Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 6

Yazı tipi:

– Ale żeś ty tragiczny dziś wieczór! – wykrzyknął Emil.

– Ech! Pozwól mi się rozprawić z moim życiem – odparł Rafael. – Jeżeli przyjaźń twoja nie ma siły wysłuchać moich lamentacji, jeżeli nie możesz mi zakredytować pół godziny nudy, śpij! Ale nie żądaj w takim razie ode mnie rachunku z mego samobójstwa, samobójstwa, które szemrze, które pręży się, które mnie woła i które pozdrawiam. Aby sądzić człowieka, trzebaż bodaj być wtajemniczonym w jego myśli, nieszczęścia, wzruszenia; chcieć znać z jego życia jedynie materialne fakty, to znaczy uprawiać chronologię, ową historię dla głupców!

Gorycz, z jaką wypowiedziane były te słowa, uderzyła tak żywo Emila, że od tej chwili słuchał Rafaela z całą uwagą, patrząc weń tępym wzrokiem.

– Ale – ciągnął opowiadający – obecnie światło, które barwi te wypadki, użycza im nowej fizjonomii. Porządek rzeczy, który uważałem niegdyś za nieszczęście, wydał może owe piękne przymioty, którymi chlubiłem się później. Filozoficzna ciekawość, wytężona praca, zamiłowanie do lektury, które od siódmego roku aż do mego wejścia w świat stale wypełniały moje życie, czyż nie wyposażyły mnie ową łatwością i siłą, z jaką, jeżeli mam ci wierzyć, umiem oddać moje myśli i kroczyć naprzód w rozległem polu ludzkiego poznania? Samotność, na jaką byłem skazany, nawyk dławienia swoich uczuć i życia we własnym sercu, czyż mnie nie obdarzyły zdolnością porównywania, rozmyślania? Nie rozpraszając się w służbie światowych podrażnień, które zdrabniają najpiękniejszą duszę i czynią z niej łachman, wrażliwość moja czyż nie skupiła się, aby się stać udoskonalonym organem woli wyższej niż pożądanie namiętności? Zapoznany8 przez kobiety, przypominam sobie, że je obserwowałem z bystrością wzgardzonej miłości. Obecnie pojmuję, że szczerość mego charakteru musiała je odstręczać. Może kobiety chcą trochę fałszu? Ja, który jestem kolejno w tej samej godzinie mężczyzną i dzieckiem, pustakiem i myślicielem, wolnym od przesądów, a pełnym zabobonów, który jestem często kobietą jak one, czyż w mojej naiwności nie musiałem się im wydać cynikiem? Czy samejże czystości moich myśli nie musiały brać za rozpustę? Wiedza była im nudą, kobieca miękkość słabością. Ta nadmierna żywość wyobraźni, nieszczęście poetów, czyniła mnie z pewnością w ich oczach istotą niezdolną do miłości, chwiejną, bez energii. Wydawałem się niezdarą, kiedy milczałem; płoszyłem je może, kiedy chciałem być miły: dość, że kobiety wydały na mnie wyrok. Przyjąłem ten sąd świata ze łzami bólu. Niedola ta wydała swój owoc. Pragnąłem zemścić się na społeczeństwie, pragnąłem posiadać duszę wszystkich kobiet, ujarzmiając inteligencję, widzieć wszystkie spojrzenia wlepione we mnie, skoro służący oznajmi w progu salonu moje nazwisko! Od dzieciństwa mianowałem się wielkim człowiekiem, uderzyłem się w czoło, powiadając sobie jak Andrzej Chenier9: „Jest tutaj coś”. Czułem w sobie, tak mi się zdawało, jakąś myśl do wyrażenia, system do zbudowania, wiedzę do wyjaśnienia. O mój drogi Emilu, dziś, kiedy mam zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy jestem pewny, że umrę nieznany, nigdy nie posiadłszy kobiety, o której posiadaniu marzyłem, pozwól mi opowiedzieć sobie moje szaleństwa! Czy nie braliśmy wszyscy, mniej albo więcej, naszych pragnień za rzeczywistość? Och! Nie chciałbym za przyjaciela młodego człowieka, który w marzeniach swoich nie splatał sobie wieńców, nie budował sobie jakiegoś piedestału lub nie roił tkliwych kochanek. Ja bywałem często generałem, cesarzem; byłem Byronem i znów niczym. To igrałem na szczycie spraw ludzkich, to znów spostrzegałem, że trzeba mi dopiero przebyć wszystkie góry, wszystkie trudności. Ta olbrzymia miłość własna kipiąca we mnie, ta wspaniała wiara w los, która może przeradza się w geniusz, o ile człowiek nie da sobie oskubać duszy przy zetknięciu z życiem tak łatwo, jak baran zostawia wełnę na cierniach, przez które się przedziera – wszystko to ocaliło mnie. Chciałem się okryć sławą i pracować w zaciszu dla kochanki, którą spodziewałem się mieć kiedyś. Wszystkie kobiety streszczały się w jednej; a tę kobietę zdawało mi się, że spotkam w pierwszej, która nastręczała się moim oczom; ale ponieważ widziałem królową w każdej z nich, każda powinna by, jak królowa zmuszona ośmielić swego kochanka, wyjść naprzeciw mnie, cierpiącego, biednego i nieśmiałego. Ach, dla tej, która by się mnie użaliła, miałem poza miłością w sercu tyle wdzięczności, że byłbym ją ubóstwiał całe życie. Później to, co widziałem, nauczyło mnie okrutnych prawd. Tak więc, drogi Emilu, groziło mi, że będę wiecznie sam. Kobiety – przez jakiś dziwny krój swego umysłu – zwykły widzieć w człowieku z talentem jedynie jego wady, a w głupcu jedynie przymioty; czują wielką sympatię dla przymiotów głupca, które nieustannie schlebiają ich własnym wadom, podczas gdy człowiek wyższy nie dostarcza im na tyle przyjemności, aby okupić swoje niedostatki. Talent jest jak febra: żadna kobieta nie ma ochoty dzielić jedynie napadów; każda chce znaleźć w kochanku środki do zadowolenia swej próżności. Nawet w nas kochają one siebie! Człowiek biedny, dumny, artysta, obdarzony mocą twórczą, czyż nie uraża ich swym egoizmem? Istnieje dokoła niego jakiś wir myśli, spowija weń wszystko, nawet swą kochankę, która musi dążyć za jego ruchem. Kobieta nawykła do pochlebstw czyż może uwierzyć w miłość takiego człowieka? Czy będzie go szukała? Taki kochanek nie ma czasu na to, aby odgrywać dokoła jej kozetki owe drobne komedyjki czułości, na które kobiety są tak łase i które stanowią tryumf mężczyzn fałszywych i zimnych. Brak mu czasu na swoje prace, jakżeby go trwonił na to, aby się rozdrabniać, aby się stroić szychem? Byłbym gotów oddać życie od jednego razu, nie byłbym go rozmieniał na drobne. Nadskakiwania agenta giełdowego załatwiającego zlecenia bladej i mizdrzącej się kobietki mają w sobie coś lichego, co mierzi artystę. Miłość oderwana wystarcza biednemu i wielkiemu człowiekowi; pragnie wszystkich jej poświęceń. Małe istotki, które trawią życie na przymierzaniu kaszmirów i czynią się manekinami mody, nie są zdolne do poświęcenia, wymagają go i widzą w miłości przyjemność rozkazywania, a nie posłuszeństwa. Prawdziwa małżonka sercem, ciałem, krwią, daje się ciągnąć tam, gdzie idzie ten, w którym mieszka jej życie, siła, chwała, szczęście. Ludziom wyższym trzeba kobiet wschodnich, których jedyną myślą byłaby troska o ich potrzeby; tych ludzi bowiem nieszczęście tkwi w rozdźwięku między własnymi pragnieniami a środkami. Ja, który uważałem się za geniusza, kochałem właśnie te modnisie! Mając pojęcia tak rozbieżne z utartymi poglądami, mając pretensję wspiąć się do nieba bez drabiny, posiadając skarby niemające obiegu, uzbrojony rozległymi wiadomościami, które przeciążały moją pamięć i których jeszcze nie uporządkowałem, nie strawiłem; znalazłszy się bez krewnych, bez przyjaciół, sam, wśród najokrutniejszej pustyni, pustyni wybrukowanej, pustyni zaludnionej, myślącej, żyjącej, gdzie wszystko jest ci więcej niż wrogie, jest ci obojętne! – powziąłem postanowienie naturalne, mimo iż szalone; miało ono w sobie coś niemożliwego, co mi dodało siły. Był to niby zakład uczyniony przeciw samemu sobie, zakład, w którym byłem wraz graczem i stawką. Oto mój plan. Moich tysiąc sto franków miało mi starczyć na życie przez trzy lata. Udzieliłem sobie tego czasu dla wydania na świat dzieła zdolnego ściągnąć na mnie uwagę, dać mi majątek lub nazwisko. Cieszyłem się myślą, że będę żył chlebem i mlekiem niby pustelnik w Tebaidzie, zanurzony w świecie książek i myśli, w sferze niedostępnej wśród tego tak zgiełkliwego Paryża, sferze pracy i ciszy, gdzie jak poczwarka motyla budowałem sobie grób, aby się odrodzić świetnym i wspaniałym. Miałem zaryzykować śmierć, aby zdobyć życie. Sprowadzając istnienie do jego prawdziwych potrzeb, do tego, co niezbędne, uważałem, że trzysta sześćdziesiąt pięć franków na rok powinno starczyć memu ubóstwu. W istocie, ta szczupła kwota wystarczała mi na życie, dopóki godziłem się poddać mojej własnej klasztornej regule.

– To niemożliwe! – wykrzyknął Emil.

– Żyłem tak blisko trzy lata – odparł Rafael z odcieniem dumy. – Policzmy! – dodał. – Trzy su chleb, dwa su mleko, trzy su wędlina, oto co broniło mi umrzeć z głodu i utrzymywało mój umysł w osobliwej jasności. Stwierdziłem, wiesz, cudowny wpływ diety na wyobraźnię. Mieszkanie kosztowało mnie trzy su dziennie, zużywałem co noc za trzy su oliwy, sam sprzątałem pokój, nosiłem flanelowe koszule, aby wydawać jedynie dwa su dziennie na pranie. Paliłem na kominku torfem, którego koszt rozłożony na cały rok nie wynosił więcej niż dwa su dziennie. Miałem zapas ubrania, bielizny, trzewików na trzy lata; postanowiłem ubierać się, jedynie idąc na niektóre wykłady i do biblioteki. Te wydatki czyniły łącznie dopiero osiemnaście su, pozostawało mi dwa su na nieprzewidziane okoliczności. Przypominam sobie, iż przez ten długi okres pracy nie przebywałem nigdy mostu des Arts ani nie kupiłem wody; chodziłem po nią co rano do studni na placu Saint-Michel na rogu ulicy des Grès. Och! Znosiłem hardo moje ubóstwo. Człowiek, który przeczuwa piękną przyszłość, kroczy przez swoje życie nędzy jak niewinny prowadzony na szafot, nie wstydzi się. Nie chciałem przewidywać choroby. Jak Akwilina myślałem o szpitalu bez lęku. Nie wątpiłem ani chwili o wytrzymałości mego zdrowia. Zresztą biedakowi nie wolno się kłaść aż po to, aby umrzeć. Ostrzygłem włosy aż do chwili, w której anioł miłości lub dobroci… Ale nie chcę uprzedzać wypadków, do których zmierzam. Dowiedz się jedynie, drogi przyjacielu, że w braku kochanki żyłem z wielką myślą, z marzeniem, z kłamstwem, w które wszyscy zaczynamy wierzyć mniej albo więcej. Dziś śmieję się z siebie, z owego mnie, może świętego i wzniosłego, który już nie istnieje. Społeczeństwo, świat, nasze zwyczaje, obyczaje, widziane z bliska, odsłoniły mi niebezpieczeństwo mojej niewinnej wiary oraz zbyteczność mojej żarliwej pracy. Te zapasy niepotrzebne są ludziom ambitnym. Lekki powinien być tobołek tego, kto biegnie za fortuną! Błędem ludzi wyższych jest, że trawią młode lata na tym, aby stać się godnymi jej łaski. Podczas gdy biedacy gromadzą i swoją siłę, i wiedzę, aby dźwigać bez wysiłku brzemię potęgi, która uchodzi przed nimi, intryganci, bogaci w słowa, a wyzuci z myśli, krzątają się, biorą na lep głupców, wciskają się w zaufanie dudków. Jedni uczą się, drudzy idą naprzód; jedni są skromni, drudzy są śmiali. Człowiek genialny tai swą dumę, człowiek sprytny wystawia na pokaz swoją: siłą rzeczy musi dojść do celu. Ludzie będący przy władzy tak bardzo potrzebują wierzyć w wartości już gotowe, w czelne talenty, że dzieciństwem jest, aby prawdziwy uczony spodziewał się ludzkich nagród. Nie chcę zaiste parafrazować komunałów cnoty, owej pieśni nad pieśniami wiecznie śpiewanej przez zapoznanych geniuszów: chcę wywieść logiczną przyczynę częstych sukcesów odnoszonych przez ludzi miernych. Niestety! Nauka jest tak macierzyńsko dobra, że może zbrodnią jest żądać od niej innej nagrody niż czyste i słodkie radości, jakimi karmi swoje dzieci. Przypominam sobie, jak czasem wesoło maczałem chleb w mleku, siedząc koło okna dla odetchnięcia powietrzem, pozwalając szybować oczom nad krajobrazem dachów brązowych, szarych, czerwonych, z łupku, z dachówki, porosłych żółtym lub zielonym mchem. Jeżeli w początkach widok ten zdawał mi się jednostajny, niebawem odkryłem w nim osobliwe piękności. Wieczorem jasne smugi strzelające z niedomkniętych okiennic łagodziły i ożywiały czarne głębie tej oryginalnej krainy. To znów blade światła rzucały z dołu, poprzez mgłę żółte odblaski i znaczyły słabym zarysem giętą linię tych stłoczonych dachów, ocean nieruchomych fal. Niekiedy wreszcie rzadkie postacie ukazywały się w tej martwej pustyni; wśród kwiatów jakiegoś wiszącego ogrodu, dostrzegałem ostry i kościsty profil jakiejś staruszki podlewającej nasturcje lub w ramie zbutwiałej okiennicy jakąś młodą dziewczynę, która myśląc, że jest sama, rozbierała się do snu: widać było jedynie piękne czoło i długie włosy podniesione w górę ładnym, białym ramieniem. Podziwiałem na rynnach jakąś nikłą roślinność, biedne trawki rychło unoszone burzą. Studiowałem mchy, ich kolory ożywione deszczem, które pod działaniem słońca zmieniały się w suchy i brunatny aksamit o kapryśnych połyskach. Wreszcie poetyczne i ulotne zjawiska światła, melancholie mgieł, nagłe iskrzenie się słońca, czarodziejskie milczenia nocy, tajemnice brzasku, dymy z każdego komina, wszystkie przypadki tej osobliwej natury, skoro się z nimi zżyłem, bawiły mnie. Kochałem moje więzienie, było ono dobrowolne. Te prerie Paryża, utworzone przez dachy płaskie jak równina, ale pokrywające zaludnione otchłanie, przemawiały mi do duszy i harmonizowały z moimi myślami. Nużącym jest odnajdywać nagle świat, wówczas gdy zstępujemy z niebiańskich wyżyn, w które nas wzbiły naukowe medytacje; toteż zrozumiałem wówczas doskonale nagość klasztorów. Kiedy już zupełnie zdecydowałem się na mój nowy plan życia, zacząłem szukać mieszkania w najbardziej odludnych dzielnicach Paryża. Jednego wieczora, wracając z Estrapade, szedłem ulicą des Cordiers do domu. Na rogu ulicy de Cluny ujrzałem dziewczynkę lat około czternastu, która grała w wolanta z koleżanką, bawiąc sąsiadów śmiechem swoim i figlami. Było ładnie, wieczór był ciepły, było to we wrześniu. Przed każdą bramą siedziały kobiety i rozmawiały, jak gdzieś w świąteczny dzień na prowincji. Najpierw przyjrzałem się młodej dziewczynie, której fizjonomia miała cudowny wyraz, a poza prosiła się o pędzel malarza. Była to czarująca scena. Zastanawiałem się nad źródłem tej sielanki w środku Paryża: zauważyłem, że uliczka kończy się ślepo i że ruch musi tam być bardzo słaby. Przypominając sobie pobyt Jana Jakuba Rousseau w tej stronie, odszukałem hotel Saint-Quentin; opuszczenie, w jakim się znajdował, obudziło we mnie nadzieję, że znajdę tam niedrogie leże; zapuściłem się do środka. Wchodząc do sali na parterze, ujrzałem klasyczne lichtarze mosiężne opatrzone świecami, każdy nad swoim kluczem. Uderzyła mnie czystość tej sali, zazwyczaj w innych hotelach utrzymanej dość licho. Ta była wypieszczona niby rodzajowy obrazek: biało nakryte łóżko, sprzęty, meble. Gospodyni hoteliku, kobieta lat około czterdziestu, o rysach zdradzających długie nieszczęścia, z oczyma jakby przyćmionymi od płaczu, wstała, podeszła; wymieniłem nieśmiało moją cenę. Nie zdradzając zdziwienia, wyszukała klucz i zaprowadziła mnie na poddasze, gdzie mi pokazała pokój z widokiem na dachy, na dziedzińce sąsiednich domów, z których okien wystawały długie żerdzie obwieszone bielizną. Nic okropniejszego niż to poddasze o żółtych i brudnych ścianach, cuchnące nędzą, jakby stworzone na przytułek dla uczonego. Dach był skośny; przez nieszczelne dachówki widać było niebo. Było tam miejsce na łóżko, stół, kilka krzeseł, w kącie zaś utworzonym przez dach mogłem pomieścić mój klawikord. Nie mając na to, aby umeblować tę klatkę godną weneckich Piombi, biedna kobieta nie mogła jej wynająć. Ponieważ ocaliłem z licytacji sprzęty, które mi były poniekąd osobiste, ugodziłem się rychło z gospodynią i wprowadziłem się zaraz nazajutrz. Żyłem w tym napowietrznym grobowcu blisko trzy lata, pracując dzień i noc bez przerwy, z taką rozkoszą, że nauka zdawała mi się najpiękniejszym tematem, najszczęśliwszym rozwiązaniem ludzkiego życia. Spokój i cisza, jakich potrzebuje uczony, mają w sobie coś lubego, upajającego jak miłość. Praca myśli, łowienie idei, spokojna kontemplacja naukowa dostarczają nam niewymownych rozkoszy, niedających się opisać jak wszystko, co ma związek z inteligencją, której objawy umykają się naszym zmysłom. Toteż zawsze jesteśmy zmuszeni tłumaczyć tajemnice ducha za pomocą porównań materialnych. Rozkosz pływania w czystej wodzie jeziora, w otoczeniu skał, lasów i kwiatów, samemu, wśród pieszczoty ciepłego wietrzyku dałaby nieświadomym bardzo słaby obraz szczęścia, któregom doświadczał, kiedy dusza moja kąpała się w blaskach jakiegoś dziwnego światła, kiedy szukałem straszliwych i mętnych głosów natchnienia, kiedy z nieznanego źródła obrazy spływały w mój drgający mózg. Widzieć myśl, która wschodzi na polu ludzkich abstrakcji niby poranne słońce i wznosi się jak ono; która, aby rzec lepiej, rośnie jak dziecko, dojrzewa, mężnieje z wolna, jest to radość wyższa nad inne radości ziemskie lub raczej jest to boska rozkosz. Praca myśli obleka jakimś czarodziejstwem wszystko, co nas otacza. Liche biureczko, obite brązową skórą, na którym pisałem, mój klawikord, łóżko, fotel, dziwaczny deseń obicia, sprzęty, wszystkie te rzeczy jak gdyby ożywiły się i stały się dla mnie pokornymi przyjaciółmi, milczącymi wspólnikami mojej przyszłości. Ileż razy, patrząc na nie, użyczałem im mojej duszy! Często pozwalając błądzić oczom po jakimś odkruszonym gzymsie, znajdywałem nowe kombinacje, wyraźne potwierdzenie mego systemu lub też szczęśliwe słowa dla oddania myśli prawie niepodobnych do wyrażenia. Siłą oglądania przedmiotów, które mnie otaczały, odnajdywałem w każdym z nich fizjonomię, charakter; często mówiły do mnie. Kiedy ponad dachy zachodzące słońce rzucało przez moje wąskie okienko jakiś ulotny blask, one barwiły się, bladły, lśniły się, zasmucały lub rozweselały, zdumiewając mnie wciąż nową postacią. Te drobne wydarzenia samotnego życia, niedostrzegalne dla ludzi pochłoniętych światem, są pociechą więźniów. Czyż nie byłem więźniem myśli, jeńcem systemu, ale krzepionym nadzieją chlubnej przyszłości! Za każdą pokonaną trudnością całowałem miękkie dłonie kobiety o pięknych oczach, wykwintnej i bogatej, która miała kiedyś pieścić moje włosy, mówiąc mi z rozczuleniem:

– Dużoś wycierpiał, drogi aniele!

Rozpocząłem dwa wielkie dzieła. Komedia miała mi w krótkim czasie dać sławę, majątek i wstęp do tego świata, gdzie chciałem wrócić władny królewskimi prawami genialnego człowieka. Widzieliście wszyscy w tym arcydziele pierwszą omyłkę młodego chłopca świeżo wypuszczonego z kolegium, ot proste dzieciństwo. Żarciki wasze podcięły skrzydła płodnym złudzeniom, które już się później nie obudziły. Ty jeden, drogi Emilu, ukoiłeś głęboką ranę, jaką inni zadali memu sercu! Ty jeden podziwiałeś moją Teorię woli, to obszerne dzieło, dla którego nauczyłem się wschodnich języków, anatomii, fizjologii i któremu poświęciłem prawie wszystek mój czas. Dzieło to, jeżeli się nie mylę, dopełni prac Mesmera, Lawatera, Galla, Bichata, otwierając nową drogę wiedzy ludzkiej. Tu kończy się moje piękne życie, owo poświęcenie wszystkich dni, ta praca jedwabnika nieznana światu i znajdująca nagrodę jedynie w samej pracy. Od wieku rozeznania aż do dnia, w którym ukończyłem moją teorię, obserwowałem, uczyłem się, pisałem, czytałem bez wytchnienia, życie moje było niby długie pensum. Ja, zniewieściały kochanek wschodniego lenistwa, rozkochany w moich marzeniach, zmysłowy, wciąż pracowałem, broniąc się pokusom paryskiego życia. Z natury smakosz, stałem się wstrzemięźliwy; lubiący i piesze wędrówki, i morskie podróże, pragnący zwiedzić mnogie kraje, znajdujący jeszcze jak dziecko przyjemność w puszczaniu kaczek na wodzie, trawiłem czas wciąż przy biurku, z piórem w ręku; ja, gaduła, słuchałem w milczeniu wykładów w Bibliotece i w Muzeum; spałem na moim samotnym tapczanie jak mnich zakonu św. Benedykta, podczas gdy kobieta była jedyną mą chimerą, chimerą, którą pieściłem i która wciąż uchodziła przede mną! Słowem, życie moje było okrutną sprzecznością, ustawnym kłamstwem. I sądźcie potem ludzi! Niekiedy wrodzone moje skłonności budziły się jak długo tlący się pożar. Mocą jakiegoś mirażu lub tropikalnego szaleństwa, ja, noszący żałobę po wszystkich kobietach, których pragnąłem, ogołocony ze wszystkiego, gnieżdżący się na poddaszu, widziałem dokoła siebie rój czarownych kochanek! Pędziłem przez ulice Paryża rozparty na miękkich poduszkach lśniącego pojazdu. Czułem się przepalony użyciem, zanurzony w rozpuście, chcący wszystkiego, pożądający wszystkiego; słowem pijany na czczo jak św. Antoni w czas swoich pokus. Szczęściem, sen gasił wreszcie owe palące wizje; nazajutrz praca wzywała mnie z uśmiechem i byłem jej wierny. Wyobrażam sobie że tzw. kobiety cnotliwe muszą być często pastwą owych wirów szaleństwa, pragnienia i namiętności, które wznoszą się w nas mimo naszej woli. Takie marzenia nie są bez uroku: czyż nie są podobne do owych wieczornych zimowych gawęd, w których wędruje się od swego kominka aż gdzieś do Chin? Ale co dzieje się z cnotą podczas tych rozkosznych podróży, w których myśl przebyła wszystkie zapory? Przez pierwszych dziesięć miesięcy mego zamknięcia wiodłem owo samotne i ubogie życie, które ci odmalowałem; chodziłem sam, rano i ukradkiem, po zakupy na cały dzień; sprzątałem pokój, byłem wraz panem i służącym, diogenizowałem z niewiarygodną dumą. Przez ten czas gospodyni i jej córka śledziły moje obyczaje i nawyki, przyglądały mi się i zrozumiały mą nędzę może dlatego, że one same były bardzo nieszczęśliwe. Zadzierzgnęły się pomiędzy nami nieuchronne więzy. Paulina, ta urocza istota, której naiwny i dyskretny wdzięk ściągnął mnie poniekąd w ten dom, oddała mi parę usług, których niepodobna mi było nie przyjąć. Wszystkie niedole są jak siostry, mają ten sam język, tę samą szlachetność, szlachetność tych, którzy, nie posiadając nic, szczodrzy są uczuciem, płacą swoim czasem i swoją osobą. Nieznacznie Paulina zadomowiła się u mnie, obsługiwała mnie po trosze, matka zaś nie sprzeciwiała się temu. Zeszedłem i samą matkę, jak naprawiała mi bieliznę; zaczerwieniła się, żem ją ujrzał przy tym miłosiernym zatrudnieniu. Stałem się mimo woli ich pupilem, przyjmowałem ich usługi. Aby zrozumieć to osobliwe przywiązanie, trzeba znać furię pracy, tyranię myśli oraz ów instynktowny wstyd, jakiego człowiek żyjący duchem doznaje wobec drobiazgów materialnego życia. Czy mogłem się oprzeć delikatnej pieczołowitości, z jaką Paulina, wchodząc na palcach, przynosiła mój skromny posiłek, skoro zauważyła, że od kilku godzin nie jadłem nic? Z wdziękiem kobiety i naiwnością dziecka uśmiechała się do mnie, dając mi jak gdyby znak, żem nie powinien jej widzieć. Był to Ariel wślizgujący się jak sylf pod mój dach i uprzedzający moje potrzeby. Jednego wieczora Paulina opowiedziała mi ze wzruszającą naiwnością swoje dzieje. Ojciec jej był rotmistrzem w konnych grenadierach gwardii cesarskiej. Przy przeprawie przez Berezynę dostał się w ręce kozaków; później, kiedy Napoleon wymieniał jeńców, władze rosyjskie daremnie szukały go na Syberii; wedle zeznań towarzyszy, umknął z zamiarem dostania się do Indii. Od tego czasu pani Gaudin, moja gospodyni, nie mogła uzyskać żadnej wiadomości o swoim mężu. Przyszły klęski roku 1814 i 1815; zostawszy sama, bez pomocy i środków, wydzierżawiła hotelik, aby wyżywić córkę. Wciąż miała nadzieję ujrzeć męża. Najokrutniejszą jej zgryzotą było to, że nie mogła dać Paulinie wykształcenia: swojej Paulinie, chrześniaczce księżnej Borghese, która nie powinna była zadać kłamu świetnym losom przyrzeczonym przez jej cesarską opiekunkę! Kiedy pani Gaudin zwierzyła mi ten gorzki ból, który ją zabijał i rzekła rozdzierającym tonem: „Oddałabym chętnie ten świstek papieru, który mianuje męża baronem Cesarstwa oraz prawo, jakie mamy do dotacji w Witschnau, w zamian za to, by móc wychować Paulinę w Saint-Denis” – zadrżałem nagle i aby odpłacić starania, jakimi mnie otaczały te kobiety, wpadłem na myśl ofiarowania się Paulinie za nauczyciela. Prostota, z jaką przyjęły moją ofiarę, równa była szczerości, która mi ją podyktowała. W ten sposób zyskałem godziny wytchnienia. Dziewczyna miała wiele wrodzonych zdolności, uczyła się tak łatwo, że niebawem prześcignęła mnie w biegłości na fortepianie. Przyzwyczaiła się głośno myśleć przy mnie, roztaczała tysiąc uroków serca, które otwiera się do życia jak kielich kwiatu z wolna rozwijającego się na słońcu; słuchała mnie ze skupieniem i przyjemnością, kładąc na mnie swoje aksamitne czarne oczy, które zdawały się uśmiechać. Powtarzała lekcje słodkim i pieszczotliwym głosem, okazując dziecinną radość, kiedy byłem z niej zadowolony. Matka jej, co dzień bardziej niespokojna, że musi strzec od niebezpieczeństw młodą dziewczynę, która rosnąc, ziszczała wszystkie uroki swego dziecięctwa, patrzała z przyjemnością na to, jak córka pędzi całe dnie przy nauce. Ponieważ mój fortepian był jedynym, który miała do rozporządzenia, korzystała zeń, gdy mnie nie było w domu, aby się ćwiczyć. Za powrotem zastawałem Paulinę w moim pokoju w nader skromnym stroju; ale za najlżejszym ruchem gibka jej kibić oraz wdzięk jej osoby przebijały spod grubego płótna. Jak bohaterka bajki o Kopciuszku kryła maleńką nóżkę w niezgrabnych trzewikach. Ale te piękne skarby, te bogactwa młodej dziewczyny, cały ten przepych urody, były dla mnie jakby stracone. Nakazałem sam sobie widzieć w Paulinie jedynie siostrę; brzydziłbym się tym, aby nadużyć zaufania jej matki. Podziwiałem tę uroczą dziewczynę jak obraz, jak portret zmarłej kochanki; było to moje dziecko, mój posąg. Niby nowy Pigmalion chciałem z dziewczyny żywej i pełnej kolorów, czującej i mówiącej zrobić marmur. Byłem z nią bardzo surowy; ale im więcej dałem jej uczuć mój nauczycielski despotyzm, tym bardziej stawała się słodka i uległa. O ile w mojej powściągliwości i takcie umacniały mnie szlachetne uczucia, nie zbywało mi również i na prokuratorskich racjach. Nie rozumiem uczciwości pieniężnej bez uczciwości myśli. Oszukać kobietę lub splamić się bankructwem było zawsze dla mnie jedno i to samo. Kochać młodą dziewczynę lub pozwolić się jej kochać, stanowi prawdziwy kontrakt, którego warunki powinny być jasno postawione. Mamy prawo opuścić kobietę, która się sprzedaje, ale nie młodą dziewczynę, która się oddaje; nie zna bowiem doniosłości swej ofiary. Byłbym tedy zaślubił Paulinę i popełniłbym szaleństwo. Czyżby to nie znaczyło wydać słodką i niewinną duszę na straszne niedole? Ubóstwo moje przemawiało swoim samolubnym językiem i zawsze kładło swą żelazną rękę między tą dobrą istotą a mną. Przy tym, wyznaję ze wstydem, nie pojmuję miłości w nędzy. Może to jest we mnie skażenie wynikłe z owej choroby ludzkiej zwanej cywilizacją: ale kobieta, choćby była tak powabna jak piękna Helena, Galatea Homerowa, nie działa mi zupełnie na zmysły, jeżeli jest bodaj trochę zaniedbana. Ach! Niech się święci miłość w jedwabiach, kaszmirach, otoczona cudami zbytku, w których jej tak do twarzy, gdyż może i ona sama jest zbytkiem. Lubię miąć w brutalnym uścisku świetne tualety, łamać kwiaty, burzyć zuchwałą ręką wykwintny gmach pachnącej fryzury. Palące oczy zakryte koronkowym wachlarzem, przez który spojrzenie strzela tak jak płomień rozdziera dym armatni, kuszą mnie fantastycznym powabem. Miłość moja pragnie drabinek z jedwabnego sznura, po których bym się wspinał w ciszy zimowej nocy. Cóż za rozkosz przybywać okryty śniegiem do pokoju napełnionego wonią perfum, wyścielonego barwnymi jedwabiami i znaleźć tam kobietę, która również strząsa śnieg, jakież bowiem inne miano dać owym oponom z rozkosznego muślinu, przez które rysuje się mglisto niby anioł w chmurze i z których ma wyłonić się za chwilę? Potem trzeba mi jeszcze nieśmiałego szczęścia, zuchwałego bezpieczeństwa. Słowem, pragnę znów ujrzeć tę tajemniczą kobietę, ale pełną blasku, ale wśród świata, ale cnotliwą, otoczoną hołdami, strojną w koronki, lśniącą od diamentów, panującą stolicy, stojącą tak wysoko i tak imponującą, aby się nikt nie ośmielił podnieść na nią oczu. Otoczona swoim dworem, rzuca mi ukradkiem spojrzenie, spojrzenie, które kłamie tym pozorom, spojrzenie, które depce dla mnie świat i ludzi! Zaiste, po sto razy wydałem się śmieszny sam sobie, że kocham kilka łokci blondynu, aksamitu, cienkich batystów, arcydzieło fryzjera, świece, karoce, tytuły, herby malowane przez lakiernika lub sporządzone przez jubilera, słowem wszystko, co jest w kobiecie najbardziej sztuczne i co w niej jest najmniej kobietą; drwiłem sam z siebie, perswadowałem, wszystko na próżno. Arystokratyczna kobieta i jej delikatny uśmiech, wykwint obejścia i godność czarują mnie; kiedy stawia zaporę między sobą a światem, głaszcze we mnie wszystką próżność, która stanowi połowę miłości. Szczęście moje ma dla mnie więcej smaku, gdy wszystko mi go dokoła zazdrości. Nie czyniąc nic tak jak inne kobiety, nie chodząc, nie żyjąc jak one, zawijając się w płaszcz, którego one nie mogą mieć, używając osobnych perfum, kochanka moja wydaje mi się bardziej moją; im bardziej oddala się od ziemi nawet w tym, co miłość ma ziemskiego, tym staje się w mych oczach piękniejszą. Szczęściem dla mnie, nie mamy we Francji od dwudziestu lat królowej; byłbym zakochał się w królowej! Aby mieć wzięcie księżniczki, kobieta musi być bogata. W obliczu moich romantycznych fantazji czym była Paulina? Czy mogła mi sprzedawać noce, które płaci się życiem, miłość, która zabija i która napina wszystkie ludzkie zdolności? Nikt nie umiera dla biednej dziewczyny, która się oddaje! Nigdy nie zdołałem wytępić w sobie tych uczuć i tych marzeń poety. Byłem zrodzony do miłości niemożliwej, a przypadek obsłużył mnie ponad moje pragnienia! Ileż razy obuwałem atłasem maleńkie nóżki Pauliny; spowijałem jej kibić smukłą jak młoda topola w suknię z gazy, narzucałem na jej łono lekki szalik, aby po dywanach wyścielających jej pałac wieść ją do wykwintnej karocy! Ubóstwiałbym ją wtedy. Stroiłem ją w dumę, której nie miała, odzierałem ją ze wszystkich jej zalet, z jej uroczej naturalności, z niewinnego uśmiechu, aby ją zanurzyć w Styks naszego zepsucia, dać jej serce z kamienia, uszminkować ją naszymi zbrodniami, aby zrobić z niej kapryśną lalkę salonów, wątłą kobietę, która się kładzie rano, aby zmartwychwstać przy blasku świec wieczorem. Paulina była cała uczuciem, cała świeżością, ja pragnąłem ją mieć oschłą i zimną. W ostatnich dniach mego szaleństwa, wspomnienie ukazało mi Paulinę, tak jak maluje nam sceny z dzieciństwa. Niejeden raz ogarnęło mnie rozczulenie na myśl o owych rozkosznych chwilach: czy to że ujrzałem w myśli tę czarującą dziewczynę siedzącą przy moim stole, zajętą szyciem, spokojną, milczącą, skupioną, w słabym świetle, które spływając z okienka, ślizgało się lekkim srebrnym poblaskiem po jej pięknych czarnych włosach; czy że słyszałem jej młody śmiech lub też bujny głos śpiewający wdzięczne melodyjki, które składała bez trudu. Kiedy Paulina rozgrzała się muzyką, wówczas twarz jej zdumiewająco była podobna do szlachetnej głowy, w jakiej Carlo Dolci ucieleśnił Italię. Moja okrutna pamięć rzucała mi tę dziewczynę poprzez szaleństwa mego życia jak wyrzut, jak obraz cnoty! Ale zostawmy biedną istotę jej losom! Choćby była najbardziej nieszczęśliwa, ocaliłem ją bodaj od okropnej burzy, nie chcąc jej wlec w moje piekło.

8.zapoznany (daw.) – zapomniany, nieznany, niepoznany. [przypis edytorski]
9.André Chenier – wielki poeta, stracony młodo podczas Rewolucji; idąc na gilotynę, uderzył się w czoło i wyrzekł słowa: „A przecież było tu coś” (Przyp. tłum.). [przypis tłumacza]
Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
02 haziran 2020
Hacim:
310 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: