Kitabı oku: «Ojciec Goriot», sayfa 14
– Ojcze drogi, ty jesteś prawdziwym ojcem! Nie, drugiego takiego ojca nie ma pod słońcem. Eugeniusz kochał cię już przedtem, a cóż to teraz będzie?
– Dzieci moje – mówił ojciec Goriot, który po dziesięciu latach pierwszy raz przyciskał swą córkę do piersi – Delfinko, chcesz chyba, żebym ja umarł z radości! Biedne moje serce rozerwać się gotowe. Patrz, panie Eugeniuszu, jam za wszystko wynagrodzony, już mi się nic od ciebie nie należy!
I starzec uścisnął córkę tak dziko i szalenie, że Delfina zawołała: „Ach, mnie boli!”
– Jam ci ból sprawił! – wyrzekł Goriot blednąc z przerażenia i spojrzał na nią z wyrazem nadludzkiej boleści. Chcąc dobrze odmalować oblicze tego ideału ojcostwa, trzeba by szukać wzoru w postaciach, które mistrze pędzla stworzyli dla oddania męki Zbawiciela, cierpiącego za świat cały. Ojciec Goriot ucałował Delfinę z największą ostrożnością.
– Nie, nie, jam ci bólu nie sprawił – począł znów zapytując ją uśmiechem – tyś mi raczej sprawiła ból swoim wykrzyknikiem. To drożej kosztuje – szepnął pochylając się do ucha Delfiny i całując je ostrożnie – ale musiałem go podejść, żeby się nie gniewał.
Eugeniusz zdumiał się na widok tego przywiązania bez granic i patrzył na Goriota z tym naiwnym zachwytem, który w wieku młodzieńczym nazywamy wiarą.
– Ja potrafię być godnym tego wszystkiego! – zawołał.
– O mój Eugeniuszu, jakże to piękne, coś ty teraz powiedział – i pani de Nucingen złożyła pocałunek na czole studenta.
– On wyrzekł się dla ciebie panny Taillefer i jej milionów – rzekł ojciec Goriot. – Tak jest, panie Eugeniuszu, ta mała kochała cię dawno, a teraz, po śmierci brata, stała się bogata jak Krezus.
– O! Po cóż o tym mówić? – zawołał Rastignac.
– Eugeniuszu – szepnęła mu Delfina do ucha – to, co słyszę, zasępia mi dzisiejszy wieczór. A! Ja będę cię kochała szczerze i na zawsze!
– Tak pięknego dnia nie miałem jeszcze od czasu, jakeście za mąż powychodziły – zawołał ojciec Goriot, – Niech Bóg zsyła na mnie wszystkie cierpienia, byle tylko nie kazał mi cierpieć przez was, a ja sobie powiem: w lutym tego roku doznałem w jednej chwili tyle szczęścia, ile ludzie przez całe życie doznać nie mogą. Spójrz na mnie, Delfinko! – powiedział do córki. – Jaka ona piękna, nieprawdaż? Proszę mi powiedzieć, czy wiele jest kobiet na świecie, co by miały takie prześliczne kolory i takie dołeczki w policzkach? Nie, prawda? I ta pieszczotka jest moim dzieckiem! Teraz, gdy będzie szczęśliwa przy tobie, stanie się jeszcze tysiąc razy piękniejsza. Ja mogę iść do piekła, kochany sąsiedzie – mówił do Eugeniusza – ustąpię ci moje miejsce w raju, jeżeli ci go potrzeba. Jedzmy, jedzmy – ciągnął dalej, nie wiedząc sam co mówi, wszystko to do nas należy.
– Biedny ojciec!
– Gdybyś ty wiedziała drogie dziecię – mówił idąc do niej i całując ją w głowę owiniętą jasnymi warkoczami – gdybyś wiedziała, jak łatwo możesz uczynić mnie szczęśliwym! Przyjdź czasem do mnie, ja będę tam na górze, o kilka kroków. Przyrzecz mi, powiedz!
– Dobrze, ojcze kochany.
– Powiedz jeszcze.
– Dobrze, drogi mój ojcze.
– Przestań już, kazałbym ci sto razy powtarzać, gdybyś mnie słuchała. Jedzmy obiad.
Cały wieczór zszedł na takich dzieciństwach, a ojciec Goriot nie ustępował placu dwojgu młodym. Padał przed córką, żeby ucałować jej nogi, wpatrywał się w jej oczy, przyciskał głowę do jej sukni, jednym słowem popełniał szaleństwa, na jakie mógłby się zdobyć chyba bardzo młody i czuły kochanek.
– Widzisz pan? – rzekła Delfina do Eugeniusza – gdy ojciec jest z nami, to trzeba wyłącznie jemu się poświęcać. To będzie nas bardzo krępować.
Eugeniusz doznał już kilka razy uczucia zazdrości, nie mógł więc zganić słów Delfiny, w których był zarodek najgłębszej niewdzięczności.
– Kiedyż mieszkanie będzie gotowe? – zapytał Eugeniusz, rozglądając się po pokoju. – Jak widzę, dziś trzeba będzie się rozstać.
– Tak, ale jutro będziesz pan u mnie na obiedzie – rzekła Delfina z minką figlarną. – Jutro mamy operę włoską.
– To i ja pójdę na parter – powiedział ojciec Goriot.
Była północ. Powóz pani de Nucingen czekał u bramy. Ojciec Goriot i student skierowali się ku domowi Vauquer, rozmawiając o Delfinie ze wzrastającym uniesieniem, które wywołało ciekawą walkę między tymi dwiema gwałtownymi namiętnościami. Eugeniusz nie mógł ukryć przed sobą, że miłość ojca, której nie splamił żaden wzgląd osobisty, zaćmiewała jego uczucie swoją wytrwałością i potęgą. W oczach ojca przedmiot miłości był zawsze piękny i nieskalany, a miłość sama potęgowała się przeszłością i przyszłością całą.
Gdy przyszli do domu, stara gospodyni siedziała pod piecem w towarzystwie Sylwii i Krzysztofa. Wyglądała nieboga jak Mariusz na ruinach Kartaginy, a gruba Sylwia podzielała jej żałość, oczekując powrotu dwóch wiernych mieszkańców, którzy pozostali im z całego grona. Niczym są rzewne skargi, które lord Byron włożył w usta Tassa, wobec głębokiej prawdy, jaką tchnęły w tej chwili żale pani Vauquer.
– Sylwio, wszak jutro tylko trzy filiżanki kawy nalać trzeba będzie. Ach, serce mi pęknie, dom mój opustoszał! Czymże będzie życie moje, gdy w domu mieszkańców zabraknie? Niczym. Dom mój wyprzątnięty teraz z ludzi. Życie całe jest w meblach. Cóżem zawiniła niebu, że zesłało na mnie nieszczęść tyle? Zapas fasoli i kartofli zrobiony na osób dwadzieścia. Policja była w mym domu! Chyba samymi kartoflami żyć będziemy! Wypadnie chyba odprawić Krzysztofa.
Sabaudczyk spał sobie spokojnie, lecz przy ostatnich wyrazach obudził się nagle i zapytał:
– Co, proszę pani?
– Biedny chłopak! Wierny był jak pies – rzekła Sylwia.
– Teraz czas niewłaściwy, nikt mieszkań nie zmienia. Skądże mi spadną lokatorowie? Ja głowę stracę. A jeszcze ta sybilla Michonneau porywa mi Poireta! Jak to ona zrobiła, że ten człowiek jak piesek za nią chodzi?
– A! Do licha! – rzekła Sylwia wstrząsając głową – już to stare panny znają się na takich sztukach.
– Albo ten biedny Vautrin, którego zrobili galernikiem – poczęła znów wdowa – wiesz Sylwio, to przechodzi moje siły, ja nie mogę jeszcze uwierzyć. To był człowiek taki wesoły, przy tym płacił mi piętnaście franków na miesiąc za kawę z wódką, a zawsze oddawał wszystko co do grosza!
– A jaki był hojny! – dodał Krzysztof.
– To musi być jakaś omyłka – rzekła Sylwia.
– Ale nie, przecie on się przyznał – mówiła pani Vauquer. – Kto by dał wiarę, że wszystko to stało się w moim domu, w tej dzielnicy, gdzie nawet kot rzadko się zabłąka! Słowo uczciwej kobiety, ja śnię chyba. Bo to widzisz, za mej pamięci zdarzył się wypadek z Ludwikiem XVI, później byłam świadkiem upadku cesarza, widziałam, jak powrócił i upadł powtórnie, a wszystko to było w porządku rzeczy możliwych. Ale gospodom mieszczańskim to już zdaje się nic grozić nie powinno: bez króla żyć można, a bez jedzenia nikt się nie obejdzie; a gdy do tego uczciwa kobieta z domu Conflans daje na obiad najlepsze potrawy, to chyba musi być koniec świata, skoro… Bo też tak i jest, przyszedł już koniec świata.
– I to trzeba wiedzieć, że panna Michonneau, która nawarzyła pani tej kaszy, będzie miała, jak mówią, tysiąc talarów rocznego dochodu – zawołała Sylwia.
– Nie mów mi o niej, to zbrodniarka! – rzekła pani Vauquer. – W dodatku przenosi się jeszcze do Buneaudowej! Ale ona do wszystkiego jest zdolna, ona musiała okropieństwa popełniać, musiała zabijać i okradać w swoim czasie. Ją to trzeba było posłać na galery zamiast tego biednego, kochanego człowieka…
W tej chwili Goriot z Eugeniuszem zadzwonili.
– Ach, to moi dwaj wierni – rzekła wdowa z westchnieniem.
Dwaj wierni zapomnieli już prawie zupełnie o nieszczęściach, które spadły dnia tego na gospodę i oświadczyli gospodyni bez ogródek, że mają zamiar przeprowadzić się na Chaussée-d'Antin.
– Ach! Sylwio! – krzyknęła wdowa – już teraz po wszystkim. Panowie zadaliście mi cios śmiertelny! Coś mnie tu ścisnęło w żołądku. Dzień dzisiejszy zwalił mi dziesięć lat na głowę. Słowo daję, ja rozum stracę! Co teraz robić z fasolą? A, dobrze! ponieważ ja sama zostaję w całym domu, to ty możesz sobie odejść od jutra, Krzysztofie. Żegnam was, panowie, dobrej nocy.
– Co jej jest? – rzekł Eugeniusz do Sylwii.
– A cóż! wszyscy ją opuścili wskutek interesów. To jej zmysły pomieszało. Cicho! słyszę, że płacze. Niech się wybeczy, to jej ulgę sprawi. Przez cały czas mojej służby ani razu jeszcze nie wypróżniała sobie oczu.
Nazajutrz pani Vauquer upamiętała się w swojej żałości, że użyjemy jej własnego wyrażenia. Była wprawdzie strapiona, jak przystało na gospodynię, którą los wytrącił ze zwykłej kolei życia, zabierając jej od razu wszystkich lokatorów; lecz odzyskała już zupełny spokój umysłu i przedstawiała obraz boleści szczerej i głębokiej, boleści sprawionej poniesioną stratą i odmianą przyzwyczajeń. To pewne, że spojrzenie, którym kochanek żegna miejsce pobytu swej kochanki, nie może być smutniejsze niż spojrzenie, którym pani Vauquer ogarnęła stół swój opuszczony. Eugeniusz pocieszał wdowę, że na swoje miejsce zostawi jej pewnie Bianchona, którego kontrakt kończy się za dni kilka, a na miejscu pani Couture zamieszka prawdopodobnie urzędnik z Muzeum, który nieraz oświadczał, że rad by mieć lokal podobny; jednym słowem przekonywał gospodynię, że nie trudno jej będzie zebrać nowy personel.
– Oby cię Bóg wysłuchał, łaskawy panie! Ale nieszczęście zagościło w mym domu. Zobaczysz pan, że najwyżej za dziesięć dni śmierć tu przyjdzie – mówiła rzucając złowrogie spojrzenie po sali jadalnej. – Kogo też ona zabierze?
– Dobrze, że my się stąd wynosimy – szepnął Eugeniusz do ojca Goriot.
– Proszę pani – zawołała Sylwia, wbiegając z miną przerażoną – od trzech dni już nie widzę naszego Mistigrisa.
– Ach! Jeżeli mój kot zdechł, jeżeli nas opuścił, to ja…
Biedna wdowa nie dokończyła, złożyła ręce i pochyliła się na poręcz fotela pod ciosem tej straszliwej przepowiedni.
Około południa, to jest w porze, kiedy posłańcy pocztowi przybywają do dzielnicy du Panthéon, wręczono Eugeniuszowi list w eleganckiej kopercie, na której była pieczęć z herbem Beauséantów. Był to bilet wicehrabiny zapraszający pana i panią de Nucingen na wielki bal, o którym mówiono już od miesiąca w Paryżu.
Przy bilecie była kartka do Eugeniusza.
„Zdaje mi się, panie Eugeniuszu, że zostaniesz chętnie tłumaczem mych uczuć dla pani de Nucingen. Posyłam panu zaproszenie, o któreś mnie prosił i będę bardzo rada poznać siostrę pani de Restaud. Proszę więc, żebyś mi pan przyprowadził tę piękną panią, lecz zastrzegam, żebyś jej nie oddał całego swego uczucia, którego wielka część mnie się należy w zamian za przyjaźń, jaką żywię dla pana.
Wicehrabina de Beauséant.”
– Ależ – myślał Eugeniusz, odczytując powtórnie słowa wicehrabiny – pani de Beauséant mówi mi dość wyraźnie, że nie życzy oglądać barona de Nucingen.
Pośpieszył do Delfiny, szczęśliwy, że będzie mógł sprawić jej radość, za którą pewnie otrzyma nagrodę. Pani de Nucingen była w kąpieli. Rastignac czekał w buduarze z niecierpliwością właściwą młodemu człowiekowi, który pragnie jak najprędzej posiąść kochankę, o której marzył przez dwa lata. Są to wzruszenia, co się nie powtarzają dwa razy w życiu młodzieży. Pierwsza ukochana kobieta, która prawdziwie jest kobietą, to jest przedstawia się mężczyźnie w świetnym otoczeniu, jakiego żąda towarzystwo paryskie, może być pewna, że nigdy rywalki mieć nie będzie. Miłość paryska niepodobna jest do żadnej innej miłości. Ani mężczyźni ani kobiety nie dadzą się tu złapać na bogate wystawy oklepanych frazesów, którymi każdy przystraja dla przyzwoitości swoje niby bezinteresowne uczucia. W kraju tym nie dosyć, żeby kobieta zadowoliła serce i zmysły; ma ona jeszcze ważniejsze obowiązki do spełnienia względem tysiącznych odcieni próżności, z których się życie składa. Miłość jest tu dziwnie samochwalcza i bezwstydna, dziwnie rozrzutna, kłamliwa i próżna.
Czegóż chcieć można od reszty ludzkości, skoro wszystkie damy dworu Ludwika XIV zazdrościły pannie de La Valliere namiętności, która sprawiła, iż wielki król zapomniał, że mankiety jego kosztowały dwa tysiące talarów i podarł je, żeby ułatwić księciu de Vermandois wejście na scenę świata? Miejcie młodość, bogactwo, tytuły, miejcie wszystko, co za wami przemawia; im więcej ziarn kadzidła spalicie przed swym bożyszczem, tym bożyszcze łaskawszym dla was będzie. Miłość jest religią, tylko wyznanie jej drożej kosztuje niż wyznanie wszelkiej innej wiary; przechodzi ona szybko, a przechodzi jak ulicznik, który lubi wszystko niszczyć po drodze. Zbytek uczucia jest poezją poddaszy; bez tego w cóż by się tam miłość obróciła? Są wprawdzie wyjątki od tych okrutnych praw kodeksu paryskiego, lecz trzeba ich szukać w samotności, w głębi dusz, co nie zasmakowały jeszcze w doktrynach społecznych i żyją w pobliżu jakiegoś źródła o wodzie jasnej, bieżącej i niewyczerpanej; co zadowalają się zielonym cieniem swej ustroni, przysłuchują się głosowi nieskończoności, który do nich zewsząd przemawia i czekają cierpliwie, aż będą mogły skrzydła rozwinąć, ubolewając na tymi, co do ziemi przyrośli. Lecz Rastignac, podobnie jak wielu młodych ludzi, którzy wcześnie zakosztowali przepychu, chciał wstąpić zbrojnie w szranki świata; zaraził się jego gorączką, czuł w sobie może dość siły, żeby nad nim panować, lecz nie znał ani dróg, ani celu swej ambicji.
W braku miłości czystej i świętej, która życie wypełnia, takie pragnienie potęgi może stać się piękną rzeczą; dość jest odrzucić interes osobisty, a wziąć za cel dobro kraju. Lecz student nie stanął jeszcze na wysokości, z której można śledzić bieg życia i sądzić je. Dotąd nie wyłamał się nawet spod czaru świeżych i miłych pojęć, które, niby liście zielone, otulają młodość dzieci wychowanych na prowincji.
Wahał się jeszcze ciągle, czy ma przejść Rubikon paryski. Pomimo palącej ciekawości, zachował jakieś wspomnienie o życiu szczęśliwym, które wiedzie prawdziwy, szlachcic w swej siedzibie. Wszakże ostatnie jego skrupuły pierzchły w przeddzień dnia tego, gdy wszedł do nowego swego mieszkania. Zaczynając korzystać z materialnych wygód fortuny, tak jak dawno już korzystał z moralnych wygód, jakie daje dobre urodzenie, Rastignac pozbył się swej powłoki prowincjonalnej i wszedł nieznacznie na stanowisko, z którego piękna przyszłość odkrywała się przed nim. Toteż, oczekując przyjścia Delfiny w pięknym buduarze, w którym czuł się prawie tak swobodnym jak u siebie, był już tak niepodobny do owego Rastignaca, który przybył w przeszłym roku do Paryża, że, przyglądając mu się wzrokiem duszy, pytał sam siebie, czy jest jeszcze między nimi jakiekolwiek podobieństwo.
– Pani baronowa jest w swym pokoju – powiedziała Teresa, budząc go z zadumy.
Delfina spoczywała na kanapie w pobliżu kominka. Widząc tę postać świeżą, tonącą w falach białego muślinu, trzeba było mimo woli przyrównać ją do owych pięknych roślin indyjskich, których owoc ukrywa się w kielichu kwiatu.
– A! Jesteś pan przecie – powiedziała ze wzruszeniem.
– Zgadnij pani, co ci przynoszę – powiedział Eugeniusz, siadając przy niej i podnosząc jej rękę do ust.
Pani de Nucingen zdradzała żywą radość czytając zaproszenie wicehrabiny. Zwróciła na Eugeniusza oczy zwilżone łzami i, zarzuciwszy mu ręce na szyję, przyciągnęła go do siebie, upojona próżnym zadowoleniem.
– Więc to pan, (ty – szepnęła mu do ucha – ale Teresa jest w moim gabinecie, bądźmy ostrożni!) – pan dajesz mi takie szczęście? Tak jest, śmiem nazwać to szczęściem. Czyliż zaproszenie to, które panu zawdzięczam, nie jest czymś więcej, niż prostym zadowoleniem miłości własnej? Nikt nie chciał wprowadzić mnie do tego koła wybranego. Może być, że w tej chwili wydaję się panu małą, próżną i lekkomyślną, jak paryżanka prawdziwa, lecz pomyśl, przyjacielu, żem ja dla ciebie wszystko poświęcić gotowa i że teraz pragnę najgoręcej, żeby mnie przyjęto na przedmieściu Saint-Germain, dlatego, że ty tam bywasz.
– Czy pani nie znajduje – rzekł Eugeniusz – że pani de Beauseant daje nam do zrozumienia, iż nie spodziewa się widzieć barona de Nucingen na swym balu.
– Ależ tak – powiedziała baronowa, oddając list Eugeniuszowi. – Te kobiety umieją być genialnie niegrzeczne. Mniejsza o to, ja będę jednak na balu. Siostra moja wybiera się również wiem, że przygotowuje strój przepyszny. Eugeniuszu – ciągnęła dalej zniżonym głosem – Anastazja będzie na balu, żeby rozproszyć straszne podejrzenia. Nie wiesz, jakie pogłoski o niej krążą! Nucingen mówił mi z rana, że wczoraj rozmawiano o tym w klubie bez żadnej ceremonii. Mój Boże! Na czym to spoczywa cześć kobiet i rodzin! Ja sama czuję się podrażniona, dotknięta w osobie biednej mej siostry. Powiadają niektórzy, że pan de Trailles podpisał weksli na sto tysięcy franków, że termin upłynął i kredytorzy mieli go prześladować. Otóż, w takiej ostateczności, siostra moja miała sprzedać jakiemuś Żydowi swoje brylanty, te piękne brylanty, które musiałeś u niej widzieć, a które dostały się jej po matce hrabiego de Restaud. Od paru dni wszyscy o tym mówią, nic więc dziwnego, że Anastazja kazała sobie robić suknię ze złotogłowu, żeby zwrócić na siebie powszechną uwagę, ukazując się na balu u wicehrabiny w całym bogactwie swych brylantów. Ale i ja nie chcę być gorsza od niej. Ona starała się zawsze upokorzyć mnie i nigdy dla mnie dobra nie była, a jam tysiące usług jej wyświadczała, jam zawsze miała dla niej pieniądze, gdy ona była w potrzebie. Lecz dajmy pokój światu; dzisiaj chcę być zupełnie szczęśliwa.
Rastignac przesiedział u pani de Nucingen aż do pierwszej po północy. Przy pożegnaniu, przy tym prawdziwym pożegnaniu kochanków, które zwykła osładzać nadzieja przyszłych radości, pani de Nucingen rzekła z wyrazem tęsknoty:
– Jestem tak bojaźliwa, tak zabobonna – nazwij pan jak chcesz moje przeczucia – iż obawiam się, że będę musiała straszną jakąś katastrofą okupić szczęście obecne.
– Dziecko! – rzekł Eugeniusz.
– A! – zawołała ze śmiechem – dziś ja z kolei dzieckiem zostałam.
Eugeniusz wracał do domu Vauquer z tym przekonaniem, że nazajutrz zupełnie go opuści i oddawał się w drodze tym słodkim marzeniom, którymi upaja się młodzieniec czujący jeszcze smak szczęścia na ustach.
– No cóż? – zapytał ojciec Goriot, gdy Eugeniusz przechodził koło jego mieszkania.
– Jutro opowiem panu wszystko – rzekł Eugeniusz.
– Wszystko, nieprawdaż? – zawołał stary. – Idź pan spać. Od jutra zaczniemy szczęśliwe życie.
Nazajutrz Goriot i Rastignac wyglądali, czy nie pokaże się jaki tragarz, który by pomógł im wynieść się z gospody mieszczańskiej gdy, około południa, powóz jakiś wtoczył się na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève i zatrzymał się przed drzwiami domu Vauquer. Po chwili pani de Nucingen wyskoczyła z powozu i zapytała, czy pan Goriot znajduje się jeszcze w gospodzie, a odebrawszy od Sylwii potakującą odpowiedź, wbiegła lekko na schody.
Eugeniusz był w swoim pokoju, choć nikt w domu o tym nie wiedział. Przy śniadaniu student prosił Goriota, żeby zdał jego rzeczy razem ze swoimi, a sam wyszedł na miasto, mówiąc, że o czwartej spotkają się w nowym mieszkaniu przy ulicy d’Artois. Niebawem stary poszedł szukać tragarzy, a Eugeniusz odpowiedział tymczasem na apel szkolny i wrócił śpiesznie do domu, żeby rozliczyć się z panią Vauquer, gdyż obawiał się, że Goriot w przystępie swego fanatyzmu gotów zapłacić za niego z własnej kieszeni. Nie zastawszy gospodyni, która wyszła na miasto, Eugeniusz wstąpił jeszcze do swego mieszkania, chcąc się przekonać, czy przypadkiem czego nie zapomniał; jakoż nie pożałował swej przezorności, bo znalazł w szufladzie od stolika rewers, który napisał był dla Vautrina, a potem, po zapłaceniu należności, wrzucił niedbale do stolika.
Nie mając ognia, chciał podrzeć go na drobne kawałki, gdy wtem usłyszał za ścianą głos Delfiny i stanął bez ruchu, żeby posłyszeć, oo będzie mówiła baronowa, która, jak sądził, nie powinna była mieć dla niego żadnej tajemnicy. Pierwsze wyrazy, które usłyszał obudziły w nim takie zajęcie, że postanowił wysłuchać rozmowy między ojcem a córką.
– Ach, mój ojcze! – mówiła Delfina – postanowiłeś upomnieć się o moją fortunę, lecz daj Boże, żeby nie było za późno i żebyś zdołał jeszcze ochronić mnie od ruiny! Czy mogę mówić?
– Mów, w całym domu nikogo nie ma – wyrzekł ojciec Goriot głosem zmienionym.
– Co ci to, mój ojcze? – zapytała pani de Nucingen.
– Uderzyłaś mnie jak obuchem po głowie – rzekł starzec. – Niech ci Bóg tego nie pamięta, dziecię moje! Ty nie wiesz, jak ja cię kocham; gdybyś wiedziała, nie rzuciłabyś mi tych słów okrutnych bez przygotowania, zwłaszcza jeżeli nie zaszło nic nadzwyczajnego. Cóż cię tak znagliło, żeś przyjechała do mnie aż tutaj, wiedząc, że za chwilę mam być na ulicy d’Artois?
– A, mój ojcze! Czyliż w nieszczęściu można zapanować nad pierwszym poruszeniem? Ja głowę tracę! Adwokat twój wskazał mi dzisiaj nieszczęście, które niebawem pewnie w nas uderzy. Handlowe twoje doświadczenie będzie nam potrzebne; toteż przybiegłam szukać ciebie, jak tonący, co się gałązki chwyta. Pan Derville przekonał się, że Nucingen myśli stawić opór i zagroził mu procesem, mówiąc, że nie trudno będzie otrzymać na to zgodę prezesa trybunału. Nucingen przyszedł dziś do mnie i zapytał, czy ja pragnę jego i swojej ruiny. Odparłam mu, że ja się na tym nic a nic nie znam, że wiem tylko tyle, iż mam fortunę i powinnam z niej korzystać, że zresztą wszystko co się do tego sporu odnosi, należy wyłącznie do mego adwokata, gdyż ja sama nic z tego nie rozumiem i nic w tym względzie powiedzieć nie mogę. Czyż nie tak kazałeś mi powiedzieć, ojcze?
– Dobrześ powiedziała – odrzekł ojciec Goriot.
– Otóż – poczęła znów Delfina – Nucingen przedstawił mi stan swoich interesów. Kapitały jego i moje włożone są w przedsięwzięcia zaledwie rozpoczęte, na które trzeba było wyłożyć z góry wielkie sumy. Jeżeli zażądam obecnie mego posagu, to Nucingen będzie zmuszony ogłosić się bankrutem; jeżeli zaś zaczekam rok jeden, to przysięga mi na honor, że kapitały moje podwoją się, a może i w trójnasób się powiększą, gdyż on będzie robił obroty i tak poprowadzi interesy, że ja zostanę właścicielką dóbr ziemskich. Ojcze mój, on mówił szczerze i ta szczerość jego mnie przeraziła. Przepraszał mnie za swe postępowanie, wrócił mi zupełną swobodę, pozwolił mi postępować, jak mi się podoba, bylebym tylko upoważniła go do prowadzenia interesów w moim imieniu. Na dowód swej uczciwości przyrzekł mi, że ile razy ja zechcę, tyle razy wezwie pana Derville dla osądzenia, czy akta, na mocy których ja zostanę właścicielką ziemską, będą prawnie zredagowane. Jednym słowem, oddał mi się zupełnie na łaskę i niełaskę. Błaga tylko żebym przez dwa lata jeszcze pozwoliła mu dom prowadzić i nie wydawała dla siebie nic nad to, co mi przeznacza. Przekonał mnie, że odprawił swą tancerkę, że zmuszony jest zaprowadzić najsurowszą oszczędność, żeby nie zachwiać swego kredytu, zanim nie ukończy, rozpoczętych spekulacji. Jam była nieubłagana, udawałam, że w nic nie wierzę, żeby przywieźć go do ostateczności i dowiedzieć się całej prawdy: pokazywał mi swe księgi, płakał wreszcie. Nigdy jeszcze nie widziałam człowieka w takim stanie. Stracił zupełnie głowę, mówił, że się zabije, bredził jak w gorączce, aż mnie litość wzięła.
– I ty wierzysz w takie głupstwa? – zawołał ojciec Goriot. – To komediant! Miałem ja do czynienia z Niemcami: są to prawie zawsze ludzie uczciwi i otwarci; lecz gdy który zacznie szachrować pod płaszczykiem szczerości, to pewnie stokroć gorzej od innych cię oszuka. Mąż twój zwodzi ciebie. Widzi, że go przyparto do muru, udaje więc nieżywego i chce zasłonić się twoim imieniem, więcej niż swoim własnym. Chce on skorzystać z tej okoliczności, żeby się zabezpieczyć przed niedającymi się obliczyć z góry rezultatami swoich obrotów handlowych. Kręta z niego sztuka: równie jest chytry jak przewrotny. Ale nic z tego, nie pójdę ja na Pere-La-chaise z tym przekonaniem, że córki moje ze wszystkiego zostały wyzute. Znam się jeszcze trochę na interesach. Powiada, że kapitały jego włożone są w przedsiębiorstwa, dobrze! W takim razie musi posiadać weksle, rewersy, umowy pisemne! Niechże ci je pokaże i niech się z tobą rozliczy. Wtedy wybierzemy najkorzystniejsze spekulacje, poprowadzimy je na swoje ryzyko i będziemy mieli dokumentyna imię Delfiny Goriot małżonki barona de Nucingen, której majątek oddzielony jest od mężowskiego. Nie tacyśmy głupi, jak się jemu zdaje. Czy on sądzi, że ja pogodzę się z tą myślą, że ty możesz zostać bez majątku, bez kawałka chleba? Ja bym jej nie zniósł przez jeden dzień, przez noc jedną, nawet przez dwie godziny! Ja nie mógłbym żyć z tą myślą. Jak to! Jam pracował przez lat czterdzieści, zlewając się potem i dźwigając worki na własnych ramionach, jam sobie wszystkiego w życiu odmawiał dla was, anioły drogie, coście mi dodawały sił do każdej pracy; a dzisiaj mienie moje, życie moje całe miałoby pójść z dymem! O, ja bym umarł szalony rozpaczą! Nie, na wszystko, co jest świętego na ziemi i w niebie! my tę sprawę rozjaśnimy, sprawdzimy wszystkie księgi, kasę, przedsięwzięcia! Nie zasnę, nie położę się do łóżka, jeść nie będę, dopóki się nie przekonam, że fundusz twój jest cały i nienaruszony. Z łaski Boga masz separację majątkową, a pan Derville, adwokat twój, jest na szczęście człowiekiem uczciwym. Na Boga! Będziesz miała swój milionik, swoje pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu aż do końca życia lub ja podniosę gwałt na cały Paryż. Ach! Ach! Udam się do izb, jeżeli trybunały nie wymierzą nam sprawiedliwości. Dotychczas sądziłem, żeś spokojna, że twój byt materialny zapewniony i myśl ta była mi pociechą w nieszczęściach, osłodą w cierpieniu. Mienie – to życie. Pieniądz wszystko może. Więc cóż ten bałwan nam prawi?… Delfino, nie ustępuj ani pół szeląga temu bydlakowi, który przykuł cię do łańcucha i uczynił nieszczęśliwą. Jeżeli nie będzie mógł obejść się bez ciebie, to przynajmniej wyuczymy go prosto chodzić. Boże! Głowa mi płonie, coś mi czaszkę pali. Moja Delfina w nędzy! Och! Fifinko moja! Sapristi! Gdzież są moje rękawiczki? Dalej, śpieszmy! Idę, zrewiduję wszystko, książki, interesy, kasę, korespondencję, pójdę w tej chwili. Nie uspokoję się, aż póki się nie przekonam, że twój fundusz jest zabezpieczony, aż póki nie zobaczę tego na własne moje oczy.
– Rozważnie tylko, ojcze kochany! Pamiętaj, że zgubiłbyś mnie, gdybyś przystąpił do tego dzieła z najmniejszą chętką zemsty lub gdybyś zdradził zbyt nieprzychylne usposobienie. On cię zna i nie zdziwił się wcale, że pod twoim wpływem ja sama zaczęłam się troszczyć o swój fundusz; lecz przysięgam ci, on wszystko zagarnął w swoje ręce. To nikczemnik! On gotów porzucić nas i uciec ze wszystkimi kapitałami, bo wie dobrze, że ja bym go nie prześladowała, bo nie chciałabym hańbić własnego imienia. Jest on i słaby, i silny zarazem. Jużem ja wszystko dobrze zbadała. Przekonałam się, że, przywodząc go do ostateczności, przyspieszę tylko własną ruinę.
– Ależ to łotr wierutny?
– Ha! tak jest, ojcze – zawołała, rzucając się z płaczem na krzesło – Nie chciałam mówić o tym, żeby ci oszczędzić zmartwienia, żeś mnie wydał za takiego człowieka! Obyczaje i sumienie, ciało i dusza, wszystko się w nim zgadza! To coś okropnego: czuję dla niego pogardę i nienawiść. Tak jest, po tym, co mi ten podły Nucingen powiedział, nie mogę mieć dla niego najmniejszego szacunku. Człowiek, który mógł wdać się w takie spekulacje handlowe, o jakich on mi dziś mówił, nie ma żadnego poczucia delikatności. Obawy moje pochodzą stąd, żem jasno zobaczyła głąb jego duszy. On, mąż mój, powiedział otwarcie, że daje mi zupełną swobodę, wiesz ojcze, co to znaczy? Ale za to ja mam być w razie nieszczęścia narzędziem w jego ręku, mam go zasłonić swoim imieniem.
– Ależ na to są prawa! Mamy przecie plac de Greve dla zięciów tego rodzaju! – zawołał ojciec Goriot. – Ja sam ściąłbym mu głowę, gdyby kata nie było.
– Nie, mój ojcze, na niego prawa nie ma. Powtórzę ci w krótkości jego mowę, odrzucając niepotrzebne dodatki, w które treść samą obwijał: „Musisz pozwolić, bym ukończył rozpoczęte spekulacje, albo wszystko przepadnie i ty sama zostaniesz zrujnowana, bez grosza przy duszy; ja zaś nikogo prócz ciebie nie mogę wziąć za wspólnika”. Czy to dość jasno? On nie przestał jeszcze dbać o mnie. Uczciwość moja jest dla niego dostateczną rękojmią; wie, że mi dosyć własnego funduszu, że się na jego pieniądze nie pokwapię. Jest to spółka nieuczciwa i złodziejska, na którą muszę przystać, bom zagrożona utratą całego funduszu. Nucingen kupuje moje sumienie, a za to pozwala, bym należała do Eugeniusza. „Możesz popełniać błędy, ale w zamian pozwól mi dopuszczać się zbrodni, pozwól mi wydzierać chleb biedakom!” Czy taka mowa jest dość jasna? Wiesz, ojcze, co on nazywa spekulacją handlową? On kupuje na swe imię kawał ziemi, na którym spekulanci podstawieni z jego ramienia zaczynają budować domy. Ludzie ci wchodzą w umowę z rozmaitymi przedsiębiorcami, którym płacą nie gotówką, tylko wekslami z bardzo dalekim terminem wypłaty; następnie mąż mój wypłaca im bardzo niewielką sumę i dostaje za to pokwitowanie, które czyni go właścicielem wszystkich domów; oni zaś ogłaszają się bankrutami, a biedni, oszukani przedsiębiorcy muszą iść z kwitkiem. Firma domu de Nucingen służy do przyciągania tych biedaków. Zrozumiałam i to także, że Nucingen, chcąc dowieść w razie potrzeby, że jest w stanie wypłacać sumy ogromne, posłał znaczne kapitały do Amsterdamu, Londynu, Neapolu i Wiednia. Jakże zdołalibyśmy je pochwycić?
Eugeniusz posłyszał głuchy odgłos: to ojciec Goriot upadł na kolana.
– Boże mój, cóżem ja ci zawinił? Córka moja oddana w ręce nikczemnika, który wymoże na niej wszystko, czego zechce. Przebacz mi, córko! – zawołał starzec.
– Tak, jest w tym i twoja wina, żem ja w taką przepaść wpadła – rzekła Delfina. – Myśmy tak nierozsądne, gdy za mąż wychodzimy! Czyż my znamy wtedy świat, interesy, ludzi, obyczaje? Ojcowie powinni by myśleć za nas. Ojcze drogi, ja ci nic nie wyrzucam, przebacz mi te słowa. W tym razie, wina cała jest po mojej stronie. Nie, nie płacz, tatku – mówiła, całując go w czoło.
– I ty nie płacz, Delfinko moja mała. Pozwól, niech ci pocałunkiem łzy z oczu obetrę. Nie bój się! Niech ja tylko pójdę po rozum do głowy, to jeszcze potrafię rozwikłać pasmo interesów, które twój mąż splątał.
– Nie, ojcze, pozwól mnie działać; ja potrafię wziąć się do niego. On mnie kocha, mam nad nim przewagę, skorzystam więc z tego i wymogę na nim, żeby obrócił niezwłocznie część moich kapitałów na kupno nieruchomości. Może potrafię skłonić go, żeby odkupił na moje imię ziemię Nucingen w Alzacji. Tylko proszę cię, ojcze, przyjdź jutro przejrzeć księgi i zbadać stan jego interesów. Pan Derville nic a nic nie zna się na sprawach handlowych. Nie, lepiej jutro nie przychodź. Nie chcę sobie psuć krwi. Pojutrze będzie bal u pani de Beauséant, muszę więc oszczędzać się, żeby być piękną i świeżą i przynieść chlubę kochanemu memu Eugeniuszowi! Pójdźmy zobaczyć jego pokój.