Kitabı oku: «Jaszczur», sayfa 7
Aż do ostatniej zimy pędziłem owo spokojne i pracowite życie, którego starałem się dać ci słaby obraz. W pierwszych dniach grudnia roku 1829 spotkałem Rastignaca, który mimo opłakanego stanu mej odzieży ujął mnie pod ramię i w sposób prawdziwie braterski spytał o moje losy. Wziąwszy się na lep jego serdeczności, opowiedziałem mu pokrótce i moje życie, i moje nadzieje. Zaczął się śmiać; nazwał mnie wraz geniuszem i głupcem. Jego gaskońska wymowa, jego znajomość świata, dostatek, jaki zawdzięczał swej obrotności, podziałały na mnie w nieprzeparty sposób. Rastignac oznajmi mi, iż umrę w szpitalu zapoznany jak lada głupiec, malował mój kondukt, pogrzebał mnie we wspólnym dole nędzarzy. Rozwinął mi teorię szarlatanizmu. Z tą sympatyczną werwą, która daje mu tyle uroku, ukazał mi wszystkich genialnych ludzi jako szarlatanów. Oświadczył, że brak mi jednego zmysłu i że to stanie się przyczyną mej śmierci, o ile będę tkwił samotnie przy ulicy des Cordiers. Wedle niego, powinienem bywać w świecie, oswajać ludzi z dźwiękiem mego nazwiska i wyzuć się z owego potulnego nieboraka, w którego skorupie nie do twarzy jest wielkiemu człowiekowi za życia.
– Głupcy – wykrzyknął – nazywają ten sposób życia karierowiczostwem, moraliści potępiają go pod mianem rozpusty; nie troszczmy się o ludzi, patrzmy na wyniki. Ty pracujesz? Otóż nie zrobisz nigdy nic. Ja jestem zdolny zarazem do wszystkiego i do niczego, leniwy jak suseł: i ot, osiągnę wszystko. Wszędzie mnie pełno, rozpycham się, robią mi miejsce; chwalę się, wierzą mi; robię długi, płacą je! Rozpusta, mój drogi, to system polityczny. Życie człowieka przejadającego majątek bywa niekiedy wyborną spekulacją; lokuje swój kapitał w przyjaciołach, w przyjemnościach, w protektorach, w stosunkach. Przemysłowiec zyskuje milion? Przez dwadzieścia lat nie śpi, nie pije, nie bawi się; wysiaduje swój milion, obnosi go po całej Europie; nudzi się, oddaje się wszystkim diabłom, jakie człowiek wymyślił; po czym bankructwo, jak to widywałem, zostawia go często bez grosza, bez reputacji, bez przyjaciół. Marnotrawca to zgoła co innego! Ten bawi się życiem, puszcza konie na wyścigach. Jeżeli przypadkiem straci majątek, ma widoki zostać jakim generalnym poborcą, ożenić się dobrze, być sekretarzem ministra, ambasadora. Ma jeszcze przyjaciół, reputację i wciąż pieniądze. Znając sprężyny świata, manipuluje nimi na swoją korzyść. Czy ten system jest logiczny, czy też ja jestem wariat? Czyż to nie jest morał komedii, którą gra się co dzień w świecie? Twoje dzieło jest skończone – ciągnął po pauzie – talent masz olbrzymi! Otóż znalazłeś się tam, skąd ja wychodzę. Trzeba ci teraz samemu przygotować własny sukces, to pewniejsze. Musisz zawrzeć sojusz z koteriami, pozyskać sobie chwalców. Ja pragnę wejść do spółki z twoją sławą, będę jubilerem, który oprawi diamenty twej korony… Na początek bądź tu jutro wieczór. Wprowadzę cię do pewnego domu, gdzie bywa cały Paryż, nasz Paryż, Paryż ludzi pięknych, milionerów, sław, słowem ludzi, których słowa są złotem jak u Chryzostoma. Kiedy ci ludzie uznają jakąś książkę, książka staje się modną; jeżeli jest naprawdę dobra, dali patent na geniusz, ani wiedząc o tym. Jeżeli masz spryt, mój chłopcze, zapewnisz los swojej Teorii, zrozumiawszy lepiej teorię Losu. Jutro wieczór ujrzysz piękną hrabinę Fedorę, królową mody.
– Nigdy o niej nie słyszałem…
– Jesteś Kafrem – odparł Rastignac, śmiejąc się. – Nie znać Fedory! Osoba na wydaniu, która posiada blisko osiemdziesiąt tysięcy funtów renty i która nie chce nikogo lub której nikt nie chce! Chodząca zagadka kobieca, paryżanka na wpół Rosjanka, Rosjanka na wpół paryżanka! Kobieta, u której wychodzą wszystkie produkty romantyczne nieoglądające światła dziennego, najpiękniejsza kobieta w Paryżu, najbardziej urocza! Nie jesteś nawet Kafrem, jesteś tworem pośrednim pomiędzy Kafrem a zwierzęciem… Bądź zdrów, do jutra.
Okręcił się na pięcie i znikł, nie czekając odpowiedzi, nie dopuszczając myśli, aby rozsądny człowiek mógł nie chcieć być przedstawionym Fedorze. Jak wytłumaczyć to magiczne działanie imienia? FEDORA prześladowała mnie niby zła myśl, z którą człowiek stara się paktować. Głos jakiś mówił mi: „Pójdziesz do Fedory”. Daremnie broniłem się temu głosowi, krzycząc, że kłamie; miażdżył wszystkie moje rozumowania tym imieniem: Fedora. Ale to imię, ta kobieta, czy nie były symbolem wszystkich moich pragnień, tematem mego życia. Imię to budziło sztuczną poezję wielkiego świata, migotało ucztami wykwintnego Paryża i świecidłami próżności. Kobieta jawiła mi się ze wszystkimi zagadnieniami namiętności, które mnie oblegały. To nie była może kobieta ani imię, ale wszystkie moje złe instynkty, które prężyły się w mej duszy, aby mnie kusić na nowo. Hrabina Fedora, bogata i nieposiadająca kochanka, opierająca się pokusom paryskim, czyż nie była wcieleniem moich nadziei, moich wizji? Tworzyłem sobie kobietę, rysowałem ją sobie w myśli, marzyłem o niej. W nocy nie spałem, byłem jej kochankiem, zamknąłem w kilku godzinach całe życie, życie miłości, syciłem się jego płodnymi, palącymi rozkoszami. Nazajutrz, niezdolny wytrzymać męczarni, jaką było dla mnie oczekiwanie wieczoru, wypożyczyłem jakąś powieść i spędziłem dzień na czytaniu, uniemożliwiając sobie w ten sposób myślenie albo rachowanie czasu. W czasie czytania imię Fedory rozlegało się we mnie niby dźwięk słyszany w oddali, który nie wstrząsa, ale przykuwa uwagę. Posiadałem na szczęście jeszcze dosyć przyzwoity czarny frak i białą kamizelkę; co się tyczy pieniędzy, z całego majątku zostało mi jakieś trzydzieści franków, które posiałem gdzieś wśród moich rzeczy, po szufladach, aby pomiędzy pięciofrankówką a jakimś zachceniem wznieść ciernistą zaporę poszukiwań oraz wędrówek po pokoju. Ubierając się, szukałem mego skarbu w oceanach papieru. Skąpy stan mej sakiewki może ci dać pojęcie, czym była suma, którą pochłonęły rękawiczki i dorożka: schrupały chleb na cały miesiąc z góry. Tak już jest! Nigdy nam nie brak pieniędzy na nasze kaprysy, spieramy się o cenę jedynie rzeczy użytecznych lub potrzebnych. Rzucamy niedbale złoto tancerkom, a targujemy się z robotnikiem, którego zgłodniała rodzina czeka zapłacenia rachunku. Iluż ludzi ma na sobie ubranie za sto franków, gałkę u laski z diamentem, a je obiad za dwadzieścia pięć su! Zdaje się, że rozkosze próżności nie wypadają nam nigdy dość drogo. Rastignac stawił się punktualnie; uśmiechnął się z mej metamorfozy, żartując sobie ze mnie; po drodze do hrabiny udzielił mi paru miłosiernych rad co do sposobu zachowania; odmalował mi ją jako osobę skąpą, próżną i podejrzliwą; ale skąpą z przepychem, próżną z prostotą, a podejrzliwą z wdziękiem.
– Znasz moje zobowiązania – rzekł – i wiesz, ile bym stracił na zmianie bogdanki. Obserwowałem Fedorę bezinteresownie i chłodno, spostrzeżenia moje muszą być przeto trafne. Zamierzając cię jej przedstawić, myślałem o twoim losie; toteż uważaj z nią na każde słowo; ma piekielną pamięć, a spryt jej mógłby doprowadzić do rozpaczy dyplomatę: odgadłaby chwilę, w której mówi prawdę. Mówiąc między nami, zdaje się, że cesarz nie uznał jej małżeństwa, gdyż ambasador rosyjski zaczął się śmiać, kiedym mu o niej wspomniał. Nie przyjmuje jej i kłania się jej dość lekko, kiedy ją spotyka w Lasku. Bądź co bądź, należy do kółka pani de Sérizy, bywa u pań de Nucingen i de Restaud. We Francji reputacja jej jest nieskazitelna; księżna de Carigliano, marszałkowa najbardziej bacząca na pozory z całej koterii bonapartystów, często spędza lato u niej na wsi. Wielu młodych elegantów – jeden syn para Francji – ofiarowało jej nazwisko w zamian za majątek; odprawiła ich grzecznie z kwitkiem. Może wrażliwość jej zaczyna się dopiero od tytułu hrabiego? Czyż nie jesteś margrabią? Śmiało naprzód, jeżeli ci się Fedora spodoba. Oto co się nazywa udzielać instrukcji!
Żart ten nasunął mi myśl, że Rastignac pragnie się zabawić i pobudzić mą ciekawość; jakoż, moja improwizowana namiętność doszła do szczytu, kiedyśmy się znaleźli w sieni strojnej kwiatami. Szedłem po szerokich schodach wysłanych dywanem, widziałem dokoła siebie wszystkie wymysły angielskiego komfortu; serce mi biło; rumieniłem się, zaparłem się mego urodzenia, moich uczuć, dumy, byłem w tej chwili pociesznym mieszczuchem. Cóż! Przybywałem wprost z poddasza, po trzech latach ubóstwa. Nie umiałem jeszcze, oślepiony tymi drobnostkami życia, cenić ponad nie owych nabytych skarbów, owych olbrzymich kapitałów intelektualnych, które stanowią bogactwo człowieka w chwili, gdy władza wpadnie mu w ręce, nie miażdżą go zaś, ponieważ praca myśli przysposobiła go zawczasu do walki politycznej.
Ujrzałem kobietę lat około dwudziestu dwu, średniego wzrostu, biało ubraną, otoczoną kręgiem mężczyzn i trzymającą w ręku wachlarz z piór. Widząc wchodzącego Rastignaca, wstała, podeszła ku nam, uśmiechnęła się z wdziękiem, rzuciła mi melodyjnym głosem parę pochlebnych słów z pewnością przygotowanych. Przyjaciel nasz oznajmił mnie jako wschodzący talent, a zręczność jego, jego gaskońska swada, zjednały mi sympatyczne przyjęcie. Stałem się przedmiotem powszechnej uwagi, co mnie zawstydziło; szczęściem Rastignac wspomniał o mej skromności. Spotkałem tam uczonych, pisarzy, ex-ministrów, parów Francji. W chwilę po moim zjawieniu rozmowa potoczyła się swoim torem; czując, że trzeba mi podtrzymać moją reputację, skupiłem się; po czym, nie nadużywając głosu, skoro mi przypadł, starałem się w słowach mniej lub więcej ciętych, głębokich lub dowcipnych ująć dyskusję. Zrobiłem pewne wrażenie. Po raz tysiączny w życiu Rastignac był prorokiem. Skoro salony napełniły się na tyle, aby każdy odzyskał swobodę ruchu, przewodnik mój ujął mnie pod ramię, aby mnie oprowadzić po salonach.
– Nie zdradzaj zbytniego zachwytu hrabiną – rzekł – odgadłaby powód odwiedzin.
Salony były urządzone z najwyszukańszym smakiem. Ujrzałem wyborne obrazy. Każdy pokój miał, jak u najzamożniejszych Anglików, swój odrębny charakter: jedwabne obicia, ornamenty, kształt mebli, najdrobniejszy szczegół, wszystko harmonizowało z zasadniczą intencją. W gotyckim buduarze, którego drzwi ginęły za ciężkimi oponami, obicia, zegar, wzory dywanów były gotyckie; sufit przecięty ciemnymi rzeźbionymi belkami ściągał oko płaszczyznami pełnymi wdzięku i oryginalności; boazerie artystycznie zdobione; nic tu nie psuło harmonii, nawet okna o barwnych i drogocennych witrażach. Zdumiałem się na widok nowoczesnego saloniku, w którym artysta rozwinął całą dzisiejszą sztukę dekoracyjną, tak lekką, miłą, powabną, dyskretną, oszczędną w złoceniach. Panowała tam czuła i mglista atmosfera niemieckiej ballady, mała świątynia miłości z roku 1827. Żardiniery pełne rzadkich kwiatów rozlewały woń. Dalej, za tym salonem, w amfiladzie ujrzałem złocony pokój w stylu Ludwika XIV; w zestawieniu z naszym współczesnym zdobnictwem, tworzył dziwny, ale miły kontrast.
– Mieszkanko miałbyś wcale niezłe – rzekł Rastignąc z uśmiechem, w którym przebijała lekka ironia. – Czy to nie jest pokusa? – dodał, siadając.
Naraz wstał, wziął mnie za rękę, zaprowadził do sypialni i pokazał pod baldachimem z białego muślinu i białej mory rozkoszne, łagodnie oświetlone łóżko, istne łóżko młodej wróżki zaręczonej z duchem.
– Czy to nie jest – wykrzyknął z cicha – nadmiar bezwstydu, zalotności i zuchwalstwa, aby nam pozwolić podziwiać ten tron miłości? Nie oddać się nikomu, a pozwolić każdemu złożyć tu swój bilet wizytowy! Gdybym był wolny, chciałbym widzieć tę kobietę złamaną, płaczącą pod mymi drzwiami…
– Jesteś więc tak pewny jej cnoty?
– Najśmielsi z naszych don Juanów, ba nawet najzręczniejsi, wyznają, że przegrali z nią sprawę, kochają się w niej jeszcze i są jej oddanymi przyjaciółmi. Czy ta kobieta nie jest zagadką?
Te słowa wtrąciły mnie w rodzaj pijaństwa, zazdrość moja już lękała się o przeszłość. Drżąc ze szczęścia, wróciłem spiesznie do salonu, gdzie zostawiłem hrabinę. Spotkałem ją w gotyckim buduarze. Zatrzymała mnie uśmiechem, posadziła przy sobie, zagadnęła o moje prace i zdawała się nimi żywo zainteresowana, zwłaszcza gdy jej zacząłem wykładać mój system żartobliwie, zamiast go uczenie rozwijać profesorskim językiem. Ubawiła ją wiadomość, że wola ludzka jest to materialna siła podobna do pary; że nic w świecie duchowym nie oprze się tej potędze, kiedy człowiek jakiś przyuczył się ją skupiać, rozrządzać jej sumą, kierować stale na dusze strumień tej płynnej masy; że człowiek ten może wedle chęci wszystko zmieniać odnośnie do ludzkości, nawet zasadnicze prawa natury. Zarzuty Fedory świadczyły o niejakiej inteligencji; na chwilę przyznałem jej słuszność, aby jej pochlebić, po czym zdruzgotałem jej kobiece rozumowania jednym słowem, zwracając uwagę na jakiś codzienny życiowy fakt, np. sen, fakt pospolity na pozór, ale w gruncie pełen zagadek niedocieczonych dla uczonego. Obudziłem jej ciekawość. Hrabina zadumała się chwilę, gdy rzekłem, że nasze myśli są to istoty uorganizowane, zupełne, które żyją w niewidzialnym świecie i wpływają na nasze losy. Na dowód przytoczyłem jej myśli Kartezjusza, Diderota, Napoleona, które prowadziły, które prowadzą jeszcze całą epokę. Miałem zaszczyt rozerwać tę damę; żegnając mnie, prosiła, abym ją odwiedził; mówiąc stylem dworskim, udzieliła mi wstępu na pokoje. Czy że wziąłem, wedle mego chwalebnego zwyczaju, formę grzeczności za głos serca, czy że Fedora ujrzała we mnie jakąś bliską sławę i chciała pomnożyć swoją galerię uczonych, zdawało mi się, żem zrobił dobre wrażenie.
Wezwawszy na pomoc wszystkie moje wiadomości fizjologiczne i dawne studia nad kobietą, rozważałem szczegółowo przez cały wieczór tę niezwykłą osobę i jej zachowanie; wpół ukryty we framudze, szpiegowałem jej myśli, szukając ich w jej zachowaniu, śledząc wszystkie manewry gospodyni domu, która chodzi, krąży, przysiada, rozmawia, przyzywa jakiegoś mężczyznę, zadaje mu pytanie i słucha wsparta o odrzwia… Chód jej miał coś tak miękkiego, omdlałego, falowanie sukni było tak wdzięczne, ona cała budziła tak potężne pragnienie, że zacząłem mocno powątpiewać o jej cnocie. Jeżeli Fedora obca dziś była miłości, niegdyś musiała być bardzo namiętna. Wyrafinowanie rozkoszy malowało się wręcz w pozie, jaką przybierała, rozmawiając; opierała się zalotnie o drzwi, jak kobieta bliska upadku, ale zarazem gotowa do ucieczki, gdyby ją zatrwożyło żywsze spojrzenie. Z rękami miękko skrzyżowanymi, jak gdyby pijąc słowa, słuchając ich nawet spojrzeniem pełnym życzliwości, oddychała uczuciem, świeże i czerwone jej wargi odrzynały się od bardzo białej cery. Ciemne włosy jak gdyby podkreślały pomarańczowy kolor oczu cętkowanych żyłkami jak marmur florencki, których blask przydawał jeszcze wyrazu jej słowom. Wreszcie biust jej zdobny był w najpowabniejsze uroki. Rywalka zarzuciłaby może twardość gęstym brwiom zrośniętym na czole i zganiłaby niedostrzegalny puszek strojący owal twarzy. Wszędzie widziałem oddech namiętności. Miłość była wypisana na włoskich powiekach tej kobiety, na jej pięknych ramionach godnych milońskiej Wenery, w jej rysach, w jej dolnej wardze nieco wydatnej i lekko ocienionej. To była więcej niż kobieta, to był romans. Tak, ten przepych kobiecości, harmonijny całokształt linii, nadzieje, jakie te bujne kształty wróżyły namiętności, były złagodzone ciągłym panowaniem nad sobą, nadzwyczajną skromnością, które stanowiły sprzeczność z wyrazem całej osoby. Trzeba było obserwacji tak bystrej jak moja, aby w niej odkryć naturę stworzoną dla rozkoszy. Aby wyłożyć jaśniej moją myśl, były w Fedorze dwie kobiety, powyżej i poniżej pasa: jedna była zimna, jedynie głowa zdawała się zdolna do miłości; zanim zatrzymała oczy na mężczyźnie, przygotowywała spojrzenie, jak gdyby się działo coś tajemniczego w niej samej: rzekłbyś jakiś spazm tych tak błyszczących oczu. Słowem, albo moja wiedza była niedoskonała i miała jeszcze wiele tajemnic w świecie moralnym, albo też hrabina posiadała piękną duszę, a uczucia jej i ich promieniowanie dawały jej fizjognomii ten urok, który nas ujarzmia i czaruje, oddziaływanie na wskroś moralne i tym potężniejsze, iż spotyka się z sympatiami pragnienia. Wyszedłem zachwycony, porwany tą kobietą, upojony jej zbytkiem, drażniony we wszystkim, co moje serce miało szlachetnego, skażonego, dobrego, złego. Czując się tak wzruszonym, ożywionym, podnieconym, rozumiałem powab, który sprowadzał tam wszystkich tych artystów, dyplomatów, mężów stanu, tych finansistów o sercu wybitym blachą jak ich kasy: bez wątpienia szukali w niej owej wściekłej podniety, która napinała we mnie wszystkie siły mego jestestwa, smagała krew w najdrobniejszych żyłkach, drażniła najmniejszy nerw i tętniła w mózgu! Nie oddała się żadnemu, aby mieć wszystkich. Kobieta jest zalotna póty, póki nie kocha.
– Ba! – rzekłem do Rastignaca – może ją wydano albo sprzedano za mąż za jakiegoś starca i wspomnienie pierwszego małżeństwa zostawiło w niej wstręt do miłości.
Wróciłem pieszo z dzielnicy Saint-Honoré, gdzie mieszkała Fedora. Z jej pałacu na ulicę des Cordiers to prawie cały Paryż; droga wydała mi się krótka, mimo iż było zimno. Przystąpić do oblegania Fedory w zimie, ostrej zimie, gdy nie posiadałem ani trzydziestu franków, gdy oddalenie, które nas dzieliło było tak wielkie! Jedynie ubogi młodzieniec może wiedzieć, ile miłość pociąga wydatków na dorożki, rękawiczki, ubranie, bieliznę etc. Miłość, która jest nieco za długo platoniczną, staje się ruiną. Doprawdy, zdarza się w życiu studenckim materiał na Lauzuna, któremu niepodobna jest zbliżyć się do przedmiotu miłości mieszkającego na pierwszym piętrze! I jak mogłem ja, słaby, nikły, odziany skromnie, z bladą i wynędzniałą twarzą artysty świeżo po urodzeniu dzieła, walczyć z młodymi ludźmi pięknie uczesanymi, ładnymi, zręcznymi, w krawatach zdolnych przywieść do rozpaczy całą Kroację, bogatymi, zbrojnymi w powoziki i odzianymi w impertynencję.
– Ba! Fedora lub śmierć!… – wykrzyknąłem, mijając most. – Fedora to fortuna.
Piękny gotycki buduar i salon w stylu Ludwika XIV przewinęły mi się przed oczyma, ujrzałem hrabinę w białej sukni z obszernymi rękawami, jej wdzięczny chód i pokusy jej gorsu. Kiedym przybył na moje poddasze, gołe, zimne, zaniedbane jak peruka uczonego, otaczały mnie jeszcze obrazy zbytku Fedory. Kontrast ten był złym doradcą, zbrodnie muszą się rodzić w ten sposób. Przeklinałem wówczas, drżąc z wściekłości, moją skromną i uczciwą nędzę, moje płodne poddasze, gdzie wylęgło się tyle myśli. Zażądałem rachunku od Boga, od diabła, od społeczeństwa, od mego ojca, od całego świata za mój los, za moje nieszczęście; położyłem się zgłodniały, mamrocząc pocieszne przekleństwa, ale z mocnym postanowieniem zdobycia Fedory. To serce kobiece było ostatnim biletem na loterii mego losu.
Daruję ci pierwsze moje wizyty u Fedory, aby dojść do dramatu. Starając się trafić do duszy tej kobiety, próbowałem podbić jej umysł, znaleźć sprzymierzeńca w jej próżności. Pragnąc, aby mnie pokochała, dostarczyłem jej tysiąc przyczyn podziwiania samej siebie. Nigdy nie zostawiałem jej w stanie obojętności; kobiety chcą wzruszeń za wszelką cenę, dawałem je jej; raczej byłbym ją rozzłościł, niż żeby miała być przy mnie obojętna. Jeżeli zrazu, ożywiony niezłomną wolą i pragnieniem zdobycia jej miłości, zyskałem nad nią wielką przewagę, niebawem namiętność moja wzrosła, straciłem panowanie nad sobą, wpadłem w szczerość, zgubiłem się i zakochałem się na śmierć. Nie bardzo wiem, co my w poezji lub w rozmowie nazywamy miłością; ale tego uczucia, które się rozwinęło nagle w mojej podwójnej naturze, nie znalazłem odmalowanego nigdzie, ani w retorycznych i wyszukanych frazesach Jana Jakuba Rousseau, którego może zajmowałem mieszkanie, ani w chłodnych koncepcjach dwu wieków naszej literatury, ani w obrazach włoskich mistrzów. Jedynie widok jeziora Brienne, parę motywów Rossiniego, Madonna Murilla będąca w posiadaniu marszałka Soult, listy Marii Lescorabat, parę słów rozsypanych w zbiorze anegdot, ale zwłaszcza modlitwy mistyków i parę ustępów z naszych klechd, zdołały mnie przenieść w boskie regiony mej pierwszej miłości. Żaden język ludzki, żadne tłumaczenie myśli dokonane za pomocą barw, marmurów, słów albo dźwięków, nie zdołałyby oddać nerwu, prawdy, skończoności, nagłości uczucia rodzącego się w duszy! Tak! Kto mówi sztuka, mówi kłamstwo. Miłość przechodzi nieskończone przeobrażenia, zanim się splecie trwale z naszym życiem i zabarwi je na zawsze kolorem płomienia. Tajemnica tego niedostrzegalnego przenikania umyka się rozbiorowi artysty. Prawdziwa namiętność wyraża się za pomocą krzyków, westchnień, nudnych dla obojętnego człowieka. Trzeba szczerze kochać, aby współdźwięczeć z wykrzykami Lowelasa, gdy się czyta Klaryssę Harlowe. Miłość jest to naturalne źródło, płynące zrazu łożyskiem z mchu, kwiatów i żwiru; później jako strumień, później jako rzeka, zmienia charakter swój i postać z każdą falą i wpada do niezmierzonego oceanu, w którym miałkie dusze widzą monotonię, a w którym wielkie dusze topią się w wiekuistej zadumie.
Jak ważyć się opisać te przejściowe odcienie uczucia, te drobnostki mające taką wartość, te słowa, których akcent wyczerpuje skarby mowy, te spojrzenia płodniejsze niż najbogatsze poematy? W każdej z mistycznych scen wówczas, gdy zakochujemy się nieznacznie w kobiecie, otwiera się otchłań zdolna pomieścić wszystkie ludzkie poezje. Och! I jakże moglibyśmy oddać w słowie żywe i tajemnicze drgnienia duszy, skoro nam brak wyrazów dla odmalowania widzialnych tajemnic piękności? Cóż za urzeczenie! Ileż godzin spędziłem zatopiony w niewysłowionej ekstazie, pochłonięty widzeniem jej! Czułem się szczęśliwy; czym? – nie wiem. W tych chwilach, jeżeli twarz jej była zalana światłem, spełniało się jakieś zjawisko, które dobywało z niej blask; niedostrzegalny puszek złocący cienką i delikatną skórę rysował miękko kontury, z wdziękiem, który podziwiamy w odległych liniach horyzontu, kiedy się gubi w słońcu. Zdawałoby się, że jasność dnia pieści ją, stapiając się z nią w jedno, lub też że z promiennej jej twarzy wydziela się światło żywsze niż samo światło; to znów cień, spływając po tej słodkiej twarzy, barwił ją zmieniając odcienie jej wyrazu. Często jak gdyby jakaś myśl malowała się na jej marmurowym czole; oko ciemniało, powieki drgały, rysy falowały poruszane uśmiechem; inteligentny koral jej warg ożywiał się, zwijał, rozwijał; odblask włosów rzucał ciemne tony na jej świeże skronie; a każda z tych zmian mówiła. Chciałem czytać uczucie, nadzieję we wszystkich tych fazach jej twarzy. Te nieme rozmowy przechodziły z duszy w duszę jak dźwięk w echo, dając mi ulotne radości, które zostawiały głębokie wrażenie. Głos jej wprawiał mnie w jakieś szaleństwo, które zaledwie mogłem zdławić. Za przykładem nie wiem już którego księcia Lotaryngii, mógłbym nie czuć gorejącego węgla w dłoni w czasie, gdy ona przesuwałaby swoje drażniące palce w moich włosach. To już nie był zachwyt, pragnienie, ale urok, fatalność. Często, wróciwszy na swoje poddasze, widziałem mglisto Fedorę, jej dom i uczestniczyłem poniekąd w jej życiu; jeżeli ona cierpiała, i ja cierpiałem, i mówiłem jej nazajutrz:
– Pani cierpiała!
Ileż razy przyszła w ciszy nocnej, wywołana potęgą mego zachwycenia! To szybka jak promień światła, wytrącała mi pióro, płoszyła naukę i pracę, które umykały zrozpaczone; kazała mi się podziwiać, przybierając kuszącą pozę, w której widziałem ją niedawno. To znów ja szedłem naprzeciw niej w świat zjaw i pozdrawiałem ją jak nadzieję, prosząc, aby mi dała słyszeć swój srebrny głos; po czym budziłem się, płacząc. Jednego dnia, przyrzekłszy pójść ze mną do teatru, nagle pod wpływem kaprysu zmieniła zamiar i prosiła, abym zostawił ją samą. Zrozpaczony tym zawodem, który mnie kosztował dzień pracy i – mamż powiedzieć? – mego ostatniego talara, udałem się tam, gdzie ona miała być ze mną, chcąc ujrzeć sztukę, którą ona pragnęła widzieć. Ledwie zająłem miejsce, uczułem w sercu jakby wstrząśnienie elektryczne. Jakiś głos powiedział mi: „Ona tu jest!”. Odwracam się, widzę hrabinę w parterowej loży, ukrytą w głębi, w cieniu. Spojrzenie moje nie zawahało się, oczy znalazły ją natychmiast z bajeczną jasnością widzenia, dusza moja poleciała ku jej życiu jak owad leci ku swemu kwiatowi. Skąd zmysły moje dowiedziały się o tym? Istnieją owe tajemnicze drgania, które mogą zdziwić ludzi powierzchownych, ale te oddziaływania naszej wewnętrznej natury są równie proste jak codzienne zjawiska naszego zewnętrznego wzroku; toteż nie uczułem zdziwienia, ale przykrość. Moje studia nad naszą siłą moralną, tak mało znaną, zdały się bodaj na to, aby mi pozwolić odnaleźć w mej namiętności żywe dowody mego systemu. To skojarzenie uczonego i kochanka, istnego bałwochwalstwa oraz miłości nauki, miało coś bardzo osobliwego. Nauka była często rada z tego, co doprowadzało kochanka do rozpaczy; kiedy zaś ów czuł się bliskim tryumfu, z radością odtrącał precz od siebie naukę. Fedora dostrzegła mnie i spoważniała; krępowałam ją. Po pierwszym akcie złożyłem jej wizytę; była sama, zostałem. Mimo że nie mówiliśmy nigdy dotąd o miłości, przeczułem wyjaśnienie. Nie odsłoniłem jej jeszcze mego sekretu, a mimo to istniało między nami jakby jakieś oczekiwanie: ona zwierzała mi swoje projekty zabaw i pytała mnie w wilię, z odcieniem przyjaznego niepokoju, czy przyjdę nazajutrz; radziła się mnie spojrzeniem, kiedy powiedziała coś dowcipnego, jak gdyby chciała się podobać wyłącznie mnie; kiedym ja się dąsał, stawała się przymilna; kiedy ona się gniewała, miałem prawo spytać o powód; jeżeli coś przewiniłem, kazała się długo błagać o przebaczenie. Sprzeczki te, w których zasmakowaliśmy oboje, oddychały miłością. Rozwijała w nich tyle wdzięku i zalotności, a ja znajdowałem w nich tyle szczęścia! W tej chwili zażyłość nasza przerwała się zupełnie, znaleźliśmy się naprzeciw siebie jak dwoje obcych. Hrabina była lodowata, ja przeczuwałem nieszczęście.
– Niech pan będzie tak dobry mnie odwieźć – rzekła po przedstawieniu.
Czas odmienił się nagle. Skorośmy wyszli z teatru, padał śnieg z deszczem. Powóz Fedory nie mógł dotrzeć do samej bramy. Widząc dobrze ubraną kobietę, zmuszoną przejść przez szerokość bulwaru, posługacz rozpiął nad nami parasol; skorośmy wsiedli, zażądał zapłaty za swoją usługę. Nie miałem nic, w tej chwili byłbym sprzedał dziesięć lat życia, aby mieć dwa su. Wszystko, co składa człowieka i jego tysiąc próżności skręciło się we mnie od piekielnego bólu. Rzekłem: „Nie mam drobnych, mój przyjacielu!”, a słowa te zabrzmiały twardo, niecierpliwie; i wyrzekłem je ja, brat tego człowieka, ja, który znałem tak dobrze nieszczęście! Ja, który niegdyś oddałem tak łatwo siedemset tysięcy franków! Lokaj odepchnął biedaka i konie ruszyły z kopyta. Po drodze Fedora, roztargniona lub udająca zamyślenie, odpowiadała wzgardliwymi monosylabami na moje pytania. Zamilkłem. Była to straszna chwila. Znalazłszy się u niej, siedliśmy przy kominku. Skoro lokaj oddalił się, poprawiwszy ogień, hrabina zwróciła się do mnie z zagadkowym wyrazem twarzy i rzekła poważnie:
– Od chwili mego powrotu do Francji majątek mój skusił niejednego młodego człowieka; słyszałam wyznania miłości, które mogły zadowolić mą dumę; spotkałam ludzi, których przywiązanie było tak szczere i głębokie, iż byliby mnie poślubili nawet jako biedną dziewczynę, jaką byłam niegdyś. Wreszcie, trzeba to panu wiedzieć, panie de Valentin, ofiarowano mi nowe bogactwa i nowe tytuły; ale trzeba panu także wiedzieć, że nigdy nie ujrzałam już na oczy tych, którzy byli na tyle nierozsądni, aby mi mówić o miłości. Gdyby mi pan był obojętny, nie udzieliłabym panu tej przestrogi, w której więcej mieści się przyjaźni niż dumy. Kobieta wystawia się na afront wówczas, gdy, przypuszczając, że jest kochana, broni się z góry przed tym zawsze pochlebnym uczuciem. Znam role Arsinoe, Araminty10, toteż oswoiłam się z odpowiedzią, jaką mogę usłyszeć w podobnych okolicznościach; ale dziś mam nadzieję, iż człowiek taki jak pan nie osądzi mnie źle za to, że ukazałam mu szczerze swą duszę.
Mówiła to z zimną krwią adwokata lub rejenta wykładającego klientom szczegóły procesu lub punkty kontraktu. Jasny i luby dźwięk jej głosu nie zdradzał najmniejszego wzruszenia; jedynie fizjonomia jej i wzięcie, zawsze szlachetne i skromne, robiły wrażenie dyplomatycznej oschłości i chłodu. Z pewnością obmyśliła te słowa i ułożyła program tej sceny. Och! Drogi przyjacielu, są kobiety, które, kiedy znajdują przyjemność w tym, aby nam rozdzierać serce, kiedy z umysłu topią w nim sztylet i obracają go w ranie, wówczas są urocze, kochają lub chcą być kochane! Pewnego dnia nagrodzą nas za nasz ból, tak jak Bóg ma podobno nagrodzić nasze dobre uczynki; stokrotnie płacą nam rozkoszą cierpienie, którego siłę umieją ocenić: okrucieństwo ich czyż nie jest pełne uczucia? Ale znosić tortury z rąk kobiety, która zabija nas z całą obojętnością, czyż to nie jest okropna męczarnia? W tej chwili Fedora deptała, sama nie wiedząc o tym, wszystkie me nadzieje, łamała moje życie i niszczyła mą przyszłość z zimną obojętnością i niewinnym okrucieństwem dziecka, które przez ciekawość rozdziera skrzydła motyla.
– Z czasem – dodała Fedora – uzna pan, mam nadzieję, rzetelne przywiązanie, które ofiarowuję moim przyjaciołom. Dla nich zawsze mnie pan znajdzie dobrą i oddaną. Umiałabym im oddać życie, ale gardziłby pan mną, gdybym cierpiała ich miłość, nie dzieląc jej. Na tym kończę. Pan jest jedynym człowiekiem, który dotąd usłyszał ode mnie te ostatnie słowa.
Zrazu odjęło mi mowę, zaledwie zdołałem opanować huragan, który wzbierał we mnie; ale niebawem zdławiłem moje uczucia w głębinach duszy i uśmiechnąłem się:
– Jeżeli powiem, że panią kocham – odparłem – skaże mnie pani na wygnanie; jeżeli okażę obojętność, zemści się pani za to. Księża, sędziowie i kobiety nigdy nie zrzucają zupełnie swej sukni. Milczenie nie przesądza niczego; niech pani pozwoli, że zmilczę. Skoro mi pani udziela tak braterskiej przestrogi, znaczy to, że się mnie pani lęka stracić; ta myśl mogłaby wystarczyć mej dumie. Ale zostawmy sprawy osobiste. Jest pani może jedyną kobietą, z którą można filozoficznie roztrząsać postanowienie tak sprzeczne z prawami natury. W zestawieniu z innymi egzemplarzami pani gatunku jest pani fenomenem. Szukajmy tedy razem, z dobrą wiarą, przyczyn tej fizycznej anomalii. Czy istnieje w pani – jak w wielu kobietach dumnych z samych siebie, rozkochanych we własnej doskonałości – uczucie wyrafinowanego egoizmu, które każe pani wzdrygać się przed myślą, iż mogłabyś należeć do mężczyzny, wyrzec się swej woli i poddać się urojonej, a drażniącej panią wyższości? Zyskałaby pani w mych oczach tysiąc nowych uroków! Czyżby pierwszym razem miłość obeszła się z panią okrutnie? A może cena, jaką pani musi przywiązywać do swej wytwornej kibici, do swego rozkosznego biustu, każe się pani lękać trudów macierzyństwa: czy to nie jest może najważniejszy z owych tajemnych powodów, dla których bronisz się przed zbyt przekonywującą miłością? Czy ma pani jaką ułomność, która cię czyni cnotliwą mimo chęci?… Niech się pani nie gniewa, ja roztrząsam, badam, jestem o tysiąc mil od miłości. Natura, która stwarza ślepych od urodzenia, może wszak stworzyć kobiety głuche, nieme i ślepe w tym względzie. W istocie, jest pani cennym przedmiotem dla obserwacji lekarskiej! Nie zna pani całej swej wartości. Może pani mieć usprawiedliwiony wstręt do mężczyzn; uznaję to, wydają mi się wszyscy brzydcy i wstrętni. Ma pani słuszność – dodałem, czując, że serce mi się ściska – musisz nami gardzić; nie istnieje mężczyzna, który by był godny pani!