Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 15

Yazı tipi:

W miesiąc później, po powrocie z przechadzki w ładny letni wieczór, garstka osób przybyłych do wód w Aix zebrała się w salonach kasyna. Siedząc przy oknie, odwrócony plecami do obecnych Rafael pozostał długo sam, zatopiony w owej machinalnej zadumie, w czasie której myśli rodzą się, zaczepiają o siebie, rozwiewają się, nie oblekając kształtów i przepływają przez nas niby lekkie zaledwie ubarwione chmurki. Smutek staje się wówczas łagodny, radość mglista, dusza jest niemal uśpiona. Poddając się temu roślinnemu życiu, Valentin kąpał się w ciepłym oddechu wieczoru, wchłaniając czyste i balsamiczne powietrze gór, szczęśliwy, że nie doznaje żadnego bólu i że wreszcie zmusił do milczenia swój groźny jaszczur. W chwili gdy czerwone poblaski zachodu rozciągnęły się na wierzchołkach, temperatura ochłodziła się: wstał i zamknął okno.

– Proszę pana – rzekła starsza dama – czy pan byłby tak łaskaw nie zamykać okna? Dusimy się tutaj.

Odezwanie to rozdarło uszy Rafaela szczególnie ostrym dysonansem; było ono niby słowo niebacznie rzucone przez człowieka, w którego przyjaźń chcieliśmy wierzyć, a który niweczy słodkie złudzenie, zdradzając otchłań egoizmu. Margrabia objął starszą damę obojętnym spojrzeniem chłodnego dyplomaty, zawołał służącego i rzekł sucho:

– Proszę otworzyć okno!

Na te słowa żywe zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach. Zebrani zaczęli szeptać, przyglądając się choremu mniej albo więcej wymownie, jak gdyby się dopuścił jakiejś ciężkiej niegrzeczności. Rafael, który nie wyzbył się zupełnie dawnej młodzieńczej nieśmiałości, zawstydził się na chwilę; ale otrząsnął się rychło, skupił energię i starał się zdać sobie sprawę z tej szczególnej sceny. Nagły błysk przeszył jego mózg, przeszłość ukazała mu się niby w jasnowidzeniu. Przyczyny uczucia, jakie budził, wystąpiły na wierzch niby żyły u trupa, u którego za pomocą kunsztownego nastrzykania przyrodnicy barwią najdrobniejszą ich odnogę. Poznał samego siebie w tym ulotnym obrazie; śledził w nim swoje istnienie, dzień po dniu, myśl po myśli; ujrzał się, nie bez zdziwienia, chmurnym i roztargnionym wśród tego wesołego zebrania; wciąż myślącym o swoim losie, zajętym swoją chorobą, gardzącym widocznie najbłahszą rozmową, unikającym owych przelotnych zażyłości, które tak łatwo zadzierzga się w podróży zapewne dlatego, że ludzie nie spodziewają się spotkać później; ujrzał się obojętnym dla drugich, słowem, podobnym do owych skał nieczułych zarówno pieszczoty, jak na dąsy fali. Następnie mocą rzadkiego przywileju intuicji zajrzał w te wszystkie dusze. Widząc przy blasku świec żółtą czaszkę i sardoniczny profil starca, przypomniał sobie, że wygrał odeń jakieś pieniądze i nie zaproponował mu rewanżu. Dalej spostrzegł młodą kobietę, na której kokieterię pozostał nieczuły. Każda twarz wyrzucała mu jakiś błąd, nieuchwytny na pozór, ale którego zbrodnia tkwi zawsze w niewidzialnej ranie czyjejś miłości własnej. Mimo woli urażał wszystkie drobne próżności kręcące się dokoła niego. Tych, których ugaszczał albo którym ofiarował swoje konie, podrażnił jego zbytek; zdziwiony tą niewdzięcznością, oszczędził im tego rodzaju upokorzeń; odtąd sądzili, że ich lekceważy i mienili go arystokratą. Zgłębiając tak serca, czytał w nich najbardziej tajemne myśli; uczuł wstręt do społeczeństwa, do jego uprzejmości, do jego poloru. Ponieważ górował nad nimi majątkiem i umysłem, zazdrościli mu, nienawidzili go; milczenie jego drażniło ciekawość, skromność jego zdawała się pychą tym małym i powierzchownym ludziom. Odgadł zbrodnię ustawiczną, nie do darowania, której winien był w stosunku do nich: umykał się sądowi ich mierności. Oporny wobec ich inkwizytorskiego despotyzmu, umiał się bez nich obchodzić; mszcząc się za tę utajoną królewskość, wszyscy sprzymierzyli się instynktownie, aby mu dać uczuć swą władzę, ścigać go swoim ostracyzmem i pokazać, że i oni również mogą się obejść bez niego. Zrazu zdjęty litością na widok tego świata, zadrżał niebawem na myśl o przemożnej sile, odsłaniającej mu w ten sposób cielesną zasłonę, pod którą utajona jest natura moralna, i zamknął oczy jak gdyby nie chcąc już widzieć nic. W jednej chwili czarna opona zasunęła się na tę posępną zjawę prawdy; ale on sam znalazł się w owym straszliwym osamotnieniu, jakie jest udziałem potęgi i władzy. W tej chwili pochwycił go gwałtowny napad kaszlu. Nie tylko nie obdarzono go żadnym z owych obojętnych i banalnych słówek, które bodaj udają coś w rodzaju uprzejmego współczucia u osób dobrze wychowanych, ale przeciwnie, usłyszał wrogie wykrzykniki oraz półgłośne utyskiwania. Społeczeństwo nie raczyło się już nawet maskować dla niego, może dlatego że je odgadywał.

– To zaraźliwa choroba…

– Zarząd kasyna powinien by mu wzbronić wstępu do salonu.

– W porządnym uzdrowisku nie można kaszlać w ten sposób!

– Kiedy ktoś jest tak chory, nie powinien przyjeżdżać do wód…

– On mnie stąd wypędzi!

Rafael wstał, aby nie słyszeć powszechnych złorzeczeń i przeszedł się po salonach. Chciał znaleźć jakiś punkt oparcia; podszedł do samotnej, młodej kobiety, chcąc się do niej zwrócić z jakimś komplementem; ale za jego zbliżeniem odwróciła się, udając, że się przygląda tańczącym. Rafael zląkł się, że już w ciągu tego wieczora użył swego talizmanu; nie czuł ani chęci, ani sił do nawiązania rozmowy, opuścił salon i schronił się do sali bilardowej. Tam nikt doń nie zagadał, nikt go nie pozdrowił, nie zwrócił nań ani jednego życzliwego spojrzenia. Umysł jego, z natury skłonny do refleksji, odsłonił mu drogą intuicji powszechną i naturalną przyczynę wstrętu, który budził. Ten mały światek posłuszny był, nieświadomie może, wielkiemu prawu władającemu w wyższych sferach towarzyskich, których nieubłagany porządek moralny objawił się nagle oczom Rafaela. Spojrzenie jego obróciło się wstecz, ujrzał najdoskonalszy typ tego świata w Fedorze. Tak samo nie znajdzie w świecie współczucia dla swej choroby, jak nie znalazł współczucia dla cierpień swego serca. Wielki świat wypędza spośród siebie nieszczęśliwych, jak człowiek zdrów i silny wyrzuca z ciała zarazek choroby. Świat brzydzi się cierpieniem i nieszczęściem, lęka się ich jak zarazy, nie waha się nigdy pomiędzy nimi a występkiem; występek to zbytek! Choćby nieszczęście było najbardziej majestatyczne, świat umie je pomniejszyć, ośmieszyć konceptami; kreśli karykatury, aby upadłym królom rzucić na głowę poniżenia, których rzekomo od nich doznał; podobny młodym Rzymiankom w Cyrku, nie ułaskawia nigdy padającego gladiatora; żyje złotem i szyderstwem… Śmierć słabym! oto wyrok tego jak gdyby rycerskiego Zakonu istniejącego we wszystkich narodach świata, wszędzie bowiem wyrastają nad poziom bogaci, a ta zasada wypisana jest w głębi serc urobionych przez zbytek lub wykarmionych przez arystokrację. Zbierzcie dzieci w szkole! Ten pomniejszony obraz społeczeństwa, obraz tym prawdziwszy, że jest naiwny i szczery, ukaże wam zawsze biednych helotów, istoty skazane na cierpienie i ból, wciąż żyjące między wzgardą a litością: Ewangelia przyrzeka im niebo. Chcecie zejść niżej na drabinie uorganizowanych istot? Jeżeli ptak skaleczy się na podwórzu, inne ścigają go dziobami, wydzierają mu pierze i zabijają go. Wierny temu prawu egoizmu świat ściga twardym wzrokiem nędzę dość zuchwałą, aby zakłócać jego uczty, mącić jego przyjemności. Ktokolwiek cierpi ciałem albo duchem, komu zbywa pieniędzy albo siły, jest pariasem. Niech zostanie na pustyni! Jeżeli przebędzie jej granice, wszędzie napotka zimę: chłód spojrzeń, chłód obejścia, słów, serca; szczęśliwy, jeśli nie zbierze zniewagi tam, gdzie powinna dlań wykwitnąć pociecha! – Umierający, zostańcie w swoich opuszczonych łóżkach. Starcy, siedźcie sami przy swoich zimnych ogniskach. Biedne dziewczęta bez posagu, marznijcie i trawcie się ogniem na samotnych poddaszach. Jeżeli świat znosi nieszczęście, to czyż nie po to, aby je urobić na swój użytek, wycisnąć zeń zysk, osiodłać je, założyć mu wędzidło, czaprak, dosiąść go, zrobić zeń sobie przyjemność? Zgryźliwe damy do towarzystwa, przybierzcie wesołą minę; znoście wapory swojej rzekomej dobrodziejki; noście jej pieski; rywalizując z angielskim pinczem, bawcie ją, zgadujcie jej myśli, a potem milczcie! A ty, królu lokajów bez liberii, bezwstydny pasożycie, zostaw swoje gusty w domu; traw, tak jak trawi twój gospodarz, śmiej się jego śmiechem, bierz za dobrą monetę jego przycinki, a jeżeli chcesz o nim źle mówić, czekaj jego upadku. W ten sposób świat czci nieszczęście: zabija je albo wypędza, plugawi lub okalecza.

Te refleksje lęgły się w sercu Rafaela z chyżością poetyckiego natchnienia; spojrzał dokoła siebie i uczuł ten zimny chłód, jakim społeczeństwo przyjmuje niedole, a który przenika duszę jeszcze dotkliwiej niż grudniowy wiatr mrozi ciało. Skrzyżował ręce, oparł się plecami o ścianę i zapadł w głęboką melancholię. Myślał o tym, jak mało szczęścia daje światu ten okropny ustrój. Cóż to jest? Zabawy bez przyjemności, wesołość bez radości, uczty bez smaku, szał bez rozkoszy, słowem drzewo lub popiół w ognisku, ale bez iskry płomienia. Skoro podniósł głowę, ujrzał, że jest sam; gracze uciekli.

„Wystarczyłoby mi objawić im moją potęgę, a zaczęliby ubóstwiać mój kaszel!” – powiedział sobie.

Wraz z tą myślą rzucił wzgardę niby płaszcz między sobą a światem.

Nazajutrz lekarz kąpielowy odwiedził go; wydawał się bardzo serdeczny i zatroskany jego zdrowiem. Słysząc te przyjazne słowa, Rafael doznał uczucia radości. Fizjonomia doktora miała znamię słodyczy i dobroci, loki jego blond peruki oddychały filantropią; staroświecki krój fraka, fałdy spodni, trzewiki szerokie jak u kwakra, wszystko aż do pudru sypiącego się z harcapu na lekko przygarbiony grzbiet, zdradzało charakter apostolski, wyrażało chrześcijańskie miłosierdzie i poświęcenie człowieka, który przez dbałość o chorych nauczył się grać w wista i tryktraka na tyle, aby ich ogrywać.

– Panie margrabio – rzekł po długiej gawędce – mam nadzieję, że rozproszę pański smutek. Obecnie znam już na tyle pański organizm, aby twierdzić, że lekarze paryscy (mimo że cenię ich niepospolite talenty!) omylili się co do natury choroby. Poza jakimś wypadkiem, może pan dożyć lat Matuzalema. Płuca ma pan silne jak miechy kowalskie, a żołądek zawstydziłby strusia; ale, jeżeli pan pozostanie w górskim klimacie, naraża się pan na to, że mogą pana łatwo i rychło pochować. Pan margrabia zrozumie mnie w dwóch słowach. Chemia wykazała, że oddychanie polega u człowieka na istotnym spalaniu, którego większe lub mniejsze nasilenie zależy od przypływu lub rozcieńczenia elementów flogistycznych nagromadzonych przez ustrój właściwy każdemu osobnikowi. U pana elementy te są w nadmiarze; jest pan, jeżeli wolno mi się tak wyrazić, przetleniony wskutek gorącej kompleksji człowieka stworzonego do wielkiej namiętności. Oddychając żywym i czystym powietrzem, które pobudza czynność ustroju u ludzi limfatycznych, podsyca pan jeszcze spalanie, i tak nazbyt szybkie. Jednym z warunków pańskiego istnienia jest tedy gęsta atmosfera obory, powietrze dolin. Tak, dla człowieka trawionego myślą, ożywcze powietrze to tłuste łąki niemieckie, Baden-Baden, Cieplice. Jeżeli pan nie ma wstrętu do Anglii, mgły jej przygasiłyby nadmiar pańskiego płomienia; natomiast nasze wody, położone na tysiąc stóp ponad Morzem Śródziemnym, zgubne są dla pana. Taka jest moja rada – rzekł z gestem pełnym skromności – daję ją panu wbrew własnym interesom, gdyż o ile pan jej posłucha, będziemy mieli nieszczęście stracić pana.

Gdyby nie te ostatnie słowa, Rafael dałby się zmamić fałszywej dobroduszności obleśnego lekarza; ale był zbyt głębokim obserwatorem, aby z akcentu, gestu i spojrzenia, jakie towarzyszyły temu łagodnie drwiącemu frazesowi, nie odgadnąć misji, jaką tego człeczynę obdarzyło zapewne grono wesołych kuracjuszy. Ci próżniacy o kwitnącej cerze, te nudzące się starsze panie, ci koczujący Anglicy, te damulki oswobodzone od mężów i spotykające się u wód z kochankami, postanowili tedy wypędzić biednego skazańca, wątłego, wyniszczonego, najoczywiściej niezdolnego oprzeć się codziennemu prześladowaniu! Rafael przyjął walkę, widząc rozrywkę w tej intrydze.

– Skoro pan doktor tak by bolał nad moim wyjazdem – odparł – spróbuję spożytkować pańską radę, zostając wszakże tutaj. Zaraz jutro każę zbudować dom, w którym zmienimy powietrze wedle pańskiej recepty.

Zrozumiawszy gorzki i drwiący uśmiech błądzący na ustach Rafaela, lekarz skłonił się tylko, nie znajdując odpowiedzi.

Jezioro Bourget jest to niby duży wyszczerbiony puchar, w którym na siedemset lub osiemset stóp powyżej Morza Śródziemnego, błyszczy kropla wody tak niebieskiej jak żadna woda na świecie. Widziane z wysokości Dent-du-Chat jezioro to jest niby porzucony turkus. Ta ładna kropla wody ma dziesięć mil obwodu i w niektórych miejscach blisko pięćset stóp głębokości. Znaleźć się tam w łódce wśród tej tafli wodnej, pod czystym niebem, słyszeć jedynie szmer wioseł, widzieć na horyzoncie jedynie mgliste góry, podziwiać błyszczące śniegi francuskiej Maurienne; przechodzić kolejno od złomu granitów odzianych aksamitem paproci albo karłowatymi krzewami, do śmiejących się dolin! Z jednej strony pustkowie, z drugiej bujna przyroda; biedak przyglądający się uczcie bogacza; te harmonie i te dysonanse tworzą widowisko, gdzie wszystko jest wielkie, gdzie wszystko jest małe. Horyzont gór zmienia warunki optyki i perspektywy: stustopowy świerk wydaje się trzciną, szerokie doliny zdają się wąskie jak ścieżki. To jezioro jest jedynym miejscem, gdzie można mówić poufnie z serca do serca. Myśli się tu i kocha. Nigdzie nie spotkacie piękniejszej harmonii między wodą, niebem, górami i ziemią. Znajdują się tam balsamy na wszystkie rany życia. To miejsce chowa tajemnicę cierpień, pociesza je, zmniejsza, i daje miłości coś poważnego, skupionego, co czyni uczucie głębszym i czystszym. Pocałunek staje się tam czymś wielkim. Ale zwłaszcza jest to jezioro wspomnień; wspomaga je, użyczając im odcienia swoich fal, zwierciadła, gdzie wszystko się odbija. Rafael znosił swoje brzemię jedynie w tym pięknym krajobrazie, mógł tu trwać w leniwej zadumie, bez pragnień. Po wizycie doktora wybrał się na przejażdżkę: kazał się wysadzić na samotnym cyplu ładnego wzgórza, na którym leży wioska Saint-Innocent. Z tego małego przylądka oko ogarnia góry Bugey, u stóp których płynie Rodan, oraz głąb jeziora; ale Rafael lubił zwłaszcza oglądać stamtąd na przeciwległym brzegu melancholijne opactwo Haute-Combe, grobowiec królów Sardynii spoczywających w obliczu tych gór niby pielgrzymi przybyli do kresu podróży. Równy i miarowy dreszcz wioseł mącił ciszę tego krajobrazu i użyczał mu monotonnego głosu, podobnego psalmodiom mnichów. Zdziwiony, iż spotyka turystów w tej stronie jeziora, zazwyczaj opuszczonej, margrabia przyglądał się, nie budząc się z zadumy, osobom siedzącym w łodzi; poznał siedzącą blisko steru ową starszą damę, która go tak ostro zagadnęła wczoraj. Kiedy statek mijał Rafaela, odkłoniła mu się jedynie panna do towarzystwa owej damy, jakaś podupadła szlachcianka, którą – tak mu się zdawało – widział pierwszy raz. Już od paru chwil zapomniał o turystach którzy znikli za cyplem, kiedy usłyszał tuż obok siebie szelest sukni i szmer lekkich kroków. Odwrócił się i ujrzał ową pannę do towarzystwa; z zakłopotanej miny domyślił się, że chce z nim mówić i podszedł ku niej. Miała może trzydzieści sześć lat, była wysoka i szczupła, sucha i chłodna; miała jak wszystkie stare panny niepewne spojrzenie, jak gdyby kłócące się z niezdecydowanym, skrępowanym, sztywnym chodem. Równocześnie i stara, i młoda, nadrabiała pewną godnością, starając się nią wyrazić wysoką cenę, jaką przywiązywała do swoich skarbów i doskonałości. Miała poza tym dyskretny i jak gdyby klasztorny gest osoby nawykłej pieścić się z sobą, zapewne aby się nie sprzeniewierzyć swemu przeznaczeniu kobiety.

– Proszę pana, życie pańskie jest w niebezpieczeństwie, niech pan nie przychodzi do kasyna! – rzekła, cofając się o kilka kroków, jak gdyby cnota jej już była narażona na szwank.

– Ależ pani – rzekł Valentin z uśmiechem – jeżeli łaska, niech pani wytłumaczy się jaśniej, skoro już pani raczyła przyjść tutaj…

– Och! – rzekła – gdyby nie ważna pobudka, która mnie sprowadza, nie odważyłabym się narazić na gniew pani hrabiny; gdyby się kiedy dowiedziała, że ja pana uprzedziłam…

– Ależ któż by jej miał powiedzieć – wykrzyknął Rafael.

– Prawda – odparła stara panna, zwracając nań drżące spojrzenie sowy dobytej na słońce. – Ale niech pan myśli o sobie – dodała – kilku młodych ludzi, którzy chcą pana wypędzić z tych wód, przyrzekło sobie wyzwać pana, zmusić go do pojedynku.

Głos starej damy rozległ się w oddali.

– Pani – rzekł margrabia – wdzięczność moja…

Opiekunka jego już umknęła, słysząc głos swej pani, którego syk rozległ się wśród skał.

„Biedna dziewczyna! Niedole rozumieją się i wspomagają zawsze” – pomyślał Rafael, siadając pod drzewem.

Kluczem wszelkiej wiedzy jest bezsprzecznie znak zapytania; przeważną część wielkich odkryć zawdzięczamy słowu: Jak? mądrość zaś życia polega na tym, aby się pytać w każdej okoliczności: Czemu? Ale też ta sztuczna wiedza przyszłości niweczy nasze złudzenia. Toteż Valentin, wziąwszy bez filozoficznych intencji dobry uczynek starej panny za temat dla swoich dumań, znalazł go pełnym jadu.

„To, że panna do towarzystwa może się we mnie kochać – powiadał sobie – w tym nie ma nic nadzwyczajnego: mam dwadzieścia siedem lat, tytuł i dwieście tysięcy funtów renty! Ale żeby jej pani, która boi się wody jak kot, woziła ją łódką aż tu do mnie, czyż to nie jest rzecz dziwna i osobliwa? Te dwie kobiety przybyłe do Sabaudii po to, aby spać jak susły, pytające o południu, czy już jest dzień, miałyby dziś wstać przed ósmą, aby gonić w moje ślady?”

Niebawem stara panna i jej czterdziestoletnia naiwność ukazały się jego oczom jako nowe przebranie tego fałszywego i złośliwego świata, jako małostkowa sztuczka, niezręczny spisek, dokuczliwość iście księża lub kobieca. Czy pojedynek był bajką, czy też chciano go jedynie nastraszyć? Tym małym duszom, zuchwałym i dokuczliwym jak muchy, udało się podrażnić jego próżność, pobudzić jego ambicję, podniecić ciekawość. Nie chcąc ani dać się wystrychnąć na dudka, ani uchodzić za tchórza, ubawiony może tym dramacikiem, Rafael zjawił się w kasynie tegoż samego wieczora. Przystanął sobie wsparty o kominek i stał spokojnie w wielkiej sali, bacząc, aby nie dać żadnego powodu do zaczepki; ale badał twarze, wyzywając poniekąd towarzystwo tym przeglądem. Niby dog pewien swojej siły oczekiwał walki na własnym terenie, nie szczekając daremnie. Pod koniec wieczoru przechadzał się po sali gry, od drzwi wchodowych do sali bilardowej, rzucając od czasu do czasu spojrzenie na młodych ludzi zabawiających się partyjką. Po kilku chwilach usłyszał swoje nazwisko. Mimo że mówili cicho, Rafael domyślił się łatwo, że jest przedmiotem narady; wreszcie pochwycił parę zdań mówionych głośniej:

– Ty?

– Tak, ja!

– Chciałbym to widzieć!

– Założysz się?

– Och, pójdzie!

W chwili, gdy Valentin zaciekawiony przedmiotem zakładu zbliżył się, aby przysłuchać się rozmowie, wysoki i silny młody człowiek, przystojny, ale obdarzony owym zuchwałym i ostrym spojrzeniem ludzi wspierających się na jakiejś materialnej przewadze, wyszedł z sali bilardowej.

– Panie – rzekł spokojnie, zwracając się do Rafaela – podjąłem się oznajmić panu coś, czego pan widocznie nie wie: mianowicie że pańska twarz i osoba są tutaj niemiłe wszystkim, a mnie w szczególności… Jest pan zbyt uprzejmym, aby się nie poświęcić dla ogólnego dobra; proszę tedy pana, abyś zechciał nie pojawiać się w kasynie.

– Panie, ten żarcik, już powtarzany za Cesarstwa w kilku garnizonach, stał się dziś bardzo niesmaczny – odparł zimno Rafael.

– Ja nie żartuję – odparł młody człowiek. – Powtarzam panu: pańskie zdrowie ucierpiałoby mocno od pobytu tutaj; upał, światło, dym, towarzystwo, wszystko to szkodzi panu bardzo.

– Gdzie pan studiował medycynę? – spytał Rafael.

– Drogi panie, maturę zdałem w strzelnicy Lepage'a w Paryżu, a doktorat u pana Cerisier, króla floretu.

– Zostaje panu zdobyć ostatni stopień – odparł Valentin – niech pan przestudiuje kodeks grzeczności, a będzie pan skończonym gentlemanem.

W tej chwili młodzi ludzie, uśmiechnięci lub milczący, zbliżyli się od bilardu. Gracze porzucili karty, aby się przysłuchać sprzeczce, która ich widocznie cieszyła. Sam wśród tego wrogiego świata Rafael starał się zachować zimną krew i nie popełnić najmniejszego fałszywego kroku; ale gdy jego przeciwnik pozwolił sobie na sarkazm, w którym zniewaga kryła się pod bardzo dotkliwą i sprytną formą, odparł poważnie:

– Panie, nie uchodzi już dziś policzkować kogoś, ale nie wiem, jakimi słowami napiętnować postępowanie tak nikczemne.

– Dosyć, dosyć! Wyjaśnicie to jutro – rzekło kilku młodych ludzi, rzucając się między zapaśników.

Rafael opuścił salon w charakterze strony obrażającej, przyjąwszy spotkanie w pobliżu zamku Bordeau, na małej spadzistej łączce, opodal świeżo przebitej drogi, którą zwycięzca mógł się dostać do Lyonu. Rafael musiał tedy nieodzownie albo znaleźć się w łóżku, albo opuścić Aix. Towarzystwo tryumfowało. Nazajutrz około ósmej rano przeciwnik Rafaela wraz z dwoma świadkami i chirurgiem przybył pierwszy na plac.

– Będzie nam tu doskonale; śliczny czas na pojedynek! – wykrzyknął wesoło, spoglądając na błękit nieba, na wodę i skały, bez śladu smutku lub obawy. – Jeżeli go drasnę w ramię – ciągnął – wpakuję go do łóżka na jaki miesiąc, co, doktorze?

– Co najmniej – odparł chirurg. – Ale zostaw pan tę wierzbę w spokoju; inaczej zmęczysz sobie rękę, nie będziesz panem swego strzału. Mógłbyś go pan zabić zamiast zranić.

Rozległ się turkot powozu.

– To on – rzekli świadkowie. Niebawem ukazała się na drodze kolaska podróżna zaprzężona w cztery konie i powożona przez dwóch pocztylionów.

– Osobliwy obyczaj! – wykrzyknął przeciwnik Rafaela. – Jedzie na cmentarz ekstrapocztą…

W pojedynku, jak w grze, najlżejsze okoliczności oddziałują na wyobraźnię jego aktorów; toteż młody człowiek oczekiwał z pewnym niepokojem przybycia tego powozu, który zatrzymał się na drodze. Stary Jonatas wysiadł ciężko pierwszy, aby pomóc Rafaelowi; podtrzymał go swymi wątłymi ramionami, rozwijając dlań względy, jakie kochanek okazuje kochance. Znikli w ścieżkach, które dzieliły gościniec od miejsca przeznaczonego na spotkanie i pojawili się aż po dobrej chwili; szli wolno. Czterej świadkowie tej osobliwej sceny doznali głębokiego wzruszenia na widok Rafaela wspartego na ramieniu sługi: blady i zmieniony, szedł krokiem podagryka, ze spuszczoną głową, nie mówiąc ani słowa. Rzekłbyś, dwaj starcy jednako złamani, jeden czasem, drugi myślą; pierwszy miał swój wiek wypisany na białych włosach, młody nie miał już wcale wieku.

– Nie spałem, proszę pana – rzekł Rafael do przeciwnika.

Te lodowate słowa i straszliwe spojrzenie, które im towarzyszyło, wstrząsnęły dreszczem tego, kto był istotnym sprawcą. Miał świadomość winy i wstydził się w głębi swego postępku. W postawie, głosie i geście Rafaela było coś niesamowitego. Margrabia uczynił pauzę, wszyscy milczeli. Niepokój i naprężenie doszły szczytu.

– Jest jeszcze czas – ciągnął – dać mi lekkie zadośćuczynienie; ale niech mi pan je da, albo pan umrze. Liczysz pan jeszcze w tej chwili na swą zręczność, nie wzdragając się przed myślą o walce, w której sądzisz, że masz wszelkie przewagi. Otóż ja, mój panie, jestem wspaniałomyślny, uprzedzam pana o mojej wyższości. Posiadam straszliwą władzę. Aby unicestwić pańską zręczność, aby zamglić pańskie spojrzenia, wystarczy mi pragnąć tego. Nie chcę być zmuszony korzystać z mej siły, zbyt drogo mnie to kosztuje. Nie pan jeden przypłaciłby to śmiercią. Jeżeli tedy odmówi mi pan przeproszenia, pańska kula pójdzie w tę kaskadę mimo pańskiej wprawy w mordowaniu, a moja prosto w pańskie serce bez mierzenia.

Bezładne wykrzykniki przerwały Rafaelowi. Mówiąc te słowa, margrabia prażył przeciwnika nieubłaganie jasnym spojrzeniem; wyprostował się, ukazując twarz martwą, podobną twarzy złośliwego wariata.

– Każ mu milczeć – rzekł młody człowiek do jednego ze świadków – ten głos skręca mi wnętrzności!

– Panie, przestań pan… Te przemowy są zbyteczne – zakrzyknęli na Rafaela chirurg i świadkowie.

– Panowie, spełniam obowiązek. Czy ten młody człowiek ma poczynić jakie zarządzenia?

– Dosyć, dosyć!

Margrabia stał nieporuszony, ani na chwilę nie tracąc z oczu Karola, swego przeciwnika, który ujarzmiony magiczną niemal potęgą był niby ptak w obliczu węża: zmuszony znosić to mordercze spojrzenie, umykał przed nim i wracał bez ustanku.

– Daj mi wody, pić mi się chce… – rzekł do świadka.

– Boisz się?

– Tak – odparł. – Oko tego człowieka pali, urzeka mnie.

– Chcesz go przeprosić?

– Już nie czas.

Ustawiono przeciwników w odległości piętnastu kroków. Każdy miał przy sobie parę pistoletów; wedle programu mieli strzelać dwukrotnie, do woli, ale po sygnale danym przez świadków.

– Co ty robisz, Karolu? – zawołał młody człowiek sekundujący przeciwnikowi Rafaela – kładziesz kulę przed prochem!

– Zginąłem! – odpowiedział szeptem – postawiliście mnie na wprost słońca.

– Jest za panem – rzekł Valentin poważnym i uroczystym głosem, nabijając wolno pistolety, nie troszcząc się ani o dany już sygnał, ani o baczność, z jaką przeciwnik brał go na cel.

Ten nadnaturalny spokój miał coś straszliwego, co udzieliło się pocztylionom, sprowadzonym tam okrutną ciekawością. Bawiąc się ze swoją władzą lub chcąc jej doświadczyć, Rafael rozmawiał z Jonatasem i patrzał nań w chwili, gdy rozległ się strzał przeciwnika. Kula Karola strzaskała gałązkę wierzbiny i poszła w wodę. Rafael, strzelając na oślep, trafił wroga w serce. Nie zwracając uwagi na upadek młodzieńca, sięgnął żywo po jaszczur, aby sprawdzić, ile go kosztuje życie ludzkie. Talizman był nie większy od listka dębiny.

– I cóż, co wy tam patrzycie, pocztylioni? W drogę! – rzekł margrabia.

Przybywszy tegoż samego wieczora do Francji, skierował się natychmiast drogą do Owernii i udał się do wód w Mont Dore. W czasie tej podróży zrodziła się w jego sercu nagła myśl, z tych, które padają w naszą duszę niby promień słońca przez gęste mgły w jakiej zapadłej dolinie. Smutne blaski, nieubłagana mądrość! Oświecają spełnione wypadki, odsłaniają nam nasze błędy i zostawiają nas bez przebaczenia wobec siebie samych. Pomyślał nagle, iż posiadanie władzy, choćby najbardziej olbrzymiej, nie daje wiedzy posługiwania się nią. Berło jest zabawką dla dziecka, toporem dla Richelieugo, a dla Napoleona dźwignią do ruszenia świata. Władza zostawia nas takimi, jak jesteśmy i powiększa jedynie wielkich. Rafael mógł był zrobić wszystko, nie zrobił nic.

U wód w Mont Dore zastał ten sam świat, który wciąż odsuwał się od niego z ową skwapliwością, z jaką uciekają zwierzęta, gdy zwęszą trupa jednego ze swoich. Nienawiść ta była wzajemna. Ostatnia jego przygoda wzbudziła w nim głęboki wstręt do społeczeństwa. Toteż pierwszym jego staraniem było poszukać odludnego schronienia w pobliżu wód. Czuł instynktownie potrzebę zbliżenia się do natury, do szczerych uczuć oraz do tego wegetatywnego życia, w które zanurzamy się tak chętnie na wsi. Nazajutrz wdrapał się nie bez trudu na szczyt Sancy; zwiedził wyżnie doliny, napowietrzne horyzonty, nieznane jeziora, sielskie szałasy w górach Mont Dore, których surowe i słodkie powaby zaczynały wabić pędzle naszych artystów. Niekiedy spotyka się tam cudowne krajobrazy pełne uroku i świeżości, stanowiące jaskrawy kontrast z charakterem tego górskiego pustkowia. O jakieś pół mili od wsi Rafael trafił na miejscowość, gdzie natura, zalotna i radosna jak dziecko, znajdowała jak gdyby przyjemność w tym, aby ukrywać swoje skarby. Widząc to malownicze i naiwne ustronie, postanowił w nim osiąść. Życie musiało tam być spokojne, automatyczne, roślinne jak życie krzewu.

Wyobraźcie sobie przewrócony stożek, ale stożek z granitu o szerokiej krawędzi, rodzaj miednicy z brzegami wyzębionymi w dziwaczne szczerby: tu płaskie tafle bez żadnej wegetacji, gładkie, sine, po których promienie słoneczne ślizgają się jak po zwierciadle, tam skały spękane, wyszczerbione, poorane wyrwami, z których zwisają masy lawy podmyte z wolna wodą deszczową. Tu i ówdzie skały te wieńczyło parę karłowatych drzew poruszanych wiatrem; tu i ówdzie urocza i chłodna murawa, z której wystrzelał bukiet kasztanów wysokich jak cedry; to znów żółtawe groty otwierały czarne i głębokie usta, oszańcowane głogiem, kwiatami i opatrzone językiem z zieloności. Na dnie tego pucharu, który był niegdyś kraterem wulkanu, znajdował się staw z wodą czystą jak diament. Dokoła tej głębokiej sadzawki, obramionej granitem, wierzbiną, mieczykami, jesionami i tysiącem aromatycznych roślin kwitnących w tej chwili, rozciągała się łąka zielona jak angielski trawnik; delikatną i ładną trawę podlewała woda sącząca się ze szczelin skalnych, a nawoziły ją szczątki roślin, bez ustanku znoszone przez burze z wierzchołków górskich. Staw ten, nieregularnie powycinany niby kraj sukni, mógł mieć trzy morgi; łąka miała sążeń albo dwa szerokości; tu i ówdzie zaledwie było dość miejsca na przejście dla krów. Na pewnej wysokości roślinność kończyła się. Granit przybierał w atmosferze najrozmaitszą postać i nabierał owego zamglonego odcienia, który daje wysokim górom jakby podobieństwo z chmurami. Łagodnemu widokowi doliny te nagie i łyse skały przeciwstawiały dzikie i jałowe obrazy rozpaczy, groźbę zawalenia się, kształty tak fantastyczne, że jedną z nich nazwano Kapucynem, tak podobna jest do mnicha. Niekiedy te ostre igły, te harde zwały, te napowietrzne jaskinie, rozświecały się nagle, zależnie od położenia słońca lub igraszek atmosfery i przybierały odcień złota, barwiły się purpurą, przybierały ton żywo różowy, to znów matowy i szary. Wyże te migotały nieustającą grą barw, mieniąc się niby tęczowe gardziołko gołębia. Często między dwiema falami lawy, rozciętymi jak gdyby ciosem siekiery, jasny promień słońca wnikał o wschodzie lub o zachodzie aż w samą głąb tej uśmiechniętej doliny i igrał w wodach sadzawki, podobny do złotej smugi, która przez szczelinę w okiennicy wdziera się w pokój Hiszpanki, starannie zasłonięty na czas sjesty. Kiedy słońce wznosiło się ponad starym kraterem, wypełnione wodą w jakimś przedpotopowym wstrząśnieniu skaliste boki rozgrzewały się, dawny wulkan rozpalał się, a jego nagłe ciepło budziło nasiona, zapładniało roślinność, barwiło kwiaty i przyspieszało dojrzewanie owoców w tym małym, nieznanym zakątku ziemi. Kiedy Rafael tam przybył, spostrzegł parę krów pasących się na łące; uczyniwszy kilka kroków w stronę stawu, ujrzał w miejscu, gdzie brzeg był najszerszy, skromny domek zbudowany z granitu i pokryty drzewem. Dach tego szałasu w harmonii z otoczeniem strojny był mchami, bluszczem i kwiatami; znać było, że porosły jest od dawna. Wątła smuga dymu, z którą ptaki były już oswojone, dobywała się z wpół rozwalonego komina. Koło drzwi wielka ławka znajdowała się między dwoma olbrzymimi przewierścieniami, czerwonymi od kwiatów o balsamicznej woni. Zaledwie widać było mury pod liśćmi wina i pod girlandami z róż i jaśminu, rosnącymi swobodnie i bez ładu. Obojętni na te sielskie ozdoby mieszkańcy nie troszczyli się o nie zupełnie, zostawiając naturze jej dziewiczy i swawolny wdzięk. Pieluszki zawieszone na krzaku porzeczki schły na słońcu. Był tam kot przycupnięty na maszynie do gręplowania lnu; poniżej mosiężny, świeżo wyszorowany kociołek leżał wśród obierzyn ziemniaków. Z drugiej strony domu Rafael spostrzegł ogrodzenie z suchych cierni, zapewne mające bronić ludziom dostępu do warzywa i owoców. Tu – zdawało się – świat się kończył. Mieszkanie to podobne było do owych gniazd ptaszych zmyślnie umocowanych w załomie skały, kunsztownych i niedbałych zarazem. Była to natura szczera i dobra, sielskość prawdziwa, ale poetyczna, ponieważ kwitła o tysiąc mil od naszych wyczesanych poezji, nie była podszyta żadną ideą, wiodła się jedynie z samej siebie jako istny tryumf przypadku. W chwili gdy Rafael przybył, słońce rzucało swoje promienie od prawej ku lewej, podnosiło barwy roślinności, stroiło w czary światła i w kontrasty cienia szarożółte tło skał, rozmaitą zieleń liści, niebieskie, czerwone lub białe masy kwiatów, pnące się rośliny i ich kielichy, miękki aksamit mchów, purpurowe grona owoców, zwłaszcza zaś przejrzystą taflę wody, w której odbijały się wiernie granitowe wierzchołki, drzewa, domy i niebo. W tym rozkosznym obrazie wszystko miało swój blask, od błyszczącej miki aż do kępek trawy ukrytych w łagodnym półmroku; wszystko było harmonijne dla oczu: i łaciata krowa o lśniącej sierści, i wątłe rośliny wodne zwisające frędzlami nad falistym brzegiem, gdzie brzęczały owady strojne w lazur lub szafir, i korzenie drzew niby włosy przyprószone piaskiem, wieńczące bezkształtną twarz z kamyków. Ciepłe wonie wody, kwiatów i grot przenikające to samotne ustronie dały Rafaelowi wrażenie niemal rozkoszy. Majestatyczną ciszę, która panowała w tym gaiku, zapomnianym może w rejestrach poborcy, przerwało nagłe szczekanie psów. Krowy obróciły głowy ku przybyszowi, ukazały Rafaelowi swoje wilgotne pyski i zaczęły szczypać trawę, przyjrzawszy się tępo. Zawieszone na skale niby czarami, koza i jej koźlę przybiegły w podskokach i ułożyły się na płycie granitowej w pobliżu Rafaela, zdając się go pytać wzrokiem. Szczekanie psów wywabiło na dwór tłustego dzieciaka, który stanął z otwartą buzią; potem nadszedł starzec o siwych włosach, średniego wzrostu. Dwie te istoty były w harmonii z krajobrazem, powietrzem, kwiatami i domem. Zdrowie przelewało się w tej bujnej naturze; starość i dziecięctwo były tam piękne; była w tych wszystkich typach istnienia jakaś pierwotna beztroska, bezmyślność szczęścia urągająca naszym filozoficznym kazaniom i lecząca serce z jego sztucznych namiętności. Starzec był z typu owych modeli ulubionych męskiemu pędzlowi Schnetza: ogorzała twarz o licznych zmarszczkach, które zdawały się twarde w dotknięciu, prosty nos, wydatne policzki z czerwonymi żyłkami niby stary liść winny, budowa koścista, wszystkie znamiona siły nawet tam, gdzie siła zanikła; ręce zgrubiałe – mimo że już nie pracowały – porośnięte białym i rzadkim włosem. Postawa jego, postawa prawdziwie wolnego człowieka pozwalała zgadywać, że we Włoszech zostałby może rozbójnikiem dla miłości swej cennej swobody. Chłopiec, prawdziwe dziecko góralskie, miał czarne oczy zdolne patrzeć w słońce bez zmrużenia, płeć brązową, ciemne włosy w nieładzie. Był zwinny i pewny w ruchach jak ptak; przez dziury lichej odzieży wyglądało jędrne i białe ciało. Obaj stali w milczeniu koło siebie, ożywieni tym samym uczuciem, wyrażając fizjonomią zupełną tożsamość ich jednako bezczynnego życia. Starzec przejął igraszki dziecka, a dzieciak usposobienie starca, jak gdyby mocą paktu między dwiema słabościami, między siłą bliską swego końca a siłą bliską rozkwitu. Niebawem kobieta mająca około lat trzydziestu zjawiła się w progu. Idąc, przędła. Była to Owerniatka, z twarzą rumianą, wesołą i otwartą, z białymi rękami, z fizjonomią Owerniatki, postawą Owerniatki, czepkiem i suknią Owerniatki, bujną piersią Owerniatki, a także i jej mową; doskonałe wcielenie tej ziemi, jej pracowitych obyczajów, ciemnoty, oszczędności, serca – wszystko to w niej było.

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
02 haziran 2020
Hacim:
310 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: