Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 16

Yazı tipi:

Pozdrowiła Rafaela, wdali się w rozmowę. Psy uspokoiły się, starzec usiadł na ławce w słońcu, a dziecko szło za matką wszędzie, gdzie się obróciła, milczące, ale wsłuchane, przyglądające się obcemu.

– Nie boicie się tu, matusiu?

– I czegóż mielibyśmy się bać, panoczku? Kiedy zatarasujemy wejście, któż by tu wlazł? Zresztą – rzekła, wprowadzając margrabiego do izby – i cóż by złodzieje mieli nam tu brać?

Wskazała poczerniałe od dymu ściany, na których za całą ozdobę znajdowały się owe niebiesko, czerwono i zielono kolorowane obrazki przedstawiające Śmierć Kredytu, Męką Zbawiciela i Grenadierów Gwardii Cesarskiej; dalej stare orzechowe łóżko z kolumienkami, stół o wygiętych nogach, zydle, dzieża na chleb, słonina wisząca u sufitu, sól w garnku, piec; na kominku pożółkłe malowane gipsy. Wychodząc z domu, Rafael ujrzał wśród skał człowieka, który trzymał w ręku motykę i który, pochylony, ciekawie spoglądał ku domowi.

– To mój chłop, panoczku – rzekła Owerniatka z poufałym uśmiechem wieśniaczki – robi tam w górze w polu.

– A ten starzec to wasz ojciec?

– Z przeproszeniem pańskim, to dziadek mojego chłopa. Jak go pan tutaj widzi, ma sto dwa lata. I ot, niedawno zaprowadził piechotą naszego malca do Clermont! O, to był silny mężczyzna; teraz nic tylko śpi, pije i je. Bawi się zawsze z naszym małym. Czasem malec wyciągnie go w góry; pomalutku, ale idzie.

W jednej chwili Rafael postanowił żyć między tym starcem a dzieckiem, oddychać ich atmosferą, jeść ich chleb, pić ich wodę, spać ich snem, wytworzyć sobie ich krew w żyłach. Kaprys umierającego! Stać się niby ostrygą na tej skale, ocalić swoją skorupę na kilka dni dłużej usypiając śmierć, stało się dlań arcytypem indywidualnej moralności, istotną formułą ludzkiego istnienia, pięknym ideałem życia, jedynego życia, prawdziwego życia. Serce jego wypełnił głęboki egoizm, w którym grzebie się świat. W jego oczach nie było już świata, świat przeszedł cały w niego. Dla chorych świat zaczyna się u wezgłowia, a kończy się w nogach ich łóżka. Ten krajobraz stał się łóżkiem Rafaela.

Któż bodaj raz w życiu nie śledził kroków i krzątania się mrówki, nie wsuwał słomki w jedyny otwór, którym oddycha ślimak, nie śledził lotu ważki, nie podziwiał tysiąca żyłek zabarwionych jak róża katedry gotyckiej, które się odcinają na czerwonym tle liścia dębiny? Któż nie przyglądał się długo z rozkoszą śladom deszczu i słońca na łupkowym dachu lub też nie wpatrywał się w krople rosy, w płatki kwiatów, w rozmaite kształty ich kielichów? Kto nie zamknął się w owych cielesnych marzeniach, leniwych, a pełnych treści, bez celu, a mimo to wiodących do jakiejś myśli? Któż wreszcie nie prowadził życia dziecka, życia próżniaka, życia dzikiego człowieka bez jego trudów? Tak żył Rafael przez szereg dni, niedbale, bez pragnień, czując wyraźne polepszenie, jakiś dobrobyt cielesny, który uśmierzył jego niepokoje, ukoił cierpienia. Wspinał się na skały i siadał na jakimś szczycie, z którego oczy jego obejmowały niezmiernie rozległy krajobraz. Tam pozostawał całe dni niby roślina na słońcu, jak zając w swoim legowisku. Lub też oswajając się z życiem roślinności, z kaprysami nieba, śledził postępy wszystkich spraw na ziemi, w wodzie i w powietrzu. Starał się zespolić z wewnętrznym rytmem tej przyrody, utożsamić się z jej biernym posłuszeństwem tak doskonale, aby wejść pod despotyczne i zachowawcze prawo, władnące istnieniami pozbawionymi woli. Nie chciał już dźwigać samego siebie. Podobny owym dawnym zbrodniarzom, którzy ścigani przez trybunały byli ocaleni, o ile schronili się w cieniu ołtarza, próbował wślizgnąć się w sanktuarium życia. Udało mu się stać integralną częścią tej szerokiej i potężnej rodzajności: zespolił się z odmianami pogody, wmieszkał się we wszystkie rozpadliny skał, poznał obyczaje i nawyki każdej rośliny, zbadał porządek wód, ich rozmieszczenie, zaznajomił się ze zwierzętami; słowem zrósł się z tą ożywczą ziemią tak doskonale, że poniekąd podchwycił jej duszę i przeniknął tajemnice. Dla niego nieprzeliczone kształty wszystkich królestw były rozwinięciem tej samej substancji, kombinacją tego samego ruchu, szerokim oddechem olbrzymiej istoty, która działała, myślała, chodziła, rosła i z którą on chciał rosnąć, chodzić, myśleć, działać. Fantastycznie zmieszał swoje życie z życiem tej skały, wrósł w nią. Dzięki temu tajemniczemu iluminizmowi, temu sztucznemu ozdrowieniu, podobnemu do owych dobroczynnych majaczeń, jakie natura zsyła, iżby były odpoczynkiem w cierpieniu, Valentin kosztował rozkoszy drugiego dziecięctwa w pierwszych chwilach swego pobytu w tym lubym ustroniu. Żył tam, odkrywając drobiazgi, podejmując tysiąc rzeczy, a nie kończąc żadnej, zapominając nazajutrz o wczorajszych projektach; zbywszy troski, czuł się szczęśliwy, myślał, że jest ocalony. Pewnego rana został przypadkiem w łóżku aż do południa, zatopiony w swym marzeniu utkanym z jawy i ze snu, które daje rzeczywistości pozory złudy, a majakom plastykę prawdziwego istnienia, kiedy nagle, nie wiedząc zrazu, czy to dalszy ciąg snu, usłyszał pierwszy raz biuletyn swego stanu zdrowia dany przez gospodynię Jonatasowi, który jak codziennie przyszedł ją pytać o pana. Owerniatka myślała z pewnością, że Rafael jeszcze śpi, i nie zniżyła diapazonu swego góralskiego głosu.

– Et, ani lepiej, ani gorzej – mówiła. – Znów kaszlał całą noc, tak że człek myślał, że już ducha wyzionie. Kaszle, pluje to dobre panisko, że aż litość bierze. Pytamy się z moim chłopem, skąd on bierze siłę, żeby tak kaszlać. To serce się kraje. Co on ma za takie piekielne choróbsko? Co dobrze to z nim nie jest, o, nie! Zawsze mnie strach zbiera, że rano go zastanę nieżywego w łóżku. Blady jest jak ten panjezusik z wosku! Widzę go przecież, jak wstaje, hej! To biedne ciało to biedne ci jak szczapa. I czuć go już też niedobrze, uczciwszy uszy. A on ani dba o to, goni i goni, jakby miał zdrowie na przedaż. Twardy człek z tym wszystkim, ani się poskarży! Ale po prawdzie, lepiej by mu było leżeć w ziemi niż chodzić po łące, bo strasznie nieborak się wycierpi! Ja mu tego nie życzę, rozumie pan, nie nasz interes w tym. Ale choćby nam i nie dawał tyle, co daje, i tak bym go lubiła; nie o te pieniądze chodzi. Och, Boże – ciągnęła – to tylko te paryżany mają takie pieskie choróbska! Skąd oni to biorą? Biedne chłopaczysko! To pewna, że się to dobrze nie skończy. Ta frybra, widzi pan, to go zjada, żre, niszczy! On się tego nie domyśla, on o tym nie wie. Nie widzi nic… Nie trzeba płakać dlatego, panie Jonatasie. Trza sobie powiedzieć, że to szczęście dla niego będzie już nie cierpieć. Powinien by pan odprawić za niego nowennę. Widywałam, jak taka nowenna bardzo dobrze skutkowała. Ba, ja bym zapłaciła piękną świeczkę do kościoła, aby ocalić takie poczciwe stworzenie, takie dobre panisko, czysty baranek wielkanocny…

Rafael miał już za mało głosu, aby móc się dać słyszeć, musiał tedy cierpieć to okropne gadulstwo. Jednakże gniew wygnał go z łóżka; ukazał się w progu.

– Stary łotrze – krzyknął na Jonatasa – chcesz więc mnie zamordować?

Wieśniaczka myślała, że zobaczyła upiora i uciekła.

– Zabraniam ci – ciągnął Rafael – zaprzątać się moim zdrowiem.

– Tak, panie margrabio – odparł stary sługa, ocierając łzy.

– I najlepiej uczynisz na przyszłość, nie przychodząc tu bez mego rozkazu.

Jonatas usłuchał; ale nim odszedł, obrzucił margrabiego wiernym i spółczującym spojrzeniem, w którym Rafael wyczytał wyrok śmierci. Zniechęcony, uświadomiony naraz co do swego stanu, Valentin usiadł na progu, założył ręce i spuścił głowę. Jonatas przerażony zbliżył się do pana.

– Panie…

– Precz, precz! – krzyknął chory.

Następnego ranka Rafael, wspiąwszy się na skały, usiadł w zarosłej mchem rozpadlinie, skąd mógł widzieć wąską dróżkę, prowadzącą z miejscowości kąpielowej do jego schronienia. U stóp skały ujrzał Jonatasa znów rozmawiającego z Owerniantką. Jakaś złośliwa siła tłumaczyła mu potrząsania głową, rozpaczliwe gesty, okrutną prostotę tej kobiety, przyniosła mu z wiatrem nieszczęsne słowa. Zdjęty grozą uciekł na najwyższe szczyty i został tam do wieczora, nie mogąc wygnać posępnych myśli tak nieszczęśliwie zbudzonych w jego sercu ową okrutną troskliwością, jakiej był przedmiotem. Naraz wieśniaczka sama wyrosła przed nim niby cień w cieniu wieczora; spódnica jej w białe i czarne prążki zamajaczyła w jego wyobraźni niby wyschnięte żebra szkieletu.

– Idzie już chłód wieczorny – rzekła. – Jeśli pan tu zostanie, dojdzie pan tu jak ulęgałka. Trzeba wracać. To niezdrowo oddychać rosą, do tego nic pan nie jadł od rana…

– Kroćset diabłów! – wykrzyknął. – Stara wiedźmo, zostaw mnie, daj mi żyć, jak mi się podoba albo stąd zmykam! Już dość, że mi kopiesz dół co rano, przynajmniej nie kop mi go wieczór…

– Panu, dół? Ja panu kopię dół! Gdzież niby ten pański dół? Toć ja bym pana chciała widzieć krzepkim jak nasz ojciec, a nie w dole. Dół, et! zawsze nam dość wcześnie do dołu…

– Dość! – rzekł Rafael.

– Niech pan się mnie chwyci pod ramię.

Uczucie, które człowiek znosi najtrudniej, to litość, zwłaszcza kiedy na nią zasługuje. Nienawiść ma coś pobudzającego, daje żyć, rodzi zemstę; litość natomiast zabija, osłabia jeszcze naszą słabość. Jest to zło w obleśnej formie, wzgarda pod tkliwością albo tkliwość pod zniewagą. Rafael znalazł w stuletnim starcu litość tryumfującą, w dziecku litość ciekawą, u kobiety litość natrętną, u jej męża litość interesowną; ale pod jakąkolwiek formą objawiało się to uczucie, zawsze było brzemienne śmiercią. Poeta robi ze wszystkiego poemat, straszliwy albo radosny, wedle obrazu, który go uderzy; jego namiętna dusza odtrąca łagodne odcienie i wybiera zawsze żywe i jaskrawe kolory. Litość ta wydała w sercu Rafaela straszliwy poemat żałoby i melancholii. Nie pomyślał z pewnością o szczerości naturalnych uczuć, kiedy zapragnął zbliżyć się do natury. Kiedy myślał, że jest sam pod drzewem, zmagając się z uporczywym kaszlem, który zostawiał go zawsze do ostatka wyprutym z sił, widział nagle błyszczące oczy małego chłopca, postawionego na czatach w zaroślach; chłopak przyglądał mu się z ową dziecięcą ciekawością, w której jest tyleż drwin, co przyjemności, z jakąś nieokreśloną domieszką okrucieństwa. Straszliwe: Bracie, trzeba umrzeć trapistów zdawało się nieustannie wypisane w oczach wieśniaków, wśród których żył Rafael; nie wiedział, czego się bardziej lękać, ich naiwnych odezwań czy ich milczenia; wszystko go w nich krępowało. Jednego rana ujrzał dwóch czarno ubranych ludzi, którzy krążyli dokoła niego, obwąchując go niejako i oglądając ukradkiem; po czym udając, że zaszli tu spacerem, zadali mu parę zdawkowych pytań, na które odpowiedział krótko. Poznał w nich lekarza i proboszcza z miejscowości klimatycznej, zapewne przysłanych przez Jonatasa, wezwanych przez gospodarzy lub ściągniętych zapachem bliskiej śmierci. Ujrzał w tej chwili własny kondukt, usłyszał śpiewy księży, policzył świece. Piękności tej bujnej natury, na której łonie mniemał, iż odnalazł życie, jawiły mu się już tylko poprzez krepę. Wszystko, co wprzód zwiastowało mu długie życie, obecnie przepowiadało mu bliską śmierć. Nazajutrz wyjechał do Paryża, skąpany w melancholijnych i serdecznie żałosnych życzeniach swoich gospodarzy.

Po całonocnej podróży obudził się w jednej z najweselszych dolin w Bourbonnais, której horyzonty i widoki tańczyły przed nim, szybko unoszone niby mgliste obrazy snu. Natura roztaczała się jego oczom z okrutną zalotnością. Tu Allier rozwijał wśród bujnego krajobrazu swą płynną i lśniącą wstęgę; dalej sioła, skromnie ukryte w gardzieli żółtawych skał, ukazywały wieże swoich kościółków; to znów w małej dolince młyny jawiły się nagle po jednostajnych winnicach; a wciąż przesuwały się powabne zameczki, wioski wiszące u skał lub drogi wysadzane majestatycznymi topolami; wreszcie Loara i jej długie diamentowe płachty zalśniły wśród złotego piasku. Czary bez końca! Natura rozigrana, żywa jak dziecko, ledwie zdolna pomieścić w sobie miłość i jurność czerwcową, ściągała nieodparcie zgasłe spojrzenia chorego. Zaciągnął żaluzje w karecie i starał się usnąć. Wieczorem – minął już Cosne – obudziła go wesoła muzyka, znalazł się w pełni zabawy wiejskiej. Poczta mieściła się tuż koło rynku. Podczas gdy pocztylioni przeprzęgali konie, ujrzał rozbawioną ludność oddającą się tańcom, dziewczyny strojne kwiatami, ładne, pełne pokusy, ożywioną młodzież, potem gęby starych wieśniaków radośnie zaczerwienione winem. Małe dzieci dokazywały, stare baby gawędziły wśród śmiechów; wszystko miało swą wymowę, uciecha malowała się nawet w strojach i w zastawionych stołach. Plac i kościół miały radosną fizjonomię; dachy, okna, drzwi nawet, wyglądały również odświętnie. Podobny umierającym, drażliwym na najlżejszy hałas, Rafael nie mógł zdławić przekleństwa ani też pragnienia, aby nakazać milczenie tym skrzypkom, zmieść ten ruch, zgłuszyć ten gwar, rozpędzić tę urągającą mu wesołość. Zgnębiony wsiadł do powozu. Kiedy znów spojrzał na plac, ujrzał, że radość pierzchła, wieśniaczki rozbiegły się, a ławki opustoszały. Na trybunie dla orkiestry ślepy grajek rzępolił dalej na klarnecie hałaśliwą melodię. Ta muzyka bez tańca, ten samotny starzec o pomarszczonej twarzy, w łachmanach, z rozwianymi włosami, w cieniu lipy, to był niby fantastyczny obraz życzenia Rafaela. Padał strumieniami ulewny deszcz czerwcowy, który rodzi się z chmur naładowanych elektrycznością i ustaje równie szybko. Była to rzecz tak naturalna, że Rafael, ujrzawszy na niebie parę białych chmurek unoszonych wiatrem, nie pomyślał nawet o tym, aby spojrzeć na swój jaszczur. Wtulił się w kąt powozu, który niebawem potoczył się drogą.

Nazajutrz znalazł się u siebie, w swoim pokoju, przy kominku. Kazał rozpalić wielki ogień, zimno mu było. Jonatas przyniósł listy, wszystkie były od Pauliny. Otworzył pierwszy bez pośpiechu, rozwinął tak, jak gdyby to był papier z jakimś wezwaniem płatniczym. Przeczytał pierwsze zdanie:

„Wyjechałeś! Ależ to ucieczka, Rafaelu mój… Jak to! Nikt nie może mi powiedzieć, gdzie jesteś? A jeśli ja nie wiem, któż będzie wiedział?…”

Nieciekawy dalszego ciągu, wziął obojętnie listy i rzucił je w ogień, patrząc okiem bez blasku i ciepła na igraszki płomienia, który skręcał pachnący papier, obracał go, zwęglał, trawił.

Szczątki listów potoczyły się na popiół, pozwalając mu dojrzeć urywki na wpół spalonych zdań, słów i myśli, które machinalnie, jakby dla rozrywki, odczytywał w płomieniu.

„Siedzę u twoich drzwi… czekam… Kaprys… jestem posłuszna… Rywalki… ja, nie!… twoja Paulina… kocha… już nie Paulina?… Gdybyś mnie chciał opuścić, nie rzucałbyś mnie… Wiekuista miłość… Umrzeć…”

Słowa te obudziły w nim jak gdyby wyrzut: chwycił szczypce i ocalił z płomieni ostatni strzęp listu.

„…Szemrałam – pisała Paulina – ale nie skarżyłam się, Rafaelu! Zostawiając mnie z dala od siebie, chciałeś mi zapewne odjąć brzemię jakiejś zgryzoty. Któregoś dnia zabijesz mnie może, ale zbyt jesteś dobry, aby mi dać cierpieć. Proszę cię więc, nie odjeżdżaj już w ten sposób. Wierzaj, ja mogę znieść największe męki, ale przy tobie. Zgryzota, którą ty byś widział, nie byłaby już zgryzotą: noszę w sercu o wiele więcej miłości, niż ci okazałam. Mogę wszystko znieść, wyjąwszy płakać z dala od ciebie i nie wiedzieć, co ty…”

Rafael położył na kominku ten sczerniały w płomieniu szczątek listu, po czym rzucił go nagle w ogień. Ten papier był zbyt żywym obrazem jego miłości i jego nieszczęsnego życia.

– Idź po pana Bianchon – rzekł do Jonatasa.

Horacy przybył i zastał Rafaela w łóżku.

– Mój drogi, czy możesz mi sporządzić napój lekko zaprawny opium, który by mnie utrzymywał w nieustannej senności, ale tak, aby stały użytek tego środka nie wyrządził mi szkody?

– Nic łatwiejszego – odparł wtedy doktór – ale trzeba by wstawać bodaj na kilka godzin w dniu, aby jeść.

– Kilka godzin? – przerwał Rafael – Nie, nie! Najwyżej na godzinę.

– Co ty chcesz osiągnąć? – spytał Bianchon.

– Spać, to jeszcze żyć! – odparł chory. – Nie wpuszczaj nikogo, choćby to była panna Paulina de Vitschnau! – rzekł Valentin do Jonatasa, podczas gdy lekarz pisał receptę.

– I cóż, panie Horacy, czy jest jeszcze nadzieja? – spytał stary sługa młodego doktora, odprowadzając go do drzwi.

– Może ciągnąć jeszcze długo, albo umrzeć dziś wieczór. Szanse życia i śmierci są równe. Nic nie rozumiem – odparł lekarz, czyniąc gest zniechęcenia. – Trzeba go rozrywać.

– Rozrywać! Panie doktorze, pan go nie zna. Niedawno temu zabił człowieka i ani mrugnął!… Nic go nie rozerwie.

Rafael przebył kilka dni zanurzony w nicości swego sztucznego snu. Dzięki materialnemu działaniu, jakie wywiera opium na naszą niematerialną duszą, człowiek ten o tak potężnej wyobraźni zniżył się do poziomu gnuśnych żyjątek, które pleśnieją w głębi lasów, podobne do szczątków roślinnych, nie czyniąc kroku, aby pochwycić łatwą zdobycz. Zgasił nawet światło na niebie, słońce nie wschodziło dlań już. Około ósmej wieczór wstawał z łóżka; nie mając jasnej świadomości swego istnienia, zaspakajał głód, po czym kładł się z powrotem. Godziny jego, zimne i pomarszczone, przynosiły mu jedynie mgliste obrazy, majaki światła i cienie na mrocznym tle. Zagrzebał się w głębokim milczeniu, w zaprzeczeniu ruchu i inteligencji. Jednego wieczora obudził się o wiele później niż zazwyczaj i nie zastał obiadu. Zadzwonił na Jonatasa.

– Możesz sobie odejść – rzekł. – Dałem ci majątek, będziesz miał szczęśliwą starość; ale nie pozwolę ci igrać z moim życiem. Jak to, nędzniku! Jestem głodny. Gdzie mój obiad? Odpowiedz!

Jonatas uśmiechnął się z zadowoleniem, wziął świecę, której płomień migotał w głębokim mroku olbrzymich apartamentów pałacowych, zaprowadził swego pana, który znów stał się automatem, do obszernej sieni i otworzył nagle drzwi. Rafael stanął zalany światłem, olśniony, zaskoczony niesłychanym widowiskiem. Świeczniki obciążone świecami, najrzadsze kwiaty z cieplarni, stół błyszczący od srebra, złota, perłowej masy, porcelany; królewska uczta, dymiąca apetycznymi daniami, łechcąca podniebienie. Ujrzał tłum przyjaciół w otoczeniu strojnych i czarujących kobiet z odkrytymi piersiami, obnażonymi ramionami, z włosami pełnymi kwiatów, z błyszczącymi oczyma, każda w innym typie, drażniąca pod rozkosznym przebraniem. Jedna uwydatniła ponętne kształty irlandzkim kubraczkiem; druga miała na sobie lubieżną baskinę andaluzyjską; ta na wpół naga jako Diana Łowczyni; ta znów skromna i pełna miłości, w kostiumie panny de la Vallière: wszystkie jednako chętne do szału i upojeń! Oczy biesiadników błyszczały radością, miłością, rozkoszą. W chwili gdy martwa twarz Rafaela pojawiła się we drzwiach, buchnął nagły okrzyk, szybki, migotliwy jak promienie tej improwizowanej biesiady. Głosy, zapachy, światło, te porywająco piękne kobiety, podziałały na wszystkie jego zmysły, obudziły jego żądzę. Rozkoszna muzyka ukryta w sąsiednim salonie pokryła strumieniem harmonii ten upajający zgiełk i dopełniła osobliwej wizji. Rafael uczuł, iż rękę jego ściska pieściwa dłoń, dłoń kobiety, której świeże i białe ramiona wyciągały się, aby go utulić, dłoń Akwiliny. Zrozumiał, że ten obraz nie był mglisty i urojony jak ulotne obrazy jego wyblakłych snów, wydał straszliwy krzyk, zamknął nagle drzwi i uderzył służącego w twarz:

– Potworze, poprzysiągłeś tedy mnie uśmiercić! – krzyknął.

Następnie drżąc cały od niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, znalazł siły, aby się dostać do pokoju, wypił silną dawkę snu i położył się.

– Cóż u licha! – mruknął Jonatas, podnosząc się. – Toć pan Bianchon nakazał, aby go rozrywać.

Była blisko północ. O tej godzinie Rafael przez jeden z owych fizjologicznych kaprysów, które stanowią zdumienie i rozpacz medycyny, jaśniał we śnie dziwną pięknością. Żywy rumieniec barwił blade policzki. Czoło, pełne wdzięku jak czoło młodej dziewczyny, płonęło geniuszem. Życie kwitło na tej spokojnej i wypoczętej twarzy. Rzekłbyś, dziecię uśpione pod skrzydłem matki. Spał dobrym snem; koralowe usta falowały równym i czystym oddechem, uśmiechał się, przeniesiony z pewnością w marzeniu w jakieś piękne istnienie. Może miał sto lat, może jego wnuki życzyły mu długiego życia; może siedząc na prostej ławce, w słońcu, w zieleni, widział jak prorok z wysokiej góry ziemię obiecaną w dobroczynnej oddali…

– Jesteś więc?

Słowa te, wymówione srebrnym głosem, rozproszyły mgliste kształty jego snu. Przy blasku lampy ujrzał siedzącą na łóżku Paulinę, ale Paulinę wypięknioną przez rozłąkę i ból. Rafael zdumiał się na widok tej twarzy, białej jak płatki wodnego kwiatu, która w obramieniu długich czarnych włosów zdawała się w mroku jeszcze bielsza. Łzy wypisały na jej policzkach swą błyszczącą kolej i wisiały na nich gotowe spaść przy najlżejszym ruchu. Ubrana biało, z pochyloną głową i ledwo dotykając łóżka, była tam niby anioł, który zstąpił z nieba, niby zjawa, którą jedno skinienie może zdmuchnąć.

– Ach! Zapomniałam wszystkiego! – wykrzyknęła w chwili, gdy Rafael otworzył oczy. – Mam głos jedynie po to, aby ci powiedzieć: jestem twoja! Tak, moje serce jest tylko miłością. Och, nigdy, aniele mego życia, nie byłeś tak piękny. Oczy twoje strzelają piorunem… Ale zgaduję wszystko, tak. Byłeś szukać zdrowia z dala ode mnie, bałeś się mnie… A więc…

– Idź, idź! Zostaw mnie! – odparł wreszcie Rafael głucho. – Ależ idźże! Jeżeli tutaj zostaniesz, umrę. Czy chcesz patrzeć na moją śmierć?

– Umrzeć! – odparła. – Czyż ty możesz umrzeć beze mnie? Umrzeć, ależ ty jesteś młody! Umrzeć, ależ ja cię kocham! Umrzeć! – dodała głębokim i złamanym głosem, ujmując namiętnym ruchem jego ręce… – Zimne! – rzekła. – Czy to złudzenie?

Rafael wyciągnął spod poduszki płatek swego jaszczura, cienki i mały jak płatek barwinka, i pokazując go, rzekł:

– Paulino, piękny obrazie mego życia, pożegnajmy się.

– Pożegnać? – odparła zdziwionym głosem.

– Tak. To jest talizman, który spełnia moje życzenia i wciela moje życie. Patrz, ile mi go zostało. Jeżeli jeszcze na mnie spojrzysz, umrę…

Młoda kobieta myślała, że Valentin oszalał, wzięła talizman i poszła po lampę. Oświecona migotliwym promieniem, który padał równocześnie na Rafaela i na talizman, przyjrzała się nader bacznie i twarzy kochanka, i ostatniej cząstce czarodziejskiej skóry. Na widok Pauliny pięknej grozą i miłością Rafael nie władał już swą myślą: wspomnienia rozkosznych scen i upajających szałów namiętności zwyciężyły w jego od dawna uśpionej duszy i obudziły się w niej niby źle zgaszony ogień.

– Paulino, pójdź!… Paulino!..

Straszliwy krzyk dobył się z gardła młodej kobiety, oczy jej rozszerzyły się, brwi gwałtownie ściągnięte niewymownym bólem rozsunęły się ze zgrozą. Czytała w oczach Rafaela owo wściekłe pożądanie, będące niegdyś przedmiotem jej dumy; ale w miarę jak to pragnienie rosło, skóra, kurcząc się, łechtała jej rękę. Bez zastanowienia uciekła do sąsiedniego salonu, zatrzaskując drzwi.

– Paulino! Paulino! – krzyczał umierający, biegnąc za nią – kocham cię, ubóstwiam, pragnę!… Przeklinam cię, jeśli mi nie otworzysz! Chcę umrzeć twoim!

Znalazłszy niezwykłą siłę, ostatni błysk życia, wywalił drzwi i ujrzał swą kochankę wpół nagą, tarzającą się na kanapie. Paulina na próżno siliła się przebić; chcąc znaleźć rychłą śmierć, próbowała się udusić szalem.

– Jeżeli ja umrę, on będzie żył! – powtarzała, siląc się zacisnąć węzeł.

Włosy jej rozsypały się, ramiona były nagie, strój w nieładzie… W tej walce ze śmiercią, z oczyma we łzach, z rozpłomienioną twarzą, wijąc się w straszliwej rozpaczy, odsłaniała pijanemu miłością Rafaelowi tysiące powabów, które podsycały jego szał; rzucił się na nią niby drapieżny ptak, rozdarł szal i chciał ją wziąć w ramiona.

Umierający szukał słów, aby wyrazić żądzę, która pożerała wszystkie jego siły, ale znalazł jedynie zdławione rzężenia w piersi, której każdy oddech wżerał się wgłąb i zdawał się wychodzić z trzewi. Wreszcie, nie mogąc już dobyć głosu, ugryzł Paulinę w pierś. Zjawił się Jonatas przerażony krzykami i silił się wydrzeć młodej dziewczynie trupa, nad którym przycupnęła w kącie.

– Czego chcesz? – rzekła. – Jest mój, zabiłam go, czyż nie przepowiedziałam tego!

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
02 haziran 2020
Hacim:
310 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: