan nasz jeszcze wisiał na krzyżu, trzy ptaki przeleciały koło niego, a wrona wrzasnęła: dręcz Go! dręcz Go! więc jeszcze dziś wrzeszczy tak samo; lecz drugi ptak zawołał: pieść Go! pieść Go! była to jaskółka. Bocian krzyknął: posil Go! posil Go! jakoż na dwóch tych ptakach spoczęło Boskie błogosławieństwo i szczęście, a wszyscy dobrzy ludzie szanują je i zostawiają w pokoju! – Kiedy tak mówił, myśl jego zatrzymała się na bocianach, które dziwnie mieszały się z jego wspomnieniami: bocian na dachu żyda, bocian na łące, który go uprowadził z domu, i teraz bocian, jedyne żyjące stworzenie, które miał przy sobie w swojej samotności: zeszłego roku bowiem, gdy odlatywały bociany, usłyszał pewnego wieczora jakiś szczególny głos w kominie, a byłto bocian, który przelatując spadł i w upadku złamał sobie nogę. Zabandażował ją tedy jak mógł najlepiej, pielęgnował, a przez zimę zapoznali się z bocianem, zaprzyjaźnili nawet, tak iż teraz, gdy tamte bociany powróciły, ten już go nie opuścił, tylko z pola wskakiwał znowu przez otwarte drzwi do izby i co wieczór szukał swego gniazda w komórce od drzewa. Dzieci Łucyi przytuliły się do Krystyana i z nim wybiegły na łąkę, gdzie im z trzciny uplótł czapki grenadyerskie; – jednę czapkę – mówił – trzeba zostawić dla matki, – więc przegiął śpiczasty koniec i napełnił go pięknemi kwiatkami polnemi, zupełnie jakby najpiękniejszy rożek obfitości, który też uradowana Łucya zawiesiła nad dużem lustrem w salce.
Nakryto do stołu, obrus aż lśnił się od białości, a dzieci wiedziały, że będzie coś lepszego niż zwykle; bo co druga niedziela, kiedy przychodził Grajek, matka ich zawsze występowała z jakąś przedniejszą potrawą. To też szczerze pragnęły, żeby przychodził co niedziela: wszakże miał niedaleko, bo nawet nie całe miał dwie mile.
Krystyan był dzieckiem wraz z dziećmi i cierpliwie, jak dziecko słuchał przekomarzania się ich ojca, miejscowego nauczyciela, w którego wymówkach zresztą cokolwiek może było i prawdy.
– Ty jeszcze będziesz bogatym! – odezwał się nauczyciel – ty pewno odkładasz grube pieniądze! Ale zawsze to niedobrze, kiedy człowiek jest sam jeden; weź sobie żonę, bo i któż zresztą weźmie po tobie, co uzbierasz? Spodziewam się, że nie twoje piękne zgromadzenie od modlitwy? – Dalejże dopiero wsiąść na niego i piorunować przeciwko wszystkim pietystom i mistykom.
– Pietyzm jednak wiele zdziałał dobrego! – odrzekł Krystyan. – Zasiew już teraz wydał swoje plony i przyniósł nam pożywienie i siłę; onto w czasach barbarzyńskich sam jeden czuwał nad sztuką i nauką, onto spłodził piękną myśl o wielkiem spółeczeństwie ludzkiem, on ducha podniósł przeciwko sile materyalnej!
– Ale teraz wyrodził się! – rzekł nauczyciel – teraz owszem został gnębicielem ducha i swobody!
– Mnie się zdaje – odpowiedział Krystyan – że powinniśmy go raczej uważać za cieplarnią, która w zimowej porze wieków średnich prawdziwem była błogosławieństwem! Pod jej to opieką rozwijają się rośliny, żeby doszły do czasu, w którym lato pozwoli im już zostawać na otwartym świecie. Otóż to lato nadeszło: duchowi i swobodzie przyświeca już teraz ciepłe słońce, wiec też wszystko puszcza i zielenieje wcale inaczej, aniżeli dawniej w cieplarni mistycyzmu. Czujemy wprawdzie, że to ciepło było sztuczne, a zieloność chorobliwa, – czujemy że na otwartem powietrzu daleko lepiej, bo tu wszystko porosło i wydało owoce, gdy tymczasem w cieplarni zostało na dawnej stopie, – ale zawsze, gdyby nie ona, byłoby wszystko poszło marnie.
– Już się znowu sprzeczacie! – rzekła Łucya na wpół żartem.
– Broni pietystów! – zawołał mąż. – Już z nim doprawdy trudno wytrzymać!
– Chciałbym tylko wszystkie sposoby chwalenia Pana Boga okryć płaszczykiem miłości – odpowiedział Krystyan. – Przyniosę wam którego dnia kantyczek kwakrów, który dostałem od Anglika, a przekonacie się, że jest w nim prawdziwy chrystyanizm, tak samo jak w najpiękniejszych naszych psalmach.
Słońce zaszło i dzieci już spały, gdy Krystyan wybrał się z powrotem do swojego, o dwie mile odległego mieszkania. Był to jeden z owych pięknych wieczorów księżycowych, które malarz rad chwyta i przelewa na płótno, któremi oddychać lubi poeta, bo pieśni jego po nich piękniejsze i bardziej ujmują cię za serce. I Krystyan także uległ wrażeniu tej pięknej woni wieczornej i doświadczył jednej z owych chwil, w których uczuwał jeszcze wielki skarb duchowy złożony w swojej piersi, którego jednak podnieść nie można, dopiero o północy; – nagle jednak wszystko obok niego znikło i pozostała tylko nadzieja, że na tamtym świecie nadejdzie właściwa dla ducha chwila. Jeszcze nie uszedł pół drogi, a już nie czuł owego cichego zadowolenia wewnętrznego, którem napawała go piękna wokoło niego przyroda. Prawda, że powinien być szczęśliwym, bo żadne serce z wyłączną miłością nie przytuliło się do jego serca, żeby się później odeń zdradziecko oderwać; lubiono go wszędzie i bez obawy patrzył na nadchodzące jutro; nie był kreaturą protegowaną przez żadnego z możnych tego świata, a tem samem nie był obowiązany znosić przez wdzięczność tysiącznych jego kaprysów; nie był owym biedakiem, który wszystko czem był, wyłącznie tylko winien był jego wszechwładzy. Nie patrzył również codziennie na to, jak ta, którą kocha, całuje drugiego, jak śni o drugim, jakkolwiek względem niego zawsze była życzliwą i łagodną! Nie potrzebował się na to uśmiechać, by ukryć swe cierpienie! Życie jego nie było upstrzone żadnem wielkiem, przejmującem nieszczęściem, a mógł być pewnym, że kapłan zawoła nad jego grobem: – „Cicho i szczęśliwie popłynęły dnie jego żywota! żadna ciężka ni groźna chmura nie przeszła nad jego głową!” – O nie! bo nad tą głową zawisła tylko wiecznie szara powłoka, w którą długo wpatrując się, mógłby kto mniemać, że widzi czysty błękit nieba.
Nikogo nie było w domu, coby go przywitał! Samotnie tu było tak samotnie, jak kiedyś wszystkim samotnie będzie w grobie. Zapalił świecę, rozebrał się, przymknął okienice i potem zajrzał do komórki, gdzie spał bocian. Później otworzył duży, niebiesko pomalowany kufer, wyjął z niego dwa ciężkie worki, po cichu wysypał na stół lśniące talary, zliczył je, zawinął w papierki i uśmiechnął się tak samo, jak się niedawno uśmiechał do chłopczyków Łucyi.
– Tyle już mam! – rzekł do siebie. – Cały ten skarb jest dla niej! Tak jest! kiedyś powróci tu w największej nędzy, a tamci nie poznają jej, lub poznać nie zechcą, – ale ja wówczas będę dla niej bratem, a nędza jej wnet się skończy! – i znowu się uśmiechnął, bo myślał o Naomi.
Lekkomyślność młodociana wyrwała ją w świat, lecz trudno iżby z tego wynikło co dobrego. To też kiedyś niezawodnie, biedna i schorzała, przybędzie znowu w te strony z koczującą trupą jeźdzców, – nawet mu się to już śniło, a wiara jego w tej mierze była niezłomna. Jakże często na każdą wieść o przybyciu wędrownych kuglarzy teraz już chodził do oberży, lub do najbliższego miasteczka! wszędzie szukał Naomi, i dla niej zbierał i chował lśniące swoje talary.
Biblia, skrzypce i bocian, oto najlepsi jego przyjaciele. Ptak z ogrodu wskakiwał do stancyi, potem znów poleciał do lasku z tamtej strony łąki, ale zawsze na noc wracał do domu.
– Czy też przezimujesz u mnie? – rzekł Krystyan. – Czy też nie polecisz z twojemi braćmi do innych, cieplejszych krajów? – Ach! latać! ktoby tak umiał latać jak ty! I ja niegdyś chciałem dostać się ztąd daleko, – alem się tutaj został i nigdy nie zobaczę świata! Ty ją tam może gdzie zobaczysz! Ty może przelecisz kiedyś nad grobem mego ojca! – i wziął kawałek czerwonej wstążki, napisał na niej te trzy słowa: Pozdrowienie z Danii! i przewiązał nią nogę bociana. – Teraz – rzekł – już sobie poleć z tamtemi, tylko wracaj znów na wiosnę. Trzynaście już lat minęło, odkądem jej nie widział. Pewno się bardzo zmieniła! Choć w mojej pamięci staje jeszcze tak samo piękna i młoda, z tem samem dumnem wejrzeniem! Ach! gdybym był pięknym, jak hecarz! – i myśli jego zaczęły znów bujać daleko po Bożym świecie.
– Jakże często – rzekł do siebie – dzieci w najpierwszych latach życia bywają prawie brzydkie, a po kilku latach, gdy się rysy i kształty rozwiną, widzimy piękność tam, gdzie dawniej jej nie było i wnet też szczerze pokochamy ją. Również po śmierci, w nowem życiu, ten sam, czyja powierzchowność tu nas od siebie odpychała, przyciągnie nas do swego serca; będzie przez nas kochanym, bo twarde jego formy rozwiną się właśnie w rysy uroczej piękności. Toż nasze larwy ludzkie niczem nie są, jedno szatą, a gdy opadnie odzież nędzy, wówczas żebrak w łachmanach może być pięknym, jakby najpierwszy szlachcic. – Tak dumał Krystyan i pocieszał swą niedolę.
Nadszedł wrzesień, ta najpyszniejsza pora duńskiej przyrody: w tem jednej nocy dziwny miał sen o Naomi, który, gdy się nagle przebudził, w najżywszych barwach stanął mu przed oczyma, choć nazajutrz rano napróżno już usiłował przypomnieć sobie wszystkie jego szczegóły. To jedno tylko pamiętał, że Naomi głowę oparła na jego piersi, mówiąc do niego te słowa: – Umieram! – pochowasz mnie w małym twoim ogródku!
Sen taki wprawił go w dziwne usposobienie; odczytał sobie kantyczek i poszukał słów pociechy w Biblii.
Gdy po południu przechadzał się po wiosce, usłyszał przed sobą odgłos trąby, jakieś wołanie i krzyki chłopców wiejskich. Za furtką jednego z ogrodów stało kilka starych bab, patrzących się na drogę.
– Co tam takiego? – zapytał.
– Komedyanci, którzy w karczmie pokazywać będą różne sztuki.
I ujrzał jakiegoś mężczyznę w ubiorze pajaca, tylko że biednym i zbrukanym, na wychudłej szkapie, a przed nim siedziała w siodle mała dziewczynka o ładnych, czarnych oczkach, z tamborynem w ręku. Pajac wołał głośno, że niezadługo rozpocznie się w oberży najpiękniejsza w świecie komedya z ruchomemi lalkami, a oprócz tego dużo innych jeszcze sztuk nader cudownych, jakkolwiek zupełnie naturalnych. Twarz jego posypana była mąką, a przekrzywiał ją, aż przykro było patrzeć; mała dziewczynka miała cerę chorobliwą, a przy każdem zatrąbieniu ojca, ona uderzała w swój tamboryn.
Krystyanowi przypomniał się sen, przypomniała Naomi; może to jej mąż, może jej dziecko? Poszedł do karczmy.
Na podwórzu stał wóz kuglarzy pokryty budką płócienną, na której schła stara, podarta kołdra. W stajni urządzony był lichy teatrzyk, a lalki w pobrudzonych, niegdyś może świetnych łachmanach leżały w nieładzie jedna przez drugą. W kącie siedziała jakaś tłusta, ciemnej cery kobieta, z siwemi włosami na gołej głowie, trzymająca na kolanach dziecko, które karmiła; druga, cokolwiek od niej młodsza, przylepiała gwiazdkę papierową do piersi dużej lalki drewnianej. Krystyan rozmawiał z niemi; głos jego drżał ze wzruszenia, lecz przekonał się, że między niemi nie było Naomi.
Jakże często już w podobny sposób zawiódł się, a jednak zawód taki zawsze go cieszył. Widok tych ludzi i wspomnienie snu zeszłej nocy poruszyły go do głębi.
Powróciwszy do domu, spostrzegł, że nie ma bociana. – Przyjdzie on jeszcze! – pomyślał i drzwi do komórki zostawił otwarte. – Bóg wie, może zresztą już i przez morze odleciał wraz z drugiemi! Liście już mocno żółkną!
Całą noc przespał bardzo niespokojnie; równo ze wschodem słońca był już ubrany i wyszedł do ogródka, gdzie Naomi chciała być pochowaną. Nagle usłyszał dziwny jakiś łoskot na łące i ujrzał bociany fruwające setkami, jednego przez drugiego. Próbowały sił swoich, jak mówią wieśniacy. Widział, jak niektóre z nich, napadnięte przez innych, legły nieżywe pod ostremi razami ich dziobów. Nagle wśród ogólnego klekotu podleciało całe stado i znikło w wysokościach powietrza.
Wyszedł na łąkę, gdzie leżało siedm zabitych bocianów, a powyrywane z nich pióra jeszcze unosiły się nad trawą.
– Natura nie dała wam sił dostatecznych i dlategoście umarły, biedne ptaki! Nie miało wam być wolno polecieć za tamtemi w ciepłe kraje! – rzekł schylając się, gdy dojrzał, że jeden bocian miał czerwoną wstążeczkę na nodze. Podniósł go, jeszcze był ciepły; krew walała białe jego pióra, długa szyja zwisła martwa; tak, to był jego bocian! – i przycisnął go do piersi.
– Tak więc sen mój się spełnia! ciebie, a nie ją trzymam w moich objęciach! tobie to grób wykopię pod kwiatami w ogródku! – i ucałował martwego ptaka, ze skrzydeł wyjął jedno białe i jedno czarne pióro, które wetknął nad lustrem, potem wykopał grób, wysłał go zielonemi liśćmi i włożył weń bociana. Krzaczek róży z złocistemi od posuszy kwiatami stał nad kurhanem ptaka.
– Znowu będę sam jeden! Już do mnie na wiosnę nie powrócisz! Umarłeś! Wszystko umiera! Wszystko trzeba stracić! Dlaczegoż więc nie korzystamy z chwili? – Dlaczego nie chcemy być szczęśliwi? To też pełnemi piersiami wciągać będę w siebie ostatni blask słoneczny tego roku, cieszyć się jasną zimą i orzeźwiać tą wiosną co nadejdzie!
Ale zima natomiast sprowadziła tylko flagi, śniegi i dnie szarawe; lasy stały szeregiem obnażonych pni, a czarne gałęzie zdawały się jakby splecione wierzchołkami koron; – cała natura była larwą, która dopiero po upływie kilku miesięcy miała wylęgnąć się pod promieńmi ożywczego słońca!
Krystyan był cierpiący, lecz co drugą niedzielę mile widzianym zawsze bywał gościem u Łucyi, choć nie przychodził nigdy, tylko co drugą niedzielę. Więc niepomału też zdziwiła się, gdy przyszedł raz do niej w dzień powszedni, a był bledszy i mizerniejszy, niż zwykle.
– Owszem, mnie bardzo dobrze! – rzekł – alem nic nie miał do roboty i stęskniłem się za dziećmi, więc wybrałem się do was jeszcze dzisiaj.
Dowiedział się zresztą o nowinie, choć z nią wystąpił dopiero nieco później, – bo ogrodnik ze dworu powiedział mu, że na wiosnę spodziewają się gości, jakiegoś wielkiego pana z Francyi wraz z żoną, a tą właśnie żoną podobno jest Naomi, która od wielu już lat z nim zamężna, a więc niezmiernie bogata i wysokiego na świecie znaczenia. Oczy zaszły mu łzami. – Nie! – rzekł – jednak zupełnie zdrów nie jestem! lada drobnostka zaraz mnie wzrusza!
Łucya uścisnęła jego rękę.
Jakże mu teraz wszystko samotnie było w domu! Ileż razy dawniej w nocy przeliczał swoje skarby, – teraz nigdy już nie otwierał kufra, nigdy nie wyjmował lśniących talarów.
Zima była tak długą, tak szarą – lecz jednak dobrą dla biednych, jak mówiono, bo mróz nie wielki, choć za to flagi tem większe, a cała natura ciągle zakryta za szarawą mgłą i wilgocią. Była to jesień, która się długo przeciągnęła, aż pod sam koniec wiosny.
W połowie maja, kiedy po raz pierwszy cieplej zaświeciło słońce, dzieci Łucyi smutne stały przy łóżku chorego Krystyana, nad którem czuwała zacna ich matka.
– Dzięki ci za twoję miłość i dobroć, Łucyo! – rzekł – jednak dobrze jest na tym świecie, i ludzie jednak dobrzy! Pamiętam! cóś mi mówiła niegdyś przed laty: – Powszednie dary Boże dla nas ludzi tak już są wielkie, że grzechem jest życzyć sobie większych! – Kto wysoko stoi, ten właśnie wystawiony na najostrzejsze wiatry, nie zaś my, co czekamy na dole. Człowiek znakomity stoi wpośród promieni, lecz promienie palą go! możemy mu zazdrościć, że większą ma wrażliwość na wszystko, co go otacza, ale za to mocniej też od nas czuje wszystkie przeciwności. On swą gorącą duszą daje to, co my zwyczajni ludzie przyjmujemy z zimną, – on nas w gości zaprasza do swej uczty, a my, jak te złe ptaki, owe Harpyje, o których czytałem, przychodzimy i walamy jego stoły! – Tak mimowolnie ganił całą ludzkość, którą przed chwilą nazwał miłującą i dobrą.
– Nasze myśli tylko bywają ogromne, ale same czyny niczem – mówił dalej. – To co my nazywamy nieśmiertelnem, wielkiem, to kiedyś innemu pokoleniu wyda się tylko, jakby nabazgranym węglami napisem na ścianach więzienia; ciekawi zwiedzają takie miejsca i czytają te napisy! – Gdy umrę, daj moję Biblię dzieciom! w niej jest klucz do skarbu, którego ani rdza nie zniszczy, ani mole nie pojedzą. Przed śmiercią zobaczę jeszcze Naomi! – rzekł i spójrzał prawie wesoło – tak jest! zobaczę ją! czuję, iż ją zobaczę!
– Nie mów o śmierci! – zawołała Łucya, – jeszcze nie umrzesz, i długo jeszcze żyć będziemy razem.
—–
– – Jaskółka już powróciła; bocian siedział w swem gnieździe; Duńczyk przechwalał się zielonością ciemnych borów; – a Łucya wówczas złożyła ręce umarłego, zawarła jego oczy i po raz ostatni pokazała płaczączym chłopczykom, dobrego, kochanego Krystyana.
– Teraz mu dobrze! – rzekła Łucya – tak dobrze, jak mu nigdy nie było tu na ziemi!
Zabito gwoździami prostą trumnę, i wieśniacy wynieśli ją z domu; za nią szła Łucya z mężem i z dziećmi. Niedaleko cmentarza droga była dość wązką; w tem nadjechał piękny, czterokonny koczyk. Byli to goście do dworu, pan Markiz z Francyi i jego żona, Jaśnie pani Markiza Naomi.
Chłopi zeszli z trumną do rowu, żeby jaśnie państwu wygodniej było wyminąć ich; zdjęli kapelusze, a pani Markiza Naomi, z dumnym wzrokiem i ujmującym uśmiechem, wyjrzała na nich łaskawie i skłoniła się. Biednyć bo niezawodnie był człowiek, którego tam chowali! – TYLKO GRAJEK!