Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 19
– Czy mam to uważać za obrazę? – spytała.
– Jak się pani podoba! – odpowiedział i poszedł dalej.
Markiz nic nie słyszał, nawet zresztą nie rozumiał po niemiecku i cały był oddany chwilowym wrażeniom wesołości; sam hrabia zdawało się, że zapomniał poprzedzającej chwili, w której wymówiono imię Władysława. Wszyscy znów usiedli przy stole, gdy wzrok jego padł na niemieckiego artystę, który pochyliwszy się do ucha Naomi, ze złośliwym uśmiechem szepnął jej kilka wyrazów: ona zbladła, ręka jej pochwyciła gwałtownie za nóż i podniosła się.
W tem okrzyki: – Holla! ho! – rozległy się po izbie, a jeden ze starszych artystów wpadł do sali na ośle, przebrany za Befanę; osioł zaś, przestraszony na widok tak licznego i hałaśliwego zebrania, tak gwałtownie uderzył o stół, przy którym siedziała Naomi, iż kieliszki, butelki i lampy wywróciły się, a nikt, nawet ów Niemiec, nie dostrzegł nagłego gniewu, przejmującego Naomi, a odwróconego jedynie przez szczęśliwy wypadek i hrabiego. Wesołość stawała się coraz huczniejszą, a markiz nie prędzej spostrzegł się, że jego kompania opuściła festyn, aż kiedy jeden z jego znajomych potrącił go w sekreceie i szepnął mu o tem na ucho.
Na dworze księżyc świecił pogodnie, tak pogodnie, że pochmurne dnie na północy nie są od tej pory widniejsze, która tutaj nazywa się nocą.
– Obawiałem się tego! – oto wszystko, co powiedział hrabia. Naomi przytuliła się do niego, odetchnęła głęboko i wybuchła płaczem.
– O! zostańcie! teraz dopiero będzie najlepsze! – wołał markiz, goniąc za niemi.
– Naszemu młodemu bohaterowi było za duszno! – rzekł hrabia – o mało co nie zasłabł.
– O! już teraz po wszystkiem! – wołała śmiejąc się Naomi – ale jednak już nie wrócę! Prawdziwie przyjemnie przepędziłam ten wieczór, i dziękuję panu szczerze!
– Nawet i w takiej wesołości jest geniusz – rzekł markiz i wymienił, co go najwięcej ubawiło. Przy bramie hotelu powiedzieli sobie dobranoc.
– Zdaje mi się – szepnęła mu Naomi – że to najlepszy mój wieczór był w Rzymie.
W godzinę po północy hrabia już się położył i spał głęboko i mocno po zdarzeniach dnia tego. W pokoju Naomi zgasła już nocna lampka i cisza zdawała się zupełna, – ale Naomi jeszcze czuwała. Prawie całkiem rozebrana, zarzuciła na siebie płaszczyk; otworzyła drzwi, prowadzące z pokoju do altanki; oparła głowę o framugę i tak stanęła zatopiona w głębokiem dumaniu. Spotkanie jej z hrabią w Wiedniu nie tyle ją przestraszyło, ile teraz wzgardliwa mina obcego i przypomnienie jej czasu, któryby na zawsze pragnęła zagrzebać w niepamięci; w Wiedniu wyrzekła się wszystkiego i to natchnęło ją pewną spokojnością, tu w nowe znów weszła stosunki i w świetne otoczenia.
Któżby potrafił podać dokładny opis takiej nocy księżycowej na południu, której światło nie jest wprawdzie podobnem do dnia, ale też niepodobnem do ciemnej nocy krajów skandynawskich? Chyba przyrównać dzień do jasnego blasku lampy, a noc północną do odblasku świecy, której wcale nawet nie widać; wówczas bowiem między jednym a drugim znaleźlibyśmy wyraz na jasność nocy południowej w owem dziwnem i łagodnem świetle, jakie rozpościera w pokoju tajemnicza lampa astralna. Ale i tu oko jedynie otrzymuje ów wyraz, a dusza nie doznaje wrażenia, bo nie oddychamy zarazem powietrzem południowem. Najpiękniejsze letnie wieczory w krajach północy, nad morzem albo na górach, tchną miłem i orzeźwiającem powietrzem; ale gdybyś w tej samej chwili mógł przenieść się do stron południowych, dopierobyś pojął różnicę tak wielką, jaką jest różnica między rozkoszą zmysłową a czysto duchową. Jasne i mroźne niebo północy wznosi się nad nami, jak dach sklepiony w wysokości, – lecz na południu dalekie jego granice wydają się szkłem przezroczystem, za którem obszerna jeszcze rozciąga się przestrzeń.
Takiem powietrzem oddychała Naomi, a jednak oddychała ciężko i głęboko; takie światło padało na gród pamiątek, na Rzym Cezarów i mnichów, lecz cała jego piękność zdawała się dla niej niemą i bezbarwną. Na samym placu jest fontanna; ogromny basen wyciosany z kamienia, w kształcie czółna do połowy zatopionego pod wodą, a tam gdzie w górę maszt się unosi, wytryska gruby promień kryształowy; nawet w zgiełku dnia słychać silne pluskanie, a teraz, wśród ciszy nocnej, odgłos ten mocniej jeszcze odbijał się; promienie księżyca oświecały wodę. Pod obrazem Madonny, na rogu pałacu propagandy, cała rodzina biedaków spała na zimnych kamieniach. Naomi otworzyła jeszcze okno po drugiej stronie pokoju; przed nią rozciągały się hiszpańskie schody, których szerokość jest znaczna, a wysokość prawie taka, co całego hotelu; i tu również spostrzegła śpiących ludzi otulonych w swe ciemne płaszcze, a gęsta aleja wprost schodów podwójnie ciemną wydała się przy przezroczystem powietrzu. Białe mury klasztoru zakonnic sterczały jak nocne widziadła, a Naomi patrzyła na nie bez myśli. W tem w kościele klasztornym odezwały się dzwony, bo wysoko na wieży w godzinie nocnej dzwonią siostry służebne, podczas gdy inne zakonnice modlą się u stóp ołtarza. Odgłos dzwonów zbudził myśli Naomi dla pokrewnych cierpiących, bo była pewna, że cierpią; zdawało jej się, jak gdyby przy ciemnych okienkach wieży widziała białe postacie i pomyślała o uwięzionych dziewicach, którym z tej wieży w nocnych tylko godzinach wolno wyjrzeć na martwe we śnie miasto, gdzie dachy były jakby falistem morzem, a sterczące w niem liczne kopuły płynącemi statkami. Obraz Anioła na zamku del Angelo nie był dla nich cherubinem pociechy, co je spotykał na tem morzu skamieniałem; był on martwy jak żona Lotha i przemawiał do nich w te słowa: dla was wszyscy wam drodzy już nie żyją! – Nie ja jedna tylko cierpię – rzekła na wpół głośno Naomi – a między niemi byłabym jeszcze nieszczęśliwsza, niż jestem! Szczęście nasze polega na własnej naszej woli i na zapatrywaniu się na życie! wiem, co zrobię! – Jeszcze przez chwilkę postała zamyślona, patrząc na klasztor i na ciemną aleję, która zdawała się wejściem do mieszkania śmierci, chociaż we dnie wesołem bywa miejscem przechadzki dla licznych zawsze w Rzymie cudzoziemców.
Tuż przy alei, gdzie jest murowana poręcz szerokich owych schodów, stał młody mężczyzna, z głową opartą na ręku i zdawał się przypatrywać odwiecznemu miastu; niezawodnie to artysta, który zatapiał się w widoku przepysznego obrazu, co choć nie da się oddać w pełnych kolorach, zawsze jednak pozostanie w pamięci, gdziekolwiek późniejsze lata go poniosą. Niejeden zapewne pozazdrości mu tego widoku! A jednak on nic nie widział; zbyt częste tego wieczora libacye w austeryi przemieniły się w przedrzeźniających diabełków, z których jedne zawisły jak ołów u stóp jego, kiedy wracał do domu, a najcięższy usiadł mu na głowie; więc się schylił i bał się zejść ze stromych schodów, które, gdy im się dobrze przypatrzył, wyglądały zupełnie tak samo, jak kaskada w Tivoli. Oparł się tedy o poręcz i zdrzemnął się, co niejeden już zresztą zrobił artysta na którymkolwiek z siedmiu świętych pagórków.
Naomi spostrzegła go: dziwną jakąś miał czapkę na głowie, którą poznała od razu, bo taką samą miał ów Niemiec w czasie processyi naokoło stołu. Widziała go tylko dwa razy w życiu: w Hitzing i teraz znów w austeryi, a jednak po Władysławie, jego ze wszystkich ludzi na świecie nienawidziła najwięcej.
– Jednak i tamte czasy były dobre – rzekła do siebie – w których strzały jedyną były bronią! Kula głośnym hukiem objawia swe działanie, ale strzała po cichu świszczy przez powietrze i przebija piersi wroga! Niktby tu nie usłyszał jej lotu, niktby go nie domyślił się! Cieszyłabym się z śmierci tego człowieka! A cóżby dopiero życzyć Władysławowi —?
„Nasze myśli są kwiatami, a czyny owocami kwiatów” – powiedziała Bettyna44. Jesteśmy tego samego zdania i dodajemy tylko, że nie ze wszystkich kwiatów powstają owoce, lecz owszem po większej części kwiaty opadają przed czasem. Otóż co się tyczy obfitego kwiecia, które ten wieczór i noc następna rozwinęły w duszy Naomi, później przypatrzym się jego owocom – kiedy już słońce dłużej nad niem poświeci, kiedy już dadzą się jemu we znaki owa aria cattiva45 życia i syrokko namiętności, a na to wszystko potrzebne co najmniej dnie, częstokroć nawet miesiące lub lata.
XVII
Ów wieczór pierwszym był i ostatnim, który Naomi spędziła z artystami w austeryi, a objawiła o nim zdanie, że to burszerya niemiecka w nowej edycyi; daleko lepiej natomiast wydała jej się sztuka rzymska w przekładzie niemieckim, tak bowiem nazwała kilka przedstawień w pałacu ambasadora austryackiego, na które została zaproszoną i które, jako wpływowe na dalsze losy bohaterki, przez chwile, nas teraz zatrzymają.
Naomi zwiedziła już wszystkie sławne obrazy po kościołach, klasztorach i galeryach; wiele godzin spędziła w kościele Maria della Pace nad Sybillami Rafaela, które jej wydawały się szczytem wszelkiej doskonałości, chociaż później znów zapominała o nich, patrząc na Sybille Michała Anioła, na ścianach kaplicy Syxtyńskiej.
Już od dzieciństwa malarstwo przemawiało silnie do jej duszy, gdy tymczasem rzeźbiarstwo pozostało obcem dla niej, jak zwykle dla mieszkańców Północy, zwłaszcza, iż w Danii w owym czasie nie było jeszcze sposobności do ukształcenia gustu w tym przeważnym rodzaju sztuki pięknej.
W Wiedniu, w Luce i w Bononii liczne wprawdzie i przepyszne widywała arcydzieła z marmuru, lecz nie pojmowała ich jeszcze, ani nie umiała oceniać całej w nich piękności; dopiero we Florencyi zasłona spadła jej z oczów, gdy stanęła w wielkiej sali, zapełnionej gruppą Nioby. W samym środku Apollo z Dyaną wyrzucają śmiertelne strzały; naokoło, wzdłuż ścian, padają i leżą umierające już dzieci Nioby, grotami ich trafione. Po prawej ręce na brzegu, rozpaczająca matka powiewającą szatą zasłania ostatnią jeszcze córkę. Po ręku dziecka widać, że strzała leci, a postawa jej wskazuje, że trafi niezawodnie. Takim sposobem jest się samemu w pośród gruppy, jest się przejętym zdziwieniem i postrachem. Otóż i ten widok nadał Naomi władzę wzroku bardziej duchowego; całemi godzinami bawiła tu, a przejmująca ta wielkość nierównie więcej przemawiała do niej od Wenery Medycejskiej i jej czystej, idealnej piękności. Kiedy później oglądała skarby sztuki w Watykanie, już stała na tym stopniu ukształcenia artystycznego, że arcydzieła rzeźby przenosiła nad utwory malarza; taki już bowiem był jej charakter, że silnej charakterystyce Domenichina musiała przyznać pierwszeństwo przed łagodnem uduchowieniem Rafaela, – tak naprzykład tamtego Ś. Hieronim przemawiał do niej nierównie mocniej, od uroczej powabem Psychy ostatniego.
W domu ambasadora austryackiego przedstawiono mieszaninę obrazów żyjących i tego, z czem Fétis po raz pierwszy obeznał Paryżan, a co nazwał koncertem historycznym, czyli inaczej mówiąc: odgrywano utwory muzyczne z przed kilku wieków, w kostiumach tego czasu, w którym były komponowane46. Z malowideł najwięcej wrażenia sprawił znany obraz pałacu Rospigliosi: Dawid Domenichina, wracający zwycięzko z głową Goliata, którą niesie paź jego, a dziewice całego kraju przy odgłosie cymbałów i liry wychodzą na jego spotkanie.
Kiedy znów podniesiono kurtynę, ukazała się Naomi sama jedna w bieli, z długim, przezroczystym welonem, zarzuconym na ramiona w pełnej wdzięku draperyi. To jej ukazanie się dopiero było dowodem, jak doskonale pojęła posąg Pytyi, jak znakomitą była jej piękność i jak wielkim talent w oddawaniu arcydzieł rzeźbiarstwa.
Potem wzięła do ręki tamburyn; welon spadał na jej kibić, podniosła nóżkę, a każdy poznał i podziwiał Terpsychorę, tę samą co stoi w Watykanie, w szeregu dziewięciu dziewic Appollina.
Później zasłonę rozwiesiła przed sobą, jakby chroniąc kogoś od straszliwego nieszczęścia, a na twarzy jej malowało się całe przerażenie śmierci. Była to Niobe, tylko cokolwiek młodsza, aniżeli mógł ją utworzyć artysta.
Uklękła; welon osłaniał ją z tyłu i przykrywał jej nóżki, z przodu zaś spoczęła na bielutkich rączkach; każdy rys jej twarzy był ostry i nie poruszony: byłato Sfinx egipska, lecz nie taka, jaką przedstawia marmur, ale Sfinx żywa i prawdziwa, a podwójnie przerażająca tylko swym wzrokiem marmurowym.
Każde przedstawienie wznieciło grzmot oklasków, zachwycenie: sam hrabia zdziwiony był tym talentem Naomi, który w takiej ciszy potrafiła rozwinąć. Markiz kochał i wiedział o tem; oczy jego iskrzyły się, lecz podziw nie objawiał się w słowach.
Potem znowu wstała, uniosła ręce w górę i ramiona i głowę wygięła naprzód: to była Karyatyda; ogromny ciężar spoczywał widocznie na prześlicznych jej barkach.
Potem znów była Galateą, nim ją pocałunek Pygmaliona natchnął życiem. Przejście było niesłychanie łudzące; oczy pozbawione wzroku ożyły, pierwsze poruszenie zjawiło się; uśmiech na ustach był istnie czarodziejski.
Spuszczono kortynę.
Ach! cóżto był za wieczór pełen szczęścia i radości, który owiewał Naomi łagodnem powietrzem południa – – – a nad Danią tymczasem dął zimny wiatr północny, śnieg walił w okno pokoiku, gdzie leżała matka Krystyana, gdzie przemieszkiwała troska, ta troska, którą znają wszyscy! – A znasz ty troskę ubóstwa, które wychudłą ręką chciałoby przykryć swą nagość, którego zgłodniałe usta uśmiechają się, bo żebrać nie umieją?
– Mam przyjacioł! – pomyślał Krystyan – a przyjaciele nie odmówią pomocy! – Tak jest! na wiosnę, kiedy w ziemi dużo jeszcze wilgoci, nie brak też wody strumykowi, ale w lecie, gdy ziemia wyschnie, nic nie znajdziesz w nim, jedno twarde, wypalone kamienie.
W domu lokaja, w sieni na schodach, siedział młodzieniec z ubóstwem w ubiorze i na licu; przy nim leżało zawiniątko z jedzeniem, a układał talerze, by je zabrać lepiej i bezpieczniej. Ładny wyżełek z wyzłacaną obrączką zeskakiwał ze schodów, zatrzymał się i powąchał zawiniątko. Młodzieniec odwrócił się do niego i rzekł głosem gorzkiego wyrzutu: – To nie dla ciebie jedzenie, bogaty piesku! Tyś lepszego zwyczajny! To jest jadło dla żebraków! – i wziął zawiniątko, ukrył pod surdutem i wszedł wysoko na piąte piętro do chorej swojej matki.
– Umieram, mój Krystyanie! – rzekła. Ale śmierć ma swoje kaprysy, jak szczęście, – nie przyjdzie, gdy jej się najradziej spodziewają. A jednak świat ten jest piękny! a jednak życie nasze błogosławionym jest darem Wszechmocnego! a jednak takim tylko ludziom wydaje się doliną boleści, domem nędzy, którzy bawią wyłącznie przy ciemnych jego plamach, przy zdeptanym robaku, przy uszczkniętym kwiatku. Co tam! cóż znaczy jeden robak zdeptany, jeden kwiat uszczknięty! Patrzmy na całą przyrodę i ujrzymy, jak słońce oświeca miliony ludzi szczęśliwych, a poczujemy woń rozkosznych kwiatów i świegotliwe usłyszym ptaszki, najwięcej tem uradowane, że żyją.
Nie przyglądajmy się tej nędzy i biedzie, lecz raczej uciekajmy od niej, daleko ztąd w czasie i w przestrzeni! Zróbmy śmiały skok w historyi Krystyana i Naomi, nie dlatego, żebyśmy ominąć w niej chcieli pojedyńcze punkta, ale jedynie dla przypatrzenia się im z lepszego stanowiska.
Czy słyszysz warczące koło czasu? Czy widzisz lata przebiegające nad tobą? Biegną lata, dwanaście długich lat przebiegło już nad naszemi głowami! Tyle już czasu minęło, odkąd Krystyan w swojej izdebce siedział przy starej, chorej matce. Dwanaście lat minęło w rozkoszach i weselu, odkąd Naomi zachwycała widzów postaciami Galatei, Karyatydy, Sfinxy. Jesteśmy w Paryżu. Trójkolorowa chorągiew powiewa na słupie Vendôme; w wystawach sklepowych wiszą już karykatury wybrańca ludu, mądrego Ludwika Filipa: jesteśmy na początku roku 1833.
XVIII
Jesteśmy w Paryżu! Chodźcie! Zostawmy nasz pokój i zejdźmy lśniącemi schodkami hotelu; lekkie garsony śpieszą z usługą; na dziedzińcu spotykamy zgrabne gryzetki, bo wysoko na górze mieszka kilku studentów, a przyjaciołki ich te same wraz z niemi zajmują mieszkania; teraz te milutkie dzieweczki idą do magazynów i sklepów, by dzień cały przepędzić na szyciu wykwintnych strojów lub na wyrabianiu delikatnych kwiatków, – lecz wszystkie wrócą na wieczór. Odźwierny ukłonił się i otóż jesteśmy na zgiełkliwej ulicy, gdzie domy aż do kominów pomalowane są nazwiskami, znakami i łokciowemi literami w najsprzeczniejszych kolorach, jakby ubranie arlekina; pojazdy turkocą blisko domów; stare baby nócą piosnki Bérangera; jakiś nieznajomy wtyka ci do ręki bilet, który albo trzeba rzucić, albo zaraz schować do kieszeni. Wokoło wiszą śliczne ryciny, lecz jeżeliś skromnisiem, to lepiej nie patrz na nie, – jeżeliś wielkim rojalistą, to się przerazisz widokiem tych wizerunków dwóch ostatnich panujących z dynastyi Bourbońskiej. Wchodzimy do passażu, który nie jest niczem innem, jedno ulicą z dachem szklannym, gdzie sklepy są dwupiętrowe, i gdzie mniejsze passaże, jakby boczne zaułki, łączą się z główną ulicą. W największe deszcze i flagi możesz się tu przechadzać bezpiecznie, a wieczorem lśnią tysiące lamp gazowych przed kosztownemi sklepami, gdzie dostaniesz wszystkiego, czego dusza twa zapragnie. Jeśli wędrówka cię znuży, to już i omnibus pędzi od rogu, a schodkami w tyle pojazdu wchodzisz do tej ruchomej izby, gdzie w długich szeregach siedzą goście, którzy ciągle to wchodzą, to wychodzą, bo każdy róg ulicy nową jest dla nich stacyą. W szybkim biegu zbliżasz się do cmentarza Père Lachaise, a jeśliś romantykiem, klękasz na grobie Abelarda i Heloizy; jeśliś fabrykantem, jedziesz do Gobelinów; jeśliś pobożnego serca, dążysz na wyspę, do starego kościoła Notre Dame, tylko że pusty teraz i tylko kilkunastu księży odbywa w nim uroczystą processyę, a nędzny żebrak przy drzwiach wyobraża całą gminę. Paryż w tej chwili nie ma religii; zapomniał swojej Madonny, zapomniał prawie ojca i syna i pozostał mu tylko duch jedynowładny. Żadnego mnicha nie ujrzysz na ulicy, żadnej processyi; nawet ze sceny poeci głoszą protestantyzm; w tem mieście katolickiem widzisz w Robercie Meyerbeera, ruiny klasztoru zakonnic; księżyc zasyła swe światło w ciemne jego sklepienia, gdzie zapadłe stoją grobowce; raptem o północy zapalają się światła w starych mosiężnych pająkach, sarkofagi otwierają się i wychodzą z nich umarłe zakonnice. Niezliczone ich mnóstwo unosi się z nad cmentarza i wychodzi bliżej na scenę; rzekłbyś, że stopy ich nie dotykają ziemi: ale w tem opadają z nich szaty grobowe, a wszystkie stoją przed tobą wpółnagie i rozpoczynają bachanalię, tak samo jak niegdyś za życia, gdy się kryły jeszcze w murach klasztornych. Dwie z nich grają w kostki na trumnach; jedna siedzi na sarkofagu i czesze długie włosy; inne znów piją i trącają kielichami, – jeszcze inne spuszczają powrozy, żeby wciągnąć kochanków do bluźnierczej schadzki. – Oto, co ujrzysz w mieście katolickiem i co jest jedną z wyraźnych oznak czasu! Przypatrz się temu zgiełkowi ulicznemu! Kobiety roznoszą wodę lukrecyową47, chłopcy częstują cię laskami, ale wszyscy, mali czy wielcy, noszą wstążki trójkolorowe. Nawet Henryk Czwarty na moście dźwiga chorągiew obywatelską, która wieje ze wszystkich wież i fasad.
La liberté! oto powszechne hasło Paryżan.
Jesteśmy wśród Paryża, w samym Palais royal, którego arkady otaczają nas; tu siedzi kilku Duńczyków, którzy przedstawiający się im widok porównywają z dekoracyą w wodwilu kopenhagskim. Już to co rzeczywistość, to nie naśladowanie! Te oto kwiaciarki przedają róże; damy z powiewającemi na kapeluszach piórami wydzielają wyzywające spojrzenia, a za niemi idą ich, tak nazwane, stare mamy lub ciotki. Między Duńczykami jest jeden, od kilku dopiero dni przybyły, ale nam dobrze znany; każdy mu opowiada, co przedewszystkiem zobaczyć powinien.
– Taglioni! – mówi jeden – koniecznie trzeba, żebyś pan ją widział w Natalii i w Sylfidzie! To mi dopiero taniec! Unosi się jak ptaszek i spada jak bujająca bańka mydlana!
– Trzeba żebyś pan pojechał do Wersalu! – rzecze drugi. Niedługo podobno grać będą wszystkie fontanny! A nie zapomnij pan o théatre français!
– Wszystko zobaczę! – odpowiedział nowo przybyły, – szczególnie zaś cieszę się na rozprawy publiczne w izbach parów i deputowanych. Mam list rekomendacyjny do markiza Rebard. Czy panowie znają tego pana?
– Ja tam bywam! – zawołał jeden. – Jego żona jest z Danii, o ile mi wiadomo, ale umysł ma prawdziwie francuzki, dama wielkiego świata, nader miła i zajmująca. Na dzisiejszy wieczór proszony jestem do loży markiza w wielkiej operze. Jeżeli pan pozwolisz, to i pana tam wprowadzę?
– Ślicznie panu dziękuję, ale mam już bilet do teatru Palais royal, gdzie mam zobaczyć pannę Déjazet w wodwilu: Pod kluczem – !
– Jedno drugiemu nie przeszkadza; najprzód pójdziemy na: Pod kluczem, a z tamtąd do Wielkiej Opery.
Rodacy rozstali się; jeden z nich miał uszczęśliwić się słuchaniem Grisi, owej bella divina, jak się wyrażał, – drugi wybierał się do dziecinnego teatru pana Comte, gdzie młodziuchna panienka, dziecko jeszcze, robiła nadzieję, że wnet podrośnie do wysokości jego serca. Nasi dwaj panowie poszli do teatru w Palais royal, żeby widzieć młodą podówczas Déjazet w wodwilu, któregoby naprawdę u nas przedstawić nie można. Ofiarujący się za przewodnika ziomek był duńskim oficerem.
W lożach naokoło lśniły się bogate stroje damskie. Już w komedyjce: Córka Dominika, ukazała się owa milutka, pełna paryskiego życia artystka, która ich ściągnęła do teatru. I tu już zachwycała wszystkich, lecz dopiero w wodwilu: Pod kluczem, wyłącznie ona występowała na scenie, bo przedstawiała młodą dziewczynę, którą rodzice, wychodząc z domu, zwykli zamykać na klucz. Kochanek jej stoi tedy za drzwiami, a ona wszystkiemi sposobami draźni go i udaje, jak gdyby inny mężczyzna był u niej. W końcu jednak godzą się, a kochanek przynosi szampana, który panna pije, rozwesela się, aż w końcu snem zmorzona oświadcza, że się udaje na spoczynek. W tem właśnie cały dowcip tej sztuki. Otóż rozbiera się, kładzie swoje suknie na stole, jedną nogą już staje w łóżku, kiedy nagle pęka szyba nadedrzwiami i ukazuje się młody oficer, zapewne ów czekający kochanek. Dziewczyna wydaje okrzyk przestrachu, przykrywa się kołdrą po uszy, ale kochanek wpada do izby, tylko że na szczęście w tej chwili spada zasłona…. co w samej rzeczy było wielce moralnem ze strony maszynisty.
Sztuczka miała ogromne powodzenie. Damy śmiały się i klaskały, – C’est la liberté! – rzekł oficer duński, a obcy również znalazł ją niezmiernie charakterystyczną, po czem z mniejszego poszli do teatru większego, gdzie głosami swojemi zachwycali Nourrit i Damoreau, i gdzie nowo przybyły Duńczyk miał być przedstawionym markizowi i jego małżonce, swej rodaczce. Nie wiemy, dlaczego na wspomnienie o tem dziwnie jakoś uśmiechnął się.
W Wielkiej Operze nie miano dać żadnej całkowitej sztuki, lecz tylko pojedyńcze akta. Drugi akt Wihelma Tella już się skończył, teraz właśnie kończono hrabiego d’Ory, poczem miał się rozpocząć drugi akt sławnego w owym czasie baletu: la Tentation48.
Obaj Duńczycy weszli na szerokie, piękne schody, przez pysznie oświecone foje, gdzie światła odbijały się ze ścian zwierciadlanych, potem przez ogromne korytarze do loży markiza. Kilku panów tak elegancko ubranych, że mogliby posłużyć za modele do rycin przy dzienniku mód, stali za krzesłami dam przystrojonych jakby na bal; ostatni zagrzmiał chór z hrabiego d’Ory, zasłona spadła i natychmiast kolporterzy przebiegali cały parter i loże, wołając bez ustanku: – „Voilà l’entr’acte! Voilà le Vertvert! Voilà le programme49!” – Zegar nad sceną wskazywał już na godzinę dziewiątą.
Markiz starszy o lat dwanaście, jakeśmy go poznali w Rzymie, przyjął cudzoziemców z galanteryą prawdziwie francuzką; przystojna, dość dobrej tuszy dama, z rozumnemi, ciemnemi oczyma i królewską postawą, ukłoniła się wachlarzem nowo przybyłemu, którego przedstawiono jej jako dowódzcę pułku duńskiego. Był on rodem Holzatczyk, jakoż markiza poznała go, boć już dawniej przyjmowała jego hołdy i wyjeżdżała z nim za rogatki, żeby widzieć pięknego, nateraz już zapomnianego Władysława. Niezawodnie w pamięci obojga powstały jednocześnie te same wspomnienia, choć oczywiście rozmowa obracała się koło innych zupełnie przedmiotów; a oni teraz już niby znali się tylko z imienia. Konwulsyjne drganie brwi było jedyną oznaką poruszenia w Naomi, choć w tej samej chwili została napowrót markizą i damą wielkiego świata; może i to drganie było przypadkowe, lecz nie uszło jednak uwagi dawnego adoratora. Rozmowa szła po francuzku; obcy prosił Naomi, żeby go obeznała z fragmentem rozpocząć się mającego baletu.
– Główną tu rzeczą jest patrzeć – rzekła – akcya bo małoznaczna. Zobaczysz pan teraz Taglioni!
Pierwszy akt tego baletu przenosi nas do okolicy dzikiej i górzystej, gdzie anachoreta obrał sobie mieszkanie; prosta słomianka stanowi jego łoże. Wtem wysoko na górze ukazuje się orszak ślubny, którego pienia dokoła rozlegają się: pustelnik słucha i przypomina sobie świat ludzki i jego szczęśliwość. Jakaś pielgrzymka przynosi mu wino i owoce, których zrazu nie przyjmuje, ale głód i pragnienie zmuszają go w końcu do skosztowania ich; wino rozpala krew jego, pije więc raz jeszcze, a żądza ogarnia jego zmysły. Wówczas wychyla kielich do dna, a na wpół upojony, ze wrzeniem we krwi, chwyta pobożną i przelęknioną piękność; namiętność wzrasta, dziewica ucieka, lecz dopędzona, pada w omdleniu na słomiankę. Oczy jego pałają, wyciąga do niej swe ramiona – w tem obraz podnosi rękę, a piorun uderza w anachoretę. Jednej chwili na czarnych i ognistych chmurach złe duchy występują z przepaści, chcąc porwać jego duszę, – lecz z powietrza spuszczają się również srebrzyste obłoki, a na nich są klęczące aniołki, wpośród których stoi jeden z nich archanioł z tarczą. Rozpoczyna się walka między duchami złemi i dobremi: wtem jeden unosząc w górę tarczę, nakazuje milczenie i pozwala duszy powrócić w martwe ciało. Duchom przepaści wolno będzie kusić zmartwychwstałego, lecz jeśli go nie znęcą do grzechu przeciw świętości, wówczas należeć ma do nieba. – Już on naszym! – wołają złe duchy uradowane – skusimy go do złego! – ale i aniołowie śpiewają dziękczynne hymny, pustelnik wstaje i żyje! – taki jest koniec pierwszego aktu. W następnych widzimy przedstawioną pokusę, a oraz zwycięztwo pustelnika. – Mniej więcej w takich wyrazach obznajmiała Naomi swego gościa z treścią baletu.
Podniesiono zasłonę i rozpoczął się akt drugi, który dla swego przepychu najdłużej utrzymywał się na scenie, przedstawiającej teraz głęboki krater w wypalonym wulkanie. Ogromne schody, wysokości całej sceny, wypełniały głąb’; zagrano marsza, a wystąpiło kilkuset demonów, w najdziwaczniejszych, fantastycznych postaciach. Tu była chodząca ręka, tam kadłub szatana, latające oko, lub straszne kształty zwierzęce; uczta zaczęła się, kocioł gotował na ogniu, a każdy z diabłów wrzucał doń swoję potrawę. Para zamieniała się w diabelskie postacie, i wnet wyrosła z niej naga, piękna kobieta, dziecię przepaści, przeznaczone na pokonanie pustelnika: był to obraz piękności, taki sam, jaki niegdyś wyszedł z piany morza, jakim go sztukmistrze wyciosywali z marmuru. Taką wysunęła się z pomiędzy szatanów Taglioni, a oni stroili swe dziecko i uczyli użycia wszystkich zmysłów. Jakby postać powietrzna przemknęła się przez te dzikie postacie; tylko czarny kędzior na jej piersiach dowodził pochodzenia piekielnego. W tryumfie potem ze swojem stworzeniem pociągnęli tamci na powierzchnią ziemi.
Naomi siedziała i patrzyła na wszystko, jakby przez sen; nagle zapłoniła się i równie prędko zbladła: oczy jej zwarły się.
– Pani niedobrze! – szepnął Duńczyk; otworzyła oczy i głęboko odetchnęła.
– To nic! – rzekła – dostałam zawrotu, ale już po wszystkiem! – i uśmiechnęła się. – Tyle jest fantazyi – mówiła dalej – w tej jednej uczcie diabelskiej, że trudno aż objąć wszystko okiem; zdaje się, jakby widzenie gorączki!
Trzeci akt ukazał zamek, wystawiony na prędce przez złe duchy; widać było przez okna wnętrze przepysznych komnat; małe diabełki, przebrane za kucharzy, smażyły i piekły w suterenach, a na górze tymczasem tańczyły małe, zgrabniutkie kobiety. W tem nadszedł anachoreta, który głodny i zmęczony żebrał okruszyny chleba i kropli świeżéj wody; kucharz roześmiał się i wskazał na duży krzyż, stojący przed zamkiem na rozstajnej drodze, – jeśli krzyż ten wywróci, to pospołu z niemi zasiądzie do stołu. Pustelnik oczywiście odmówił, a gdy w tej chwili nadjechali przebrani za myśliwych szatani z kobietą, ktorą sami stworzyli, też same następują żądania, też same obietnice. Piękna kobieta przyrzeka podarować mu cały ten przepych i bogactwa, jeśli wywróci krzyż święty, lecz natomiast on przed nim klęka, gdy tymczasem z zamku grzmią dzikie śpiewy i brzęk kielichów szatańskich. Przez okna widać ucztę pijacką, kobieta zbliża się do pustelnika; lecz słowa jego działają na nią, jak blask słoneczny na jadowitą roślinę, bo czarny kędzior niknie widocznie. Stworzenie przepaści, które ma ludzką myśl i ludzkie czucie, słucha tych słów zdziwione, a gdy on klęcząc obejmuje krzyż oburącz, ona zapada się w ziemię, zaś zamek ze wszystkiem, co się w nim znajdowało runął w głębie, z których natomiast bucha czerwona łuna płomienna.
Przedstawiono tylko te dwa akty baletu. – Pustelnik – rzekła Naomi – działa na dziecię szatańskie, że je aż niebu zjednywa; szkoda, że nie będziesz pan widział zakończenia baletu, gdzie już anachoreta należy do nieba i ją także uprowadza z sobą do wiecznej szczęśliwości. Duchy przepaści w palących się dymem siarkowym chmurach zapełniają cały spód sceny; nad niemi, unoszą się białe obłoki, zajęte przez samych aniołów; milionami widać klęczące grupy; na przodzie ludzi dorosłych w bieli, z białemi, dużemi skrzydłami; nad niemi dzieci, a za niemi znów grupy nieskończonej przestrzeni, malowane na tylnej dekoracyi i tak dziwnie oświetlone, że nie znać wcale granicy między rzeczywistością a złudzeniem: ale patrzy się tylko w niebo bez końca, które w miarę wznoszenia się obłoków, coraz się bardziej rozszerza, aż nakoniec raptem na całą scenę spada zasłona.
Teatr się skończył, już było po dwunastej, a w domu markiza byli goście, którzy czekali powrotu gospodarstwa.
– Zobaczysz pan u nas dziś wieczór Aleksandra Dumasa i kilku z tych młodych malarzy, którzy wsławili się dekoracyami do naszego baletu, – rzekła odchodząc do ziomka swego Naomi.
Przyjąwszy zaproszenie, dwaj cudzoziemcy pojechali tedy do pałacu markiza, gdzie weszli do przepysznie urządzonych salonów. W najpierwszym z nich były dwa nowe obrazy młodych artystów, ustawione w szczególnie korzystnem oświetleniu: jeden z nich przedstawiał scenę z Notre Dame Wiktora Hugo: Quasimodo przywiązanego do pręgierza, dręczonego pragnieniem i boleścią, a wysmukłą, zgrabną Esmeraldę podającą mu kubek wody. Drugi obraz wyobrażał ostatnią scenę z najnowszej tragedyi Kazimierza Delavigne: Dzieci Edwarda, ową przejmującą scenę, w której oboje dzieci w ubraniu siedzą na swojem łóżku i słuchają. Wiedzą, że mordercy nadejdą, by ich zabić, – lecz wiedzą także, iż przyjaciele pracują nad ich oswobodzeniem, a jeżeli usłyszą pieśń: God save the king! ratunek będzie bliskim. W samej rzeczy, pieśń daje się słyszeć – poznajemy to po uśmiechu młodszego brata – lecz w tej samej chwili otwierają się drzwi i wpadają mordercy, którzy ich przebijają, zanim jeszcze przebrzmiewa pieśń oswobodzenia. Dzieci te były portretami dwóch sławnych podówczas artystek: Menjaud i Anais.