Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 7

Yazı tipi:

XIV

Dnia 18 Października wszystko na statku było gotowe do odjazdu. Oprócz Piotra Wika, załoga składała się z trzech majtków i dwóch pasażerów, jednej podstarzałej guwernantki, która w kwiecie wieku swego występowała w towarzystwie aktorów w Odensee, lecz wnet opuściła je, jak twierdziła, dla względów moralności; zresztą pisała wiersze, lecz tylko po niemiecku, gdyż zdaniem jej, w tym tylko języku można wyrazić wyższe, delikatniejsze uczucia pięknej duszy. Teraz jechała do jakiejś rodziny szlacheckiej do Konpenhagi. Drugi podróżny był mieszkańcem tego miasta; był on radcą wojennym, o taki bowiem tytuł postarał się na żądanie swojej żony.

Okręt z rozpuszczonemi żaglami minął wieś Ś. Jerzego i port rybacki; – Krystyan już myślał, że płynie daleko za granice świata, – dla niego Kopenhaga czy Chiny, wszystko zarówno odległe, wszystko równie nowe. Piotr Wik, który teraz już występuje w godności kapitana, postanowił okołować wyspy i płynąć otwartem morzem.

Obaj podróżni prędko się z sobą poznali, a zanim jeszcze okręt był pod Ärö, radca już z należną wymową wyliczał swoje smutki i rozkosze. I on był poetą, a w swoim czasie drukował nawet poezye, choć pod pseudonimem, w dwóch Noworocznikach i w jednym Przeglądzie. Właściwy jemu rodzaj był czysto elegiczny, zresztą pisywał także katalogi licytacyjne, krytyki i inne pomniejsze pisma. Ale – dodał, – to wszystko żadnej mi nie sprawia przyjemności. Tu sobie człek siedzi i dłubie i dłubie, żeby jakie wykryć błędy, które tylko irrytują, – jakże je przedstawić autorowi, to się jeszcze na ciebie rozgniewa. Irritabile genus, jak słusznie mówią. Próbowałem się we wszystkich miarach Horacyuszowskich: w asklepiadejskich, alcejskich i saficznych, które nowsi pisarze tak zupełnie zaniedbują, co bardzo oczywiście jest przykro wykształconemu gustowi klassycznemu; podniósłem także mój głos w tej sprawie i gniewałem nietylko siebie, lecz i drugich. To też obsypywano mnie potwarzą i epigramatami, ale ja mam taki zwyczaj, że nigdy nic w Gazetach nie czytam, chyba to jedno tylko, co sam do nich napiszę; nakoniec w moje urodziny odebrałem pocztą miejską mały bilecik, w którym zamieszczone były wcale niegrzeczne dla mnie wiersze. Nazwano mnie w nich Zoïlem, ale nad i brakło dwóch kropek, tak iż mógłby kto myśleć, że się powinno wymawiać Zojlem; wielka to już bieda, kiedy ludzie tacy chcą pisać, którzy syllabizować nie umieją, – zupełnie tak samo, jak gdyby ten, co nie ma zębów, chciał publicznie wystąpić z długą mową! Dalibóg, dobry koncept! zaraz! tylko go sobie zanotuję! – zawołał i powtórzył pomrukując ostatnie porównanie, które sumiennie zapisał w swym pugilaresie. – Widzisz pani, ja nigdy nie dam zginąć żadnemu dowcipowi; ile razy mi się który przytrafi, a przytrafia bardzo często, zaraz go notuję! bo trzeba pani wiedzieć, żem przyjął na siebie obowiązek przepisywania ról do naszego amatorsko-dramatycznego towarzystwa; więc na wzor Jean Paula założyłem sobie szufladki z małemi karteczkami, na których są spisane dowcipy, i niemi szpikuję nasze role. Na scenie to się potem wybornie wydaje.

Guwernantka ze swojej strony opowiadała, że od lat jedenastu utrzymuje dziennik, ale także w języku niemieckim.

Była to komiczna rzeczywistość codziennego życia, która najostrzej tu występowała; moglibyśmy w obudwóch uchwycić także jakąś stronę piękną, poetyczną, którą znaleźć można wszędzie i w każdym, choćby tylko miejscami i chwilowo. Nawet w owej komiczności guwernantki było coś takiego, co poruszyć musiało serce każdego. Przez cały rok żyła jak mogła samą tylko herbatą i chlebem; było to jej śniadanie, obiad i kolacya, bo przy największej pracy nie mogła nic więcej zarobić, a ta jedna myśl była u niej prawdziwą, jakby monomanią: Cnota starczy za wszystkie najświetniejsze uczty! Radca wojenny usilnie się trzymał starych zwyczajów, ale tylko starych, bo czyż jego w tem była wina, że mu niebo odmówiło twarzy Janusowej geniuszu, która równie jasno patrzy przed siebie i za sobą.

Około południa okręt, ów struś morski, który przebiega ogromne stepy oceanu, z portów i zatok wypłynął na otwarte morze; zbyt ciężki, by się wznieść w powietrze, równie jak struś niejednego on jednak w locie prześcigł ptaka. Wzdęte żagle jak skrzydła sterczały nad małą naszą karawaną; Krystyan widział, jak brzegi rodzinne coraz bardziej traciły znane mu kontury; szybka jazda, świeże powietrze morskie i wszystkie wkoło nowości napełniały go dziwnemi myślami.

Ostatnie promienie słoneczne nikły w wilgotnej mgle osiadającej na powierzchni wody; ściemniło się; latarnia w tylnej części statku światło swoje rzucała na najbliższe tylko liny. Bałwany jednostajnym pluskiem uderzały o bok okrętu, który szybką jazdą suwał nad zamkami króla oceanu, co z długą brodą siedział niezawodnie na dole i patrzył na spodnie jego ściany. Wtem nagle czuć się dało gwałtowne uderzenie, słychać było głośny krzyk i natychmiast ucichło, tylko woda pluskała silniej i pod brzuchem okrętu wyraźnie jakieś odezwało się niby tarcie czy stukanie.

– Boże! bądź nam miłościwy! – zawołał majtek stojący przy sterze, nadając raptowny obrót okrętowi. Pociągnięto latarnię do góry, spuszczono czółno i kazano Krystyanowi, żeby zadzwonił do sygnału. Wszystko było napróżno. Mały statek, napełniony ludźmi, który ich spotkał w ciemności, przez większy okręt bezpowrotnie został zatopiony. Myśl o śmierci w całej sile stanęła przed jego duszą:

 
Myśli o śmierci choć się kto nie zlęknie,
Lecz rzadko kto odgadnie jej zalety;
A przecięż każdy dar jej tak lśni pięknie,
Że nic równego nie masz w snach poety.
 
 
Gdyby oczyma patrzał duch jasnemi,
Do grobu chętnie poszedłbyś jak inny;
Lecz myśmy tylko dziećmi na tej ziemi,
A dzieci znać wszystkiego nie powinny.
 

– Zimne dziś rano powietrze, – rzekł radca wojenny i wyścibił z kajuty zwiędłą twarz, na której żółty, jedwabny szlafrok jeszcze niekorzystniej odbijał się. Wiatr dął silny i zamieniał mgłę w obłoki; ciemnozielone morze tu i owdzie pokazywało już śnieżną pianę. – Powietrze jakoś nie bardzo bezpieczne! – rzekł radca.

– Już to cokolwiek patrzy na burzę, – odpowiedział Piotr Wik, wskazując na czarne chmury.

– Czy byłeś pan już kiedy na morzu w taką niepogodę? – spytała guwernantka.

– Albo czego brak pogodzie? – zawołał kapitan; – nigdy w życiu lepszej sobie nie życzę! Niechbyśmy tylko dostali latający wiatr trzyćwierciowy, dopierobyście państwo widzieli, jak się okręt umie kołysać! – Milcząc stanął przy sterze i patrzył na spienione fale.

– Tak, ja się przygotowałem na morską chorobę, – rzekł radca; – nogi obwinąłem sobie papierem welinowym a brzuch bibułą, zaś na dołku sercowym położyłem gałkę muszkatołową, a do jedzenia mam w kuferku lemonazye18.

Guwernantka w tym samym celu obwiązała sobie tylko lewą rękę nitką jedwabną, a głowę zawsze wykręcała pod wiatr.

– Tylko broń Boże! niech pani nie myśli o chorobie! – rzekł radca. – Przeczytam pani małą rozprawkę; jest to projekt, mogący być zastosowanym do Teatrów Królewskich w Kopenhadze. Może to panią cokolwiek rozerwie! – I wziął się do czytania:

– – Po pierwsze, każdy śpiewak obowiązany jest śpiewać jakąkolwiek partyę mu każą, wszystko jedno czy bas, czy tenor! bo jeżeli ma głos, to powinien umieć śpiewać. – – Widzisz pani, to już zaraz będzie ważny postęp.

– – Powtóre, odpowiedzialność za swój utwór, powinien brać na siebie każdy autor dramatyczny, który, jeżeli przy dwóch pierwszych przedstawieniach sztuka jego nie przyniesie pewnego dochodu, ma być obowiązany do wypłacenia kassie teatralnej brakującej reszty. – – Widzisz pani, to będzie doskonałe dla kassy, a obok tego wstrzyma pisomanię tych panów oryginalnych poetów.

– Jakoś mi tak niedobrze! – przerwała guwernantka. W tejże chwili fala wzbiła się wysoko nad pokład i słoną wodą oblała świeży regulamin teatralny.

– Dam pani małą lemonazyę, – zawołał radca.

– O mój Boże! – westchnęła guwernantka; – ja, co tak kocham morze, kiedy jestem na lądzie!

– Zdanie bardzo oryginalne! – przerwał radca, – pozwolisz pani, żebym je zanotował i użył przy stosownej sposobności. – Wydobył pugilares i zaczął pisać; kapitan zabrał pannę do kajuty.

Radca wojenny zgłębiał tymczasem naukę marynarki, o której miał zamiar napisać rozprawę, bo nie było tej gałęzi, o którejby nie pisał; począwszy od pudrety aż do charakteru Hamleta, wszystko znał i rozumiał równie dokładnie. Dlatego też miał nadzieję, że rząd zwróci kiedyś na niego swoję uwagę i da mu posadę albo inspektora stadnin królewskich, albo naczelnika latarń morskich, albo dyrektora teatrów, bo wszędzie pożyteczność jego byłaby aż nadto widoczną.

Nazajutrz rano siedział na pokładzie i przypatrywał się skałom wyspy Möen, koło której właśnie przejeżdżali; od czasu do czasu zaś rzucał okiem na rękopism Zbioru poezyi guwernantki, w którym na nieszczęście nie było jeszcze pięknych wierszy zastosowanych do tej właśnie miejscowości, gdyż te pod tytułem: Na widok wyspy Möen przy świetle księżyca, napisała dopiero we dwa tygodnie później w Kopenhadze, przeczytawszy poprzednio dokładny opis w Przewodniku Reichardta i obejrzawszy kolossalny rysunek w Podróżach Molbecha.

– Po łacinie Insula Mona! – rzekł radca wojenny; – jednak to jakiś dziwny dźwięk spoczywa w językach starożytnych! To mi to byli ludzie! – Następnie wpadł w spokojny zachwyt nad wszystkiemi mędrcami, którzy żyli przed dwoma tysiącami lat i wyjął z kieszeni pugilares dla zanotowania wszystkich tych złotych myśli.

Nad wieczorem z zatoki Kjöge wyjrzały wieże Kopenhagi i zamek Krystyansborg, lecz zaledwie ukazały się, a oko uchwyciło kontury, kiedy już cały obraz znikł w ciemności. Tak samo i z duszy naszej wygląda wspomnienie dziwnych snów przemarzonych, lecz w chwili gdy chcemy uchwycić taki obraz, raptem przebiega nad nim cień ciemności. Czy i tu tak samo, jak tam, następny ranek zbliży nam widok całej rzeczywistości?

Coraz więcej ukazywało się okrętów; cokolwiek dalej już się łyskały światła stolicy i wyspy Amak19. Krystyan słyszał turkot windy, – spadła kotwica, – obce głosy odezwały się z lądu, – Piotr Wik wsiadł do czółna, a zanim radca i guwernantka, wetknąwszy jednak poprzednio jundze kilka szylingów do ręki.

Tę noc już tedy przepędzić mieli w ogromnem, dziwnem mieście, nazajutrz zaś miał je Krystyan zobaczyć. Czy też ono znacznie większe od Swendborga? Czy też domy podobne do zamku w Thorseng i czy tam wszędzie słychać muzykę? Kiedy jeszcze w milczeniu ważył te myśli w swojej głowie, z cytadeli dał się słyszeć wieczorny odgłos rogów myśliwskich; wiatr do uszów jego doniósł przez morze łagodne i smętne dźwięki, a ręce mimowiedzy złożyły się do modlitwy.

XV

Równo ze świtem Krystyan wybiegł na pokład; lecz, gdyby był ujrzał gród marmurowy ze złotemi dachami i pałace z przezroczystego kryształu, nie byłby się zdumiał nad niczem, gdyż wyobraźnia jego przygotowaną już była na to wszystko. Jemu się zdawało, że go widok ten przejąć powinien do żywego, a tu nic nie było, coby tak dalece raziło swą niezwyczajnością, tylko dużo okrętów, kilka domów, a po lewej stronie, na wązkim przesmyku, cały szereg wysokich budynków, które zdawały się wypływać z wody.

Teraz słońce oświeciło liczne, na wpół gotowe okręty na warsztatach; ukazali się robotnicy, a Łucya wpłynęła na szeroką wodę między kępą a Kopenhagą; coraz więcej pojawiało się domów, wież i mostów, bo okręt przechodził wzdłuż całej, ogromnej ulicy, zwanej Nowym Portem. Po obu stronach wznosiły się wysokie budynki, – w Swendborgu ani jednego nie widział domu tylopiętrowego. Bokiem w szerokim kanale leżały większe i mniejsze statki, a na każdym powiewała flaga, bo w porcie było wesele, więc wszystkie okręty salutują. Przepych był taki, jak gdyby czekano przybycia samego króla. Na wszystkich ulicach, z każdej strony kanału, turkotały karety i kocze, ludzie wołali i gwarzyli. Panowie i panie wszyscy postrojeni jak wielcy państwo, nie kłaniali się nawet sobie przy spotkaniu.

Przyholowano Łucyę i przywiązano grubemi linami do bulwarku.

Na końcu kanału był wielki plac, z którego brzmiała piękna muzyka, zupełnie jakby świąteczna! Zapewne, w dużem mieście same tylko święta i rozkosze! Dzień cały przeszedł jak jedna godzina, a gdy znów się ściemniło i ściągnięto flagi, we wszystkich oknach w sąsiedztwie na cześć nowożeńców zapalono światła, które świeciły na cały kanał, a illuminowane budynki odbijały się w przezroczystej wodzie. Katarynkarz przygrywał melodyą pełną smętnej wesołości.

– Ach! – myślał Krystyan; – żeby tak całe życie przeżyć w takim przepychu i w takiej piękności.

Piotr Wik już odwiedzał swoich znajomych, a dwóch majtków otrzymało również pozwolenie wyjścia na ląd. Krystyan prosił ich, by go zabrali z sobą, a jakkolwiek z nich jeden nie był za tem, powiadając że trudno zaprowadzić go do matki Małgorzaty, przecież w końcu i on dał się przebłagać. Wyszli tedy na ląd, a najprzód na wielki plac, gdzie stał bronzowy posąg jakiegoś króla na koniu20, otoczony czterema rycerzami. Budynki które widział, wydawały się jemu zamkami, a na ulicy, na którą teraz weszli, świeciły się sklepy, jeden pyszniejszy od drugiego. Tu dopiero była ciżba, jakby na jarmarku! Pojazdy przelatywały jeden po drugim, daleko ozdobniejsze niż w Swendborgu w dniu urodzin królewskich na bal ratuszowy. Potem zboczyli w ciasne uliczki, gdzie domy jednak były wysokie, a piękne, postrojone, w świątecznych ubiorach panie siedziały przy otwartych oknach, kłaniając się tak grzecznie i uprzejmie, jak gdyby znały wszystkich przechodzących. Na rogu ulicy, na brudnych kamiennych schodkach, siedziała młoda kobieta, blada jak śmierć, raczej w szmatach, aniżeli w sukni, a na jej kolanach leżał mały, płaczący, na wpół nagi chłopczyk, gdy tymczasem drugie, schorzałe niemowlę ssało jej wycieńczone piersi. Nieszczęśliwa oparła głowę o mur i złożeczyła, widocznie nie turbując się ani o większe, ani o mniejsze dziecko.

– Ta kobieta jest chora! – zawołał Krystyan. – Możeby lepiej uprzedzić którą z tych wielkich dam przy oknach?

Majtkowie rozśmieli się i zaprowadzili go na boczną ulicę, gdzie z niskiego, ciemnego domku brzmiał odgłos fletów i skrzypiec. Do tego domu weszli.

Piękne, wesołe tony przenikły duszę chłopca, oczy jego były olśnione blaskiem licznych świateł w lampach i w pająku, chociaż na całości zaległa jakaś mgła szarawa. Z kapeluszem w ręku kłaniał się grzecznie na wszystkie strony; nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Mężczyźni nie byli postrojeni, lecz za to przepych kobiet był tem większy, a policzki ich były czerwone, jakby róże. Jakiś człowiek z dużą fajką w ustach tańczył i wszystek dym buchał wprost na twarz swojej tancerki. Przy drzwiach siedziała jakaś młoda panienka z kawalerem: pewnie to dwoje narzeczonych. Teraz nadeszła jakaś wysoka dama w białej sukni, z kwiatami na głowie i z butelką piwa w ręku. Była to matka Małgorzata, która doskonale znać musiała marynarzy, może nawet była ich krewną, bo uścisnęła ich nader czule i pocałowała na pierwsze przywitanie. Krystyanowi nadzwyczajnie się podobała ta nader grzeczna dama, która rozmawiała z nim jakby z dawnym znajomym i poczęstowała go nawet ponczem, za co też pocałował ją w rękę, a ona poufale odgarnęła mu włosy z czoła. Niezawodnie była to serdecznie dobra pani.

Z największem uszanowaniem i z największą wdzięcznością wyszedł Krystyan z domu matki Małgorzaty. Przyszła mu na myśl przygoda biednego chłopka, który został królem; – ani słowa, gdyby ta wielka dama raczyła się nim zaopiekować, toćby on mógł niezawodnie z czasem wyjść na skrzypka i zasiąść między drugiemi muzykantami, albo też zostać jeszcze większą figurą, byleby tylko nie bez muzyki.

Na ulicy już się dosyć uciszyło; prawda, że godzina już była bardzo późna, ale jemu czas tak zszedł prędko u matki Małgorzaty, że wcale tego nie dostrzegł. Jeszcze brzmiały flety i skrzypce, a przez wycięty w okiennicach otwór w kształcie serca, długi promień światła padał na przeciwległe mury. Wtem stróż nocny zagwizdał na którymś z mniejszych zaułków; odezwały się jakieś krzyki i powstało zbiegowisko. Wkrótce Krystyan ujrzał dziwny orszak! Stróże nieśli wysoko na ramionach drabinę, a na niej leżała mocno przywiązana młoda dama, zupełnie tak samo wystrojona, jak owe panie w sali. Biedny chłopiec nie wiedział co myśleć o tem mieście i o tych ludziach. Powrócił na okręt, w sąsiedztwie którego wszystkie domy były jeszcze illuminowane, a światła odbijały się w wodzie; majtkowie zaś nie kazali mu mówić przed kapitanem, gdzie z nim byli.

Ulegając rozlicznym wrażeniom tego dnia, a bardziej jeszcze tego wieczoru, zaledwie mógł zasnąć, lecz ta jedna myśl górowała w jego duszy nad wszystkiemi innemi: O gdybym na zawsze tutaj mógł pozostać! Ta pani, która go całowała i pieściła, zdawała się jemu tak dobrą i potężną; – do niej więc postanowił udać się, przed nią zwierzyć ze swego frasunku. Ona wiele zrobić potrafi i zrobi z pewnością, skoro jej tylko opowie o swoim pociągu i tęsknocie do muzyki. Pobożnie zamieścił ją także w swojej modlitwie wieczornej i zasnął z mocnem przedsięwzięciem odwiedzenia jej potajemnie, skoro tylko pozwolą samemu wyjść na miasto.

Gdy nazajutrz rano siedział wysoko na maszcie, dla przewiązania niektórych lin zepsutych w trakcie drogi, rzucił okiem na rozciągnięty przed nim pyszny widok; po prawej stronie duży plac ze statuą marmurową, – po lewej, za kępą, modre morze i brzegi Szwecyi, – lecz najwięcej ze wszystkiego zajmował go widok ogrodu, tuż za nizkim murem, do którego był przywiązany jego okręt. W ogrodzie tym rosły jakieś dziwne i rzadkie kwiaty, oraz duże topole, które zupełnie przypominały mu ogród żyda, widziany niegdyś w czasach dzieciństwa. Z za krzaków i przepysznych kwiatów jesiennych wyglądały nizkie szklanne domki, napełnione wewnątrz kwitnącemi roślinami. Był to ogród botaniczny. Wszystko co dotąd widział w Kopenhadze, było pięknością, a drudzy mówili mu, że dotąd nic jeszcze nie widział. O tak! tu koniecznie zostanie; już mu P. Bóg do tego dopomoże. Jak tylko pozwolą mu znowu obejrzeć się po ulicach, uda się natychmiast do owej uprzejmej, dobrej pani, w której całą swoję pokłada nadzieję.

W tydzień później były urodziny królowej; wszystkie okręty w porcie wywiesiły swoje flagi, a po wszystkich ulicach brzmiała muzyka. Kapitan pozwolił Krystyanowi samemu wyjść na miasto; teraz więc szło o to, by trafić na ciemną, małą uliczkę, gdzie zaraz pierwszego był wieczora.

Wielką ulicę z prześlicznemi sklepami znalazł wprawdzie prędko; na drzwiach wisiały różnokolorowe materye, za oknami stały najzabawniejsze cacka, a szyldy i znaki były jakby najpyszniejsze obrazy, które śmiało zawiesić można na ścianach bogatego mieszkania. Tak przypatrując się wchodził z jednej ulicy na drugą, nie znajdując atoli tej, której szukał, aż w końcu stanął na wielkim placu, gdzie woda tryskała w ogromnych promieniach, igrajac ze złotemi jabłuszkami. Było to na cześć uroczystości dostojnej Solenizantki. Ani słowa, Kopenhaga cudne miasto, ale jakże tu znaleźć dobrą damę? Nie ma innego środka, chyba poprosić majtków, żeby go jeszcze raz zabrali z sobą, a wówczas lepiej już uważać trzeba na drogę.

Wieczorem była illuminacya; na rynku paliły się beczki ze smołą, a czerwone iskry jak rozpuszczony włos ognisty sypały się z płomieni. Król z królową w przepysznym powozie jechali do teatru.

– I my tam którego dnia pójdziemy, – rzekł Piotr Wik; – dopiero usłyszysz piękną muzykę i zobaczysz wesołość!

Czyż mogła być jaka muzyka piękniejsza od tej, którą słyszał na ulicach? Czyż mogła być wesołość większa od tej, którą widział na postrojonych damach?

Poszli boczną uliczką, którą Krystyan natychmiast poznał; światła przez wycięte w okiennicach serca oświecały przeciwległe domy, wewnątrz słychać było muzykę. Toć tej właśnie szukał ulicy, tego właśnie domu, – więc wychodząc ztamtąd, najdokładniej wbił sobie w pamięć całą drogę.

W Niedzielę rano poprosił o pozwolenie pójścia do kościoła, włożył najlepsze suknie i w samej rzeczy udał się do najbliższego kościoła, lecz ztamtąd na wiadomą nam uliczkę. Okiennice jeszcze były zamknięte; wszedł więc w długi, ciemny korytarz, lecz nim zapukał do drzwi, padł na kolana, zmówił pacierz i pomodlił się, żeby Pan Bóg raczył wzruszyć serce dobrej pani, by pomogła mu wyjść na muzyka. Właściwego planu bo nie miał przed sobą żadnego.

Zastukał do drzwi.

Stara jakaś kobieta w brudnej sukni otworzyła i zapytała, jakie jest jego żądanie. Nie umiał się jakoś jasno wytłumaczyć, i już stara miała mu zamknąć drzwi przed nosem, gdy ukazała się matka Małgorzata, w dość lekkim ubiorze porannym, ale za to w futrzanych bucikach.

– A! to ty jesteś! – rzekła ze zwykłym sobie uśmiechem. – Czy masz mi co powiedzieć od Jędrusia?

Stara odeszła, a Krystyan uchwycił rękę pani, ucałował ją i opowiedział z całą naiwnością, o swojej wielkiej ochocie do muzyki, jak mu w domu było niedobrze i jakim sposobem przecie w świat się wydostał. Z początku śmiała się pani, lecz później słuchała go z powagą, a gdy mu w końcu słone łzy ciekły po twarzy, ona ścierała je swoją chusteczką.

– Tak, mój dobry chłopcze! – rzekła – ja nie jestem przy muzyce tureckiej. Gdybyś zresztą był małą dziewczynką, to nie mówię! – Zaprowadziła go do otwartej szafy, poczęstowała ponczem, jabłkami i wybuchła znów głośnym śmiechem. – Kto wie! może z ciebie jaki geniusz! – dodała.

W tej chwili z bocznej stancyi weszło jeszcze kilka innych panien, równie lekko ubranych, jak tamta, a gdy usłyszały o całej tej historyi, śmiały się także i gapowatą fizyonomią patrzyły na Krystyana.

Czegóż się mógł spodziewać i co mu obiecała? Wychodząc z jej domu pełen był radości, bo podała mu rękę, nazwała go geniuszem i powiedziała, żeby był dobrej myśli, to już się wykieruje na ludzi!

Jakoż w samej rzeczy pokładał w tem całe swoje zaufanie, jak każdy inny prawdziwy geniusz, który losy swoje składa w ręce wielkiego pana albo pani, co częstokroć na wydanie o nim sądu nie mają więcej rozumu….. od matki Małgorzaty.

18.lemonazye – rodzaj bardzo ostro marynowanych cytryn indyjskich, podobny do tak zwanych angielskich Pick-Micksów. [przypis tłumacza]
19.…światła stolicy i wyspy Amak – część Kopenhagi leży na wyspie Amak, połączonej mostem z wyspą Zelandyą. [przypis tłumacza]
20.…posąg jakiegoś króla na koniu – statua Krystyana V. [przypis tłumacza]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
360 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: