Kitabı oku: «Ojciec Goriot», sayfa 4

Yazı tipi:

– A potem – ciągnęła dalej pani Couture, nie zważając na okrzyk poczciwca – ojciec i syn pożegnali mnie i odeszli, wymawiając się ważnymi sprawami. Oto i całe nasze odwiedziny. Ale widział przynajmniej swą córkę. Nie wiem, jak można się jej wypierać, gdyż podobna do niego, jak dwie krople wody.

Wszyscy stołownicy i mieszkańcy gospody zgromadzili się z wolna, życząc sobie dnia dobrego i zamieniając nic nie znaczące wyrazy, które w pewnych kółkach paryskich uchodzą za dowcip błyskotliwy, choć same przez się bywają bezmyślne, a całe znaczenie nadaje im gest i sposób, w jaki się wymawiają. Ten rodzaj żargonu zmienia się nieustannie, odnawiając się przynajmniej co miesiąc kosztem jakiegoś nowego żartu. Byle co nadaje się do podtrzymania takiej gry dowcipu, zarówno wypadek polityczny, jak i proces sądowy, piosenka uliczna lub farsa jakiego aktora; gdyż gra cała polega na tym, by chwytać myśli i wyrazy i, niby wolanta, na powrót je odrzucać. W nowszych czasach wynaleziono świeżo dioramę, wywołującą silniejsze złudzenie optyczne niż panorama; wskutek tego w niektórych malarniach przyjął się zabawny zwyczaj dodawania końcówki rama do wielu wyrazów. Pewien młody malarz uczęszczający do gospody Vauquer, zaprowadził między mieszkańcami zwyczaj dodawania tej końcówki do wyrazów.

– Pannnie Poiret, jakże tam pańskie zdrowieczkorama? – zapytał urzędnik z Muzeum i nie czekając odpowiedzi zwrócił się do pani Couture i Wiktoryny. – Zdaje się – rzekł – że panie mają jakieś zmartwienie.

– Czy będziemy dziś ob-jadowali? – zawołał jeden ze studentów medycyny, przyjaciel Rastignaca, imieniem Horacy Bianchon – moje żołądeczko opadło usque ad talones.

– Dziś wściekle zimnowrama – rzekł Vautrin. – Proszę się pofatygować, ojcze Goriot. Cóż u licha, pańska noga zakrywa cały otwór pieca.

– Znakomity panie Vautrin – rzekł Bianchon – dlaczego mówisz pan zimnowrama? To omyłka, należy mówić zimnorama.

– Nie – zawołał urzędnik z Muzeum – mówi się zimnowrama na zasadzie, że mówi się: zimno w nogi.

– Ach! ach!

– Oto i jego ekscelencja markiz de Rastignac, doktor prawa – lewego – zawołał Bianchon, schwyciwszy Eugeniusza za szyję i dusząc go w uścisku. – Oho, są już i inni, oho!

Panna Michonneau weszła z wolna, pozdrawiając obecnych milczącym ukłonem i usiadła obok trzech kobiet.

– Ta stara sowa nabawia mnie zawsze dreszczów – szepnął Bianchon do Vautrina, wskazując na pannę Michonneau. – Trzeba wiedzieć, że ja studiuję system Galla i widzę na jej głowie Judaszowe wypukłości.

– Czyś pan ją znał przedtem? – zapytał Vautrin.

– Któż jej nie spotykał! – odparł Bianchon. – Słowo daję, ta wybladła stara panna przypomina mi owe długie robaki, co zdolne są stoczyć najgrubszą belkę.

– Tak to bywa, młodzieńcze – rzekł czterdziestoletni mężczyzna, głaszcząc faworyty:

 
Więc róża, żyła tyle, ile żyją róże,
Poranek jeden tylko.
 

– Ach, ach! oto i wyborna zuporama – zawołał Poiret, na widok Krzysztofa wnoszącego rosół z wielką powagą.

Młodzież wybuchnęła śmiechem.

– Przepraszam – zawołała pani Vauquer – bo to kapuśniak.

– Poiret pobity!

– Poirrrrette pobity!

– Proszę zapisać dwa punkty wygrane mamie Vauquer – rzekł Vautrin.

– Czy kto zauważył, jaką mgłę mieliśmy dzisiaj rano? – zapytał urzędnik.

– Była to – rzekł Bianchon – mgła wściekła i bezprzykładna, mgła ponura, melancholijna, zielona, dusząca, mgła Goriotowska.

– Goriorama – rzekł malarz – gdyż zupełnie zasłaniała światło.

– Hej, milordzie Gâôriotte, tu się mówi o was.

Ojciec Goriot siedział na końcu stołu przy drzwiach, przez które wnoszono jedzenie; zawołany, podniósł głowę, nie przestając wąchać kawałka chleba wyjętego spod serwety było to stare przyzwyczajenie z czasów kupieckich, którego się jeszcze nie pozbył.

– Cóż to takiego? – zabrzmiał cierpko głos pani Vauquer, zagłuszając głośną rozmowę oraz brzęk łyżek i talerzy – czy się panu chleb nie podoba?

– Przeciwnie, pani – odparł – to chleb z najprzedniejszej etampskiej mąki.

– Po czym to pan poznaje? – zagadnął Eugeniusz.

– Po białości, po smaku.

– Chybaś pan nosem smakował, bo widziałam, jakeś wąchał kawałek chleba – rzekła pani Vauquer. – Stajesz się pan coraz oszczędniejszym i z czasem dojdziesz chyba do tego, że wdychanie wyziewów kuchennych będzie dla pana dostatecznym pożywieniem.

– Wtedy zastrzeż pan sobie własność wynalazku, a dorobisz się pięknego majątku – zawołał urzędnik z Muzeum.

– Dajcież państwo pokój! – rzekł malarz – ojciec Goriot chciał tylko dowieść swym postępkiem, że był w rzeczy samej fabrykantem makaronu.

– Jak widać, z pańskiego nosa mogłaby być retorta – rzekł znów urzędnik z Muzeum.

– Co? – podchwycił Bianchon – re…

– Re-zeda.

– Re-flektor.

– Re-zerwa.

– Re-duta.

– Re-netka.

– Re-zydent.

– Re-nifer.

– Re-torama.

Osiem odpowiedzi posypało się niby grad kul ze wszystkich stron sali. Wrażenie było tym śmieszniejsze, że ojciec Goriot spoglądał po zgromadzonych z głupowatą miną człowieka, który usiłuje zrozumieć cudzoziemską mowę.

– Re? – powtórzył pytająco, zwracając się do siedzącego obok Vautrina.

– Re-umatyzm, mój starowino! – zawołał Vautrin, uderzając Goriota po głowie i wtłaczając mu kapelusz aż na oczy.

Biedny staruszek tak osłupiał po tym napadzie niespodziewanym, że przez kilka minut siedział nieruchomy. Krzysztof sądził, że pan Goriot nie je już zupy i zabrał mu talerz; lecz nieborak nie spostrzegł tego i poprawiwszy kapelusz, opuścił łyżkę na stół w mniemaniu, że talerz znajduje się na swoim miejscu.

Wszyscy obecni parsknęli śmiechem.

– Mój panie – zawołał starzec – jesteś pan kiepskim trefnisiem! Nadal radzę mu powstrzymywać się od podobnych sztuczek, bo…

– Bo co, tatusiu? – przerwał Vautrin.

– Bo kiedyś zapłacisz mi pan za to sowicie…

– W piekle, nieprawdaż? – rzekł malarz – w tym ciemnym kąciku, gdzie się stawia niegrzeczne dzieci.

– Pani nic nie je – rzekł Vautrin do Wiktoryny. – Zapewne ojczulek okazał się nieprzystępnym?

– To okropny człowiek – zawołała pani Couture.

– Warto by nauczyć go rozumu – rzekł Vautrin.

– Pani mogła by wytoczyć proces o artykuły żywności, gdyż wcale nie je – odezwał się Eugeniusz, który siedział niedaleko od Bianchona. – Ach, proszę no spojrzeć, jak ojciec Goriot wpatruje się w pannę Wiktorynę.

Stary zapomniał o jedzeniu i nie spuszczał oczu z twarzy dziewczęcia, napiętnowanej boleścią prawdziwą, boleścią dziecka odtrąconego, które pomimo to nie przestało kochać swego ojca.

– Mój drogi – szepnął Eugeniusz – źleśmy osądzili ojca Goriot. To nie jest ani głupiec, ani człowiek bez czucia. Spróbuj no zastosować do niego system Galla i wtedy powiedz mi swe zdanie. Dzisiejszej nocy sam byłem świadkiem, jak starzec ten gniótł półmisek srebrny i to z największą łatwością: rzekłbyś, że miał w ręku wosk a nie metal; w obecnej zaś chwili twarz jego zdradza uczucie niezwykłe. Mnie się zdaje, iż życie Goriota zbyt jest tajemnicze, by nie zasługiwało na głębsze zbadanie. Tak, Bianchon, nie śmiej się, bo ja nie żartuję wcale.

– Nie przeczę – rzekł Bianchon – że dla medyka człowiek ten jest ciekawym okazem. Jeżeli się zgodzi, gotowym sam dokonać na nim sekcji.

– Lepiej pomacaj mu głowę.

– A, dziękuję! Kto wie, czy jego głupota nie jest zaraźliwa?

Nazajutrz, około trzeciej po południu, Rastignac ubrany bardzo wykwintnie poszedł do pani de Restaud. W drodze oddał się cały owej nadziei lekkomyślnej, która tysiącem wzruszeń barwi młode życie. Młodzież nie rachuje przeszkód i niebezpieczeństw; gra bujnej wyobraźni idealizuje życie w ich oczach i widzą przed sobą same powodzenia; zburzenie planów, które utworzyła żądza wybujała pogrąża ich w smutku, niekiedy nawet czyni nieszczęśliwymi; gdyby byli odważniejsi i mniej nieświadomi, to budowa społeczna nie mogłaby się przy nich ostać. Eugeniusz wystrzegał się jak mógł, żeby się nie zabłocić, a obok tego układał w myśli, co powie pani de Restaud, przysposabiał zapas dowcipu, wymyślał odpowiedzi stosowne do przypuszczalnej rozmowy, przygotowywał słówka dowcipne, zdania á la Talleyrand i przypuszczał tysiączne okoliczności mogące mu ułatwić wynurzenie uczuć, na którym opierał całą swą przyszłość. I biedny student zabłocił się tak okrutnie, że w Palais Royal musiał kazać oczyścić sobie buty i spodnie. „Gdybym był bogaty, rzekł do siebie rozmieniając stusoldową monetę, w którą się zaopatrzył na wszelki wypadek, byłbym pojechał powozem i mógłbym rozmyślać swobodnie”. Dostawszy się wreszcie na ulicę du Helder, zapytał o hrabinę de Restaud i spotkał pogardliwe wejrzenie służących, którzy domyślili się, że młody człowiek przyszedł piechotą, gdyż nie słyszeli turkotu przed bramą. Eugeniusz zniósł to wejrzenie z chłodną wściekłością człowieka, pewnego, że kiedyś zwycięży los przeciwny; niemniej jednak zabolało go ono dotkliwie, gdyż wchodząc na podwórze sam przekonał się o swej niższości, na widok pięknego rumaka, który się tam niecierpliwił w bogatym zaprzęgu. Kabriolet, nie mniej piękny od rumaka, świadczył o zbytkownym i swobodnym życiu właściciela, który mógł prawdopodobnie kosztować wszystkich rozkoszy paryskich. Dosyć było tej jednej okoliczności, by zupełnie zepsuć studentowi humor. Wszystkie skrytki jego mózgu, które naładował dowcipem, zamknęły się naraz i Eugeniusz stał się zupełnie głupi. Stanął na jednej nodze przed oknem przedpokojowym, oparł łokieć o zasuwkę i patrzył machinalnie na dziedziniec, czekając odpowiedzi hrabiny, której lokaj poszedł zameldować odwiedzających. Czas wydawał mu się nieznośnie długi i byłby wyszedł niezawodnie, gdyby nie posiadał tej uporczywości właściwej południowcom, która może działać cuda, jeżeli jest skierowana na drogę właściwą.

– Pani jest bardzo zajęta w swoim buduarze – rzekł kamerdyner – nie odpowiedziała mi wcale; ale może pan zechce przejść do salonu, tam czeka już ktoś inny.

Zastanawiając się nad władzą potężną tych ludzi, którzy jednym słowem obwiniają i sądzą swych panów, Eugeniusz zbliżył się do drzwi, przez które wychodził kamerdyner. Otworzył je niedbale, chcąc zapewne pokazać nadętym lokajom, że zna dobrze wewnętrzny rozkład mieszkania; ale wpadł nierozważnie do jakiegoś pokoju, w którym znajdowało się pełno lamp, bufetów i przyrząd służący do nagrzewania serwet po kąpieli; dalej widać było korytarz ciemny i schodki ukryte. Stłumiony śmiech, który posłyszał w przedpokoju, zbił go do reszty z tropu.

– Proszę pana, tędy się idzie do salonu – rzekł kamerdyner z ową fałszywą uniżonością, która zdaje się być tylko nową obelgą.

Eugeniusz zawrócił się z takim pośpiechem, że zawadził o wannę; szczęściem jednak zdążył zatrzymać wymykający się z rąk kapelusz, W tej samej chwili drzwi jakieś otworzyły się w głębi korytarza oświeconego małą lampką i Eugeniusz posłyszał głos hrabiny i ojca Goriot, po czym rozległ się odgłos pocałunku. Kamerdyner przeprowadził Eugeniusza przez pokój jadalny do pierwszego salonu, gdzie student nasz przystanął przed oknem wychodzącym na podwórze. Pragnął przekonać się, czy spotkany tu ojciec Goriot był rzeczywiście owym znanym mu Goriotem. Serce biło mu jakoś dziwnie, gdy przywodził sobie na pamięć przerażające uwagi Vautrina. Kamerdyner zatrzymał się przy drzwiach salonu, z którego wyszedł nagle elegancki młodzieniec.

– Już ja idę, Maurycy – rzekł niecierpliwie. – Proszę powiedzieć hrabinie, że przeszło pół godziny czekałem na nią.

Po tych słowach młodzieniec, który widocznie miał prawo być niegrzeczny, zanucił jakąś śpiewkę włoską i zbliżył się do okna, przy którym stał Eugeniusz Udał, że wygląda na dziedziniec, a tymczasem rzucił na twarz studenta przelotne spojrzenie.

– Lepiej byłoby, gdyby pan hrabia zechciał zaczekać chwileczkę, bo jaśnie pani już nie jest zajęta – rzekł Maurycy zmierzając do przedpokoju.

W tej chwili ojciec Goriot zszedł z małych schodków i zatrzymał się przy bramie rozpinając parasol. Nieborak nie widział, że w otwartej bramie pokazało się właśnie tilbury, w którym siedział młody mężczyzna z orderem na piersi. Ojciec Goriot w samą porę rzucił się w tył, żeby nie być stratowanym. Koń przestraszył się rozpiętego parasola i, rzuciwszy się w bok, popędził gwałtownie ku podjazdowi. Młody człowiek obrócił się z gniewem, popatrzył na Goriota i ukłonił mu się wreszcie z przymusowym uszanowaniem, z jakim traktujemy potrzebnego nam lichwiarza lub człowieka spodlonego, dla którego musimy udawać szacunek, choć wewnętrznie rumienimy się za to sami przed sobą. Ojciec Goriot odpowiedział przyjacielskim ukłonem pełnym dobroduszności. Wszystko to stało się z szybkością błyskawicy i pochłonęło całą uwagę Eugeniusza. Nie przypuszczał nawet, że oprócz niego ktoś inny jeszcze może się znajdować w salonie, gdy wtem głos hrabiny uderzył jego ucho.

– Ach, Maksymie, jużeś chciał odchodzić! – zawołała tonem wyrzutu, w którym przebijało się lekkie rozdrażnienie.

Hrabina nie zwróciła uwagi, że tilbury zajechało przed dom. Rastignac odwrócił się nagle i ujrzał hrabinę przystrojoną zalotnie w peniuar biały, kaszmirowy, z różowymi kokardami i uczesaną niedbale, tak jak wszystkie paryżanki w godzinach porannych. Musiała wyjść świeżo z kąpieli, bo przejęta była cała jakimś balsamicznym zapachem, spojrzenie miała jakby zamglone, a piękność jej zmiękczona, jeżeli tak rzec można, zdawała się rozkoszniejsza niż zwykle. Oko młodych ludzi umie wszystkiego się dopatrzeć: dusza ich zlewa się z promiennym obrazem kobiety, tak jak roślina napawa się powietrzem, z którego przyswaja sobie część potrzebną; toteż i Eugeniusz nie dotknął się rąk hrabiny, a jednak przeczuł świeżość ich niezrównaną, odgadł przez kaszmir różową białość jej gorsu, którą zdradzał niekiedy przed jego wzrokiem peniuar trochę rozwarty. Hrabina nie potrzebowała gorsetu; przepaska tylko odznaczała gibką jej kibić, szyję miała nęcącą, a nogi jakże ślicznie wyglądały w pantofelkach! Maksym złożył na jej ręce pocałunek i wtedy dopiero Eugeniusz spostrzegł Maksyma, a hrabina Eugeniusza.

– Ach, to pan de Rastignac! Jakże mi przyjemnie widzieć pana – rzekła hrabina takim tonem, że człowiek dobrze wychowany pojąłby od razu właściwe słów tych znaczenie.

Maksym spoglądał kolejno na Eugeniusza i na hrabinę tak wyraziście, jak gdyby chciał przekonać intruza, że jest najzupełniej niepotrzebny. – Ach, moja droga, spodziewam się, że wypchniesz mi tego malca za drzwi! – Słowa te malowały się w wyzywająco dumnym wzroku młodzieńca, którego hrabina Anastazja nazwała Maksymem, patrząc mu w twarz z tym wyrazem podległości, którym kobieta zdradza bezwiednie wszystkie swe tajemnice. Rastignac uczuł ku niemu nienawiść gwałtowną. Najpierw piękne włosy Maksyma, jasne i starannie ufryzowane, dały mu poznać, że jego głowa wyglądała szkaradnie. Dalej obuwie hrabiego było delikatne i czyste, a buty studenta, pomimo największej ostrożności, pokryły się w drodze cieniuchną warstwą błota. Wreszcie tamten miał surdut, który układał mu się do stanu tak wdzięcznie, że czynił go podobnym do pięknej kobiety, a Eugeniusz o wpół do trzeciej miał na sobie czarne odzienie. Przenikliwy syn Charenty pojął od razu, jak wielką przewagę miał nad nim ten wykwintnie, starannie ubrany, szczupły i wysoki, o jasnym oku i cerze bladej. Nie czekając odpowiedzi Eugeniusza, hrabina wybiegła szybko do drugiego salonu, a peniuar rozwiany fruwał dokoła czyniąc ją podobną do motyla; Maksym poszedł za nią. Eugeniusz, zły szalenie, poszedł za Maksymem i hrabiną. Wszyscy troje znaleźli się razem na środku wielkiego salonu przed kominkiem. Student wiedział dobrze, że będzie krępować swą obecnością tego wstrętnego Maksyma, a pragnął bądź co bądź dokuczyć elegantowi, choćby nawet przyszło się narazić w oczach hrabiny. Nagle przypomniał sobie, że widział tegoż Maksyma na balu u pani de Beauséant, i odgadł, czym on był dla pani de Restaud; ale zdobył się na odwagę młodzieńczą, która bywa źródłem głupstw wielkich lub wielkich powodzeń i rzekł do siebie: „Oto mój rywal, muszę go pokonać.” Niebaczny! Nie wiedział, że hrabia Maksym de Trailles pozwalał się znieważać, po czym strzelał pierwszy i zabijał przeciwnika. Eugeniusz słynął jako dobry strzelec, ale na dwadzieścia dwa strzały, nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się trafić dwadzieścia razy. Młody hrabia rzucił się na fotel w rogu kominka, wziął szczypce i zaczął rozrzucać węgle tak gwałtownie i niecierpliwie, że piękna twarz Anastazji zasępiła się od razu . Młoda kobieta rzuciła na Eugeniusza spojrzenie zimne i pytające, które mówi tak wyraźnie: czemu sobie nie idziesz? że ludzie dobrze wychowani od razu pojmują znaczenie takiego zapytania, które można by nazwać zapytaniem pożegnalnym.

Eugeniusz rzekł, jak mógł najmilej:

– Pani, spieszno mi było odwiedzić panią, żeby…

I urwał.

Drzwi się otworzyły, a na progu pokazał się niespodzianie jegomość, który przyjechał w tilbury. Nie miał kapelusza i nie powitał hrabiny, tylko spojrzawszy badawczo na Eugeniusza, wyciągnął rękę do Maksyma: „Dzień dobry” – rzekł do niego z braterską poufałością, która zdziwiła wielce Eugeniusza. Młodzieńcy z prowincji nie rozumieją słodyczy życia we troje.

– Pan de Restaud – rzekła hrabina, wskazując studentowi swego męża.

Eugeniusz złożył ukłon głęboki.

– To jest pan de Rastignac – mówiła dalej, przedstawiając Eugeniusza hrabiemu de Restaud – spokrewniony przez Marcillaców z wicehrabiną de Beauséant. Miałam przyjemność poznać pana na ostatnim balu u wicehrabiny.

Spokrewniony przez Marcillaców z wicehrabiną de Beauséant! Hrabina wymówiła te słowa prawie przesadnie, z pewnym rodzajem dumy, której doznaje pani domu mogąca dowieść, że przyjmuje u siebie tylko ludzi dystyngowanych.

Pod czarodziejskim wpływem słów powyższych hrabia ożywił się i porzucił swój sposób obejścia się oziębły i ceremonialny.

– Jakżem rad poznać pana – rzekł kłaniając się studentowi.

Nawet hrabia Maksym de Trailles porzucił naraz ton wyzywająco-zuchwały i zmierzył studenta wzrokiem niespokojnym. Jedno nazwisko, potężne jak skinienie laski czarodziejskiej, otworzyło naraz owe trzydzieści skrytek w mózgu południowca i powróciło mu cały zapas przygotowanego dowcipu. Niespodziewane światło rozjaśniło przed nim ciemną dotychczas atmosferę wyższego towarzystwa paryskiego. Gospoda Vauquer z ojcem Goriot była w tej chwili daleko od jego myśli.

– A ja sądziłem, że ród Marcillaców wygasł – rzekł hrabia de Restaud do Eugeniusza.

– Tak jest, panie hrabio – odparł student. – Mój dziad stryjeczny, kawaler de Rastignac, ożenił się z dziedziczką rodziny Marcillaców i miał jedną tylko córkę, która wyszła za marszałka de Clarimbault, rodzonego dziada pani de Beauséant. My stanowimy linię młodszą, tym biedniejszą, że dziad mój stryjeczny, wiceadmirał, postradał całe mienie służąc królowi. Rząd rewolucyjny nie chciał uwzględnić naszych wierzytelności przy likwidacji kompanii indyjskiej.

– Czy czasami pański dziad stryjeczny nie dowodził „Vengeurem” przed rokiem 1789?

– Tak jest właśnie.

– W takim razie musiał znać mego dziada, który dowodził „Warwickiem”.

Maksym wzruszył ramionami i spojrzał na panią de Restaud, jak gdyby chciał powiedzieć: „Zginęliśmy, bo oni myślą rozprawiać o marynarce. Anastazja pojęła spojrzenie pana de Trailles i uśmiechnąwszy się z niepojętą potęgą, właściwą kobietom, zawołała:

– Panie Maksymie, proszę ze mną, mam pana o coś poprosić. – Wam zaś, panowie, pozwalamy płynąć w jedne drogę na Warwicku i Vengeurze. – Po czym wstała i skinąwszy niby zdradziecko na Maksyma, skierowała się ku buduarowi. Zaledwie ta para morganatyczna (piękny wyraz niemiecki, który nie ma odpowiedniego we francuskim języku) zbliżyła się do drzwi, gdy hrabia przerwał rozmowę z Eugeniuszem.

– Anastazjo, zostań, proszę cię, moja droga – zawołał z niechęcią – wiesz przecie, że…

– Natychmiast, natychmiast powracam – przerwała hrabina – mam tylko poprosić o coś Maksyma.

I w istocie powróciła zaraz. Wszystkie kobiety, które stosują się do charakteru męża, żeby tym bezpieczniej dogadzać swym zachciankom, wiedzą, jak daleko zajść można, nie narażając się na utratę nieocenionego zaufania, i starają się ustępować zawsze, gdy chodzi o jaką drobnostkę. Hrabina poznała też po głosie hrabiego, że niebezpiecznie byłoby zatrzymywać się długo w buduarze. Główną przyczyną nieprzyjemności był student, toteż pani ukazała nań pogardliwym ruchem Maksymowi, który zwracając się do wszystkich trojga, rzekł bardzo epigramatycznie:

– Wiecie co, państwo? Widzę, żeście bardzo zajęci, nie będę więc przeszkadzał. Do zobaczenia. – I wyszedł.

– Zostań, panie Maksymie! – zawołał książę.

– Przyjdź pan na obiad – rzekła hrabina, idąc znów za Maksymem do pierwszego salonu, gdzie zatrzymali się oboje sądząc, że pan de Restaud pożegna tymczasem Eugeniusza.

Rastignac słyszał, jak raz wraz śmieli się, rozmawiali i znów oczekiwali w milczeniu; ale student złośliwy wyczerpywał cały dowcip, pochlebiał hrabiemu i wciągał go w dysputy, byle tylko doczekać powrotu hrabiny i zbadać, jakiego rodzaju były jej stosunki z Goriotem. Ta kobieta, zakochana w Maksymie, przewodząca nad mężem i złączona tajemnie ze starym fabrykantem makaronu, była dlań zagadką wielką. Chciał koniecznie przeniknąć tajemnicę, za pomocą której spodziewał się zapanować nad tą prawdziwą paryżanką.

– Anastazjo! – zawołał znów hrabia na żonę.

– Cóż robić, biedny mój Maksymie, trzeba zrezygnować – rzekła hrabina do młodego człowieka. – Do wieczora…

– Spodziewam się, Naściu – szepnął jej Maksym do ucha – że nadal nie będziesz przyjmować tego młodzieńca, którego oczy rozżarzały się jak węgle, gdy się twój peniuar cokolwiek rozchylał. On nie zaniedbałby oświadczyć się tobie, przez co mógłby cię narazić, a ja byłbym zmuszony go zabić.

– Czyś ty rozum stracił, Maksymie? – odparła. – Ci mali studenci są przeciwnie doskonałymi konduktorami, które strzegą nas od piorunów. Już ja nie zaniedbam podburzyć Restauda przeciw niemu.

Maksym rozśmiał się i wyszedł wraz z hrabiną, która stanęła przy oknie, chcąc widzieć go jeszcze, gdy będzie wsiadał i klaśnie z bata, by pobudzić konia do szybkiego biegu. Odeszła od okna wtedy dopiero, gdy zobaczyła, że się za nim brama zamknęła.

– Co powiesz na to, moja droga – zawołał hrabia, gdy weszła do pokoju – wszak majątek, w którym mieszka rodzina pana de Rastignac, leży niedaleko od Verteuil nad Charente. Dziad stryjeczny pana de Rastignac znał osobiście mego dziada.

– Jestem zachwycona prawdziwie, żeśmy tak blisko znajomi – rzekła hrabina z roztargnieniem.

– Bliżej niż pani sądzi – odparł Eugeniusz z cicha.

– Jak to? – zapytała żywo.

– Widziałem właśnie – odrzekł student – jak od pani wychodził ojciec Goriot, najbliższy mój sąsiad, z którym mieszkam w jednym domu.

Słysząc to nazwisko poprzedzone wyrazem ojciec, hrabia przestał rozgrzebywać węgle na kominku i rzucił szczypce w ogień z taką gwałtownością, jak gdyby poparzył sobie palce.

– Można było nazwać go panem Goriot – zawołał powstając.

Hrabina zbladła widząc niecierpliwość męża, potem zarumieniła się, nie mogąc ukryć pomieszania i rzekła niby niedbale, starając się nadać głosowi zwykłe brzmienie:

– To pewna, że nie ma na świecie drugiego człowieka, który by zasługiwał więcej na nasze przywiązanie…

Nie domówiła i spojrzała na fortepian, jak gdyby nagle zachcianka jakaś przyszła jej do głowy.

– Czy pan lubi muzykę? – spytała.

– Bardzo – odparł Eugeniusz czerwieniąc się i mieszając na myśl, że musiał popełnić potężne jakieś głupstwo.

– Czy pan śpiewa? – zapytała siadając do fortepianu i przebiegając gwałtownie po wszystkich klawiszach od basowego c aż do najwyższego f. Rrrrah!

– Nie, pani.

Hrabia de Restaud przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju.

– To szkoda, pozbawiłeś się pan znakomitego środka powodzenia.

Ca-a-ro, ca-a-a-ro, ca-a-a-a-ro non du-bi-ta-re, zaśpiewała hrabina.

Nazwisko ojca Goriot było znów niby skinieniem różdżki czarnoksięskiej, tylko skutek był wręcz przeciwny temu, jaki sprawiły słowa: krewny pani de Beauséant. Eugeniusz znajdował się w położeniu człowieka, którego amator osobliwości zaprosił łaskawie do swego mieszkania, a on, niebaczny, potrącił szafę z figurami rzeźbionymi i zrzucił trzy czy cztery główki niedobrze umocowane. Biedak rzuciłby się chętnie w przepaść. Twarz pani de Restaud przybrała wyraz chłodny i surowy, a oczy obojętne unikały wzroku nieszczęśliwego studenta.

– Pani życzy zapewne pomówić z panem de Restaud – wyrzekł – proszę przyjąć zapewnienie najgłębszego szacunku i pozwolić mi…

– Ilekroć tylko zechcesz pan przyjść – rzekła hrabina pośpiesznie, zatrzymując Eugeniusza skinieniem – bądź pan pewien, że zrobisz największą przyjemność i mnie i hrabiemu de Restaud.

Eugeniusz złożył głęboki ukłon przed obojgiem i wyszedł w towarzystwie pana de Restaud, który nie zważając na prośby studenta przeprowadził go aż do przedpokoju.

– Ile razy ten pan przyjdzie – rzekł hrabia do Maurycego – ani pani hrabina, ani ja nie będziemy w domu.

Wyszedłszy za drzwi, Eugeniusz spostrzegł dopiero, że deszcz pada. – Masz tobie, powiedział, przyszedłem po to, by popełnić niezręczność, której nie pojmuję przyczyny ani doniosłości, a do tego zniszczę sobie odzienie i kapelusz. Lepiej było siedzieć w kącie i ślęczeć nad prawem, myśląc o tym tylko, żeby zostać kiedyś surowym prawnikiem. Czyż ja mogę bywać w świecie, skoro, chcąc się w nim obracać swobodnie, potrzeba całej góry powozów, butów lakierowanych, drobnostek nieodzownie potrzebnych, łańcuchów złotych, zamszowych rękawiczek po sześć franków na rano, a na wieczór innych i to koniecznie żółtego koloru! Ten Goriot to stary kiep, ot co!

Miał już wyjść na ulicę, gdy spostrzegł karetę najemną, którą zapewne odjechali jacyś młodzi małżonkowie. Woźnica pragnął widocznie zrobić kilka przemycanych kursów na własną korzyść, bo skinął na Eugeniusza, który stał bez parasola w czarnym odzieniu, białej kamizelce, żółtych rękawiczkach i butach błyszczących. Eugeniusza opanował ów szał głuchy, popychający młodzież w głąb przepaści, do której się zbliżyli, z taką szybkością, jak gdyby na dnie była nadzieja szczęśliwego wyjścia. Skinął więc głową na znak zgody i wszedł do powozu, w którym leżały jeszcze szczątki pomarańczowych kwiatów i parę strzępków srebrzystej tkaniny, świadcząc o przejeździe młodej pary.

– Dokąd pan jedzie? – zapytał woźnica, który zdjął już białe rękawiczki.

– Ha! – zawołał w duchu Eugeniusz – kiedym się już raz puścił tą drogą niechże przynajmniej wiem, dlaczego! Jedź do pałacu Beauséant – rzekł głośno.

– Do którego? – zapytał woźnica.

To potężne słowo zmieszało Eugeniusza. Świeżo upieczony wykwintniś nie wiedział, że były dwa pałace Beauséant, nie przeczuwał, że miał potężny zastęp krewnych, nie dbających wcale o niego.

– Do wicehrabiego de Beauséant, ulica…

– De Grenelle – przerwał woźnica, kiwając głową. Bo to widzi pan, jest jeszcze pałac hrabiego i markiza de Beauséant na ulicy Saint-Dominique – dodał podnosząc stopień od powozu.

– Wiem o tym – odparł Eugeniusz sucho. – Dziś wszyscy chyba kpią ze mnie! – zawołał rzucając kapelusz na przednie siedzenie. – Jeszcze za to błazeństwo będę musiał po królewsku zapłacić. Ale za to odwiedzę moją mniemaną kuzynkę w sposób prawdziwie arystokratyczny. Ten stary łotr Goriot kosztuje mnie już przynajmniej dziesięć franków. Daję słowo, opowiem mą przygodę pani de Beauséant, może to ją rozśmieszy. Ona zna pewnie tajemnicę występnych stosunków między tym szczurem bez ogona, a ową piękną hrabiną. Wolę przypodobać się kuzynce, niż otrzeć się o tę kobietę niemoralną, która, o ile mi się zdaje, musi być bardzo kosztowna. Jeżeli samo imię pięknej wicehrabiny jest tak potężne, jakiż to dopiero wpływ musi wywierać jej osoba? Spróbujmy sięgnąć jak można najwyżej. Trzeba brać samego Boga za cel, jeżeli chcemy zdobyć coś w niebie.

Te słowa są krótką formułą tysiąca i jednej myśli, które się snuły po głowie studenta. Odzyskał nieco spokoju i pewności siebie, widząc, że deszcz nie przestaje padać. Powiedział sobie, że straci wprawdzie dwie drogocenne monety stusoldowe, ale za to uchroni od zniszczenia odzienie, kapelusz i buty. Nie bez radości posłyszał wreszcie głos woźnicy, który zawołał:

– Proszę otworzyć bramę!

Szwajcar w czerwonej wygalonowanej liberii otworzył bramę pałacu, a Eugeniusz patrzył z błogim zadowoleniem, jak kareta jego okrążyła dziedziniec i zatrzymała się u podjazdu. Woźnica w grubym płaszczu niebieskim z czerwonym obszyciem przyszedł spuścić stopień karety. Wysiadając Eugeniusz posłyszał w przedsionku śmiech tłumiony. Trzech czy czterech lokai wyśmiewało się już z powozu, który najmowano na wszystkie biedniejsze śluby. Student pojął ten śmiech w chwili, gdy porównał swą karetę z innym powozem stojącym nieco dalej.

Był to jeden z najwykwintniejszych powozów paryskich, zaprzężony parą gorących rumaków, z których każdy miał róże za uszami i gryzł niecierpliwie wędzidło. Woźnica upudrowany i wystrojony trzymał je silnie, jak gdyby lada chwila gotowe były zerwać się do biegu. Na Chaussée d'Antin, przed domem pani de Restaud, Eugeniusz oglądał wykwintny kabriolecik dwudziestosześcioletniego młodzieńca, tutaj na przedmieściu Saint-Germain miał go olśnić zbytek magnata, którego powóz musiał kosztować przeszło trzydzieści sześć tysięcy franków.

– Któż tam jest znowu? – rzekł Eugeniusz do siebie – pojmując trochę za późno, że w Paryżu musi być mało kobiet niezajętych i że za cenę krwi nawet niełatwo zdobyć sobie jedną z tych królowych.

– Do licha! kuzynka musi mieć także swego Maksyma!

Wszedł na ganek ze śmiertelną trwogą w duszy. Drzwi oszklone otwarły się przed nim, a lokaje przyjęli go z poważną miną osła, którego czeszą zgrzebłem. Ów bal, na którym był Eugeniusz, odbywał się w wielkich parterowych salonach pałacu Beauséant. Rastignac nie miał czasu złożyć wizyty między zaprosinami i balem, nigdy więc jeszcze nie był w apartamentach pani de Beauséant i miał po raz pierwszy oglądać cuda tej elegancji osobistej, w której przebija się dusza i obyczaje kobiety wyższego świata. Było to studium tym ciekawsze, że salon pani de Restaud mógł służyć do porównania.

Wicehrabina przyjmowała od pół do piątej; gdyby więc Eugeniusz przybył o pięć minut wcześniej, to nie mógłby oglądać kuzynki. Poprowadzono go przez schody o złoconej poręczy, pełne kwiatów i wysłane dywanem pąsowym. Student, co nie miał pojęcia o rozlicznych subtelnościach etykiety paryskiej, nie znał również biografii pana de Beauséant, a była to jedna z owych zmiennych historii, które co wieczór opowiada się na ucho w salonach paryskich.