Kitabı oku: «Wielki człowiek z prowincji w Paryżu», sayfa 10

Yazı tipi:

– Ponieważ pańskie przyrzeczenie nie obowiązuje mnie do niczego, ratuj pan sztukę – rzekł Lucjan tonem łaskawego sułtana.

– Ale nie bądź pan twardy dla tego uroczego stworzenia – rzekł błagalnie du Bruel.

– Paradne! Mam więc równocześnie pisać recenzję ze sztuki i robić słodkie oczy do pierwszej naiwnej, niech będzie! – wykrzyknął poeta.

Autor znikł, dawszy znak Koralii, która od tej chwili grała cudownie. Bouffé, piastujący rolę starego alkada280, w której objawił po raz pierwszy swój talent w zakresie „starców”, wyszedł na środek sceny, oznajmił wśród grzmotu oklasków:

– Panowie, sztuka, którą mieliśmy zaszczyt wam przedstawić, jest pióra Raula i Cursy'ego.

– A, Natan umaczał palce w tej sztuce! – rzekł Lousteau. – Nie dziwi mnie już jego obecność.

– Koralia! Koralia! – ryczał rozszalały parter.

Z loży, w której siedzieli dwaj kupcy, rozległ się piorunowy głos:

– I Floryna!

– Floryna i Koralia! – powtórzyło wówczas kilka głosów.

Kurtyna się podniosła, Bouffe ukazał się z dwiema aktorkami, którym Matifat i Camusot rzucili po wieńcu; Koralia podniosła swój i podała go Lucjanowi. Dla Lucjana te dwie godziny spędzone w teatrze były niby sen. Kulisy, mimo swych okropności, zaczęły dzieło czarnoksięstwa. Poeta, jeszcze niewinny, zaciągnął się tchem wyuzdania i powietrzem rozkoszy. W tych brudnych, zastawionych rekwizytami korytarzach, oświetlonych kopcącymi i zatłuszczonymi lampkami, panuje jakby zaraza, która pożera duszę. Życie przestaje tam być święte i rzeczywiste. Człowiek śmieje się z rzeczy poważnych, a rzeczy niemożebne281 wydają się prawdziwe. Był to dla Lucjana niby narkotyk, a Koralia zanurzyła go do reszty w radosnym pijaństwie. Żyrandol zgasł. W sali pozostały już tylko garderobiane, z charakterystycznym hałasem zbierając podnóżki i zamykając loże. Rampa, zdmuchnięta od jednego zamachu niby świeczka, ziała straszliwym zaduchem. Kurtyna znów się podniosła. Latarka spuściła się z powały. Strażacy rozpoczęli ront282 w towarzystwie maszynistów. Po feerii sceny, po widoku lóż pełnych ładnych kobiet, po oszałamiających światłach, po wspaniałej magii dekoracji i nowych kostiumów – chłód, ohyda, ciemność, pustka. To było wstrętne. Lucjan stał pogrążony w nieopisanym zdumieniu.

– Cóż, idziesz? – rzekł Lousteau z wyżyn sceny. – Skacz z loży tutaj.

Jednym skokiem Lucjan znalazł się na scenie. Ledwie poznał Florynę i Koralię; rozebrane, zawinięte w ciepłe płaszcze, na głowach miały kapelusze o czarnych woalach; podobne były motylom, które wróciły w swą larwę.

– Czy będzie pan tak łaskaw podać mi ramię? – rzekła Koralia z drżeniem.

– Chętnie – odparł Lucjan, który uczuł serce aktorki na swoim, tłukące się jak u schwytanego ptaka.

Aktorka, przyciskając się do poety, doznawała rozkoszy kotki, która trze się o nogę pana z lubieżnym żarem.

– Więc będziemy jedli kolację razem! – rzekła.

Wszyscy czworo wyszli i ujrzeli dwa pojazdy na wprost wyjścia artystów. Koralia kazała Lucjanowi wsiąść do dorożki, gdzie już znajdował się Camusot i jego teść, zacny pan Cardot. Ofiarowała również miejsce du Bruelowi. Dyrektor pojechał z Floryną, Matifatem i Stefanem Lousteau.

– Straszne są te dorożki – rzekła Koralia.

– Czemu nie ma pani powozu? – odparł du Bruel.

– Czemu? – wykrzyknęła z irytacją. – Nie chcę mówić o tym w obecności pana Cardot, który z pewnością kształcił swego zięcia. Czy uwierzyłby pan, że ten oto pan Cardot, jak go widzicie, stary i chuderlawy, daje Florentynie ledwie pięćset franków na miesiąc, akurat tyle, ile trzeba, aby zapłacić mieszkanie i szmatki i mieć co włożyć do gęby? Stary margrabia de Rochegude, który ma sześćset tysięcy renty, ofiarowuje mi powóz od dwóch miesięcy. Ale ja jestem artystka, a nie taka…

– Będzie pani miała powóz pojutrze, panno Koralio; nigdy mi pani o tym nie wspominała.

– Czyż o to trzeba prosić? Jak to, więc kiedy się kocha kobietę, pozwala się jej brodzić w błocie lub naraża się ją, aby łamała nogi, idąc pieszo? Jedni chyba rycerze łokcia radzi widzą zabłocone falbanki.

Mówiąc te słowa z irytacją, od której Camusotowi pękało serce, Koralia odszukała nogę Lucjana i ściskała ją między swymi, ujęła go za rękę i tuliła ją. Zamilkła, cała skupiona w nieopisanej rozkoszy, w jakiej te biedne stworzenia znajdują nagrodę za wszystkie przeszłe zgryzoty, za swe nieszczęścia; chwile te rozwijają w ich duszy poezję obcą innym kobietom, nieznającym, na szczęście, tych gwałtownych kontrastów.

– Grała pani w końcu tak dobrze jak panna Mars – rzekł du Bruel do Koralii.

– Tak – rzekł Camusot – z początku widać było, że pannie Koralii coś przeszkadza; ale od końcowych scen drugiego aktu była wprost bajeczna. Ma połowę zasługi w pańskim powodzeniu.

– A ja połowę w jej – rzekł du Bruel.

– Ot, bajecie, i tyle – rzekła zmienionym głosem.

Aktorka skorzystała z chwili ciemności, aby podnieść do ust rękę Lucjana, i ucałowała ją, zlewając łzami. Lucjan uczuł się wzruszony do szpiku. Pokora zakochanej kurtyzany kryje w sobie przepychy zdolne zawstydzić aniołów.

– Pan łaskawy ma pisać recenzję – rzekł du Bruel do Lucjana – może pan wtrącić cudowny ustęp o naszej drogiej Koralii.

– Och, chciej pan nam oddać tę małą przysługę – rzekł Camusot błagalnym głosem – znajdziesz we mnie człowieka bardzo oddanego w każdej okoliczności.

– Ależ dajcie panu spokój – krzyknęła aktorka, wściekła – napisze, co będzie chciał. Papo Camusot, kupuj mi powozy, a nie pochwały!

– Będzie je pani miała bardzo tanio – odparł grzecznie Lucjan. – Nigdy nie pisywałem w dziennikach, nie znam ich obyczajów, będzie pani miała pierwociny mego pióra…

– To paradne! – rzekł du Bruel.

– Oto ulica de Bondy – rzekł stary Cardot, którego wybuch Koralii ściął z nóg.

– Ja będę miała pierwociny twego pióra, a ty mego serca – szepnęła Koralia w przelotnej chwili, przez którą została sama z Lucjanem w powozie.

Pośpieszyła za Floryną do sypialni, aby przywdziać posłaną tam wprzódy toaletę. Lucjan nie znał zbytku, jaki roztaczają u aktorek albo u swoich kochanek wzbogaceni przemysłowcy chcący używać życia. Mimo iż Matifat, który nie miał fortuny tak znacznej jak jego przyjaciel Camusot, nie bardzo się wysadził, Lucjan zdumiał się, widząc jadalnię artystycznie przybraną, wybitą zielonym suknem usianym ćwiekami o złoconych łebkach, piękne lampy, wazony pełne kwiatów, dalej salon obity żółtym jedwabiem w brązowy deseń, najmodniejsze meble, pyszny świecznik Thomire'a283, perski dywan. Zegar, kandelabry, kominek, wszystko było w dobrym smaku. Matifat polecił urządzenie całości Grindotowi, młodemu architektowi, który mu stawiał dom i który znając przeznaczenie apartamentu, wypieścił go z osobliwym staraniem. Toteż Matifat, zawsze kupiec, z niesłychaną ostrożnością dotykał najmniejszej bagateli, ciągle zdawał się mieć przed oczyma cyfrę rachunku i patrzał na te wspaniałości jak na klejnoty nieopatrznie wyjęte z puzderka.

„Nie ma co! Trzeba będzie tak samo urządzić Florentynę!” – oto myśl, którą czytało się w oczach starego Cardot.

Lucjan zrozumiał naraz, czemu stan pokoju, w którym mieszkał Lousteau, nie trapił dziennikarza, posiadającego serce Floryny. Jako tajemny król owych festynów, Stefan korzystał z tych wszystkich pięknych rzeczy. Toteż mimo woli przyjmował pozycję pana domu, stojąc przed kominkiem i rozmawiając z dyrektorem, który winszował du Bruelowi.

– Skrypt! Skrypt! – krzyknął Finot, wchodząc. – Nic nie ma w skrzynce. Zecerzy wzięli do składania mój artykuł i niebawem skończą.

– Idziemy – rzekł Stefan. – Znajdziemy stół i światło w buduarze284 Floryny. Jeśli pan Matifat zechce nam dostarczyć papieru i atramentu, sklecimy dziennik, gdy panie będą się ubierać.

Cardot, Camusot i Matifat znikli, skwapliwie szukając piór, scyzoryków i innych potrzebnych przyborów. W tej chwili jedna z najładniejszych tancerek owego czasu, Tulia, wpadła do salonu.

– Moje drogie dziecko – rzekła do Finota – będziesz miał swoich sto abonamentów, nie będą kosztowały dyrekcję ani grosza, już je umieszczono, narzucono je chórom, orkiestrze i baletowi. Twój dzienniczek jest tak zabawny, że nikt nie będzie się skarżył. Będziesz miał lożę. Oto za pierwszy kwartał – rzekła, podając dwa banknoty. – Zatem nie pastw się już nade mną!

– Jestem zgubiony – wykrzyknął Finot. – Przepadł naczelny artykuł do jutrzejszego numeru, bo w ten sposób trzeba mi cofnąć mą bezwstydną napaść…

– Cóż za świetna myśl, moja boska Lais285! – wykrzyknął Blondet, który wszedł za tancerką z Natanem, Vernou i wprowadzonym przezeń Klaudiuszem Vignon. – Zostaniesz z nami na kolacji, najmilsza, albo cię zgniotę jak motyla, do którego jesteś podobna. Jako tancerka, nie wzniecisz tutaj żadnej rywalizacji. Co do piękności, to jesteście wszystkie zanadto sprytne, aby być zazdrosne o siebie publicznie.

– Mój Boże! Przyjaciele, du Bruel, Natan, Blondet, ratujcie mnie! – wykrzyknął Finot. – Trzeba mi pięciu kolumn.

– Wypełnię dwie moją recenzją – rzekł Lucjan.

– Ja z mego tematu wycisnę jedną – rzekł Lousteau.

– No więc, Natan, Vernou, du Bruel, zróbcie mi koncepty na zamknięcie numeru. Poczciwy Blondet mógłby mi wygodzić dwiema kolumienkami na pierwszą stronicę. Pędzę do drukarni. Na szczęście Tulia ma powóz.

– Tak, ale siedzi w nim książę z ambasadorem niemieckim – rzekła.

– Zaprośmy księcia i ambasadora – rzekł Natan.

– Brawo! Niemiec tęgo pije, nabożnie słucha, nagadamy mu tyle bezeceństw, że będzie miał gotowy raport dla swojego dworu – wykrzyknął Blondet.

– Któż jest z nas wszystkich dość poważną osobistością, aby zejść z nimi gadać? – rzekł Finot. – Ty, du Bruel, ty jesteś biurokrata, sprowadź księcia de Rhétoré, ambasadora i podaj ramię Tulii. Mój Boże, ależ ta Tulia piękna dziś wieczór!…

– Będzie nas trzynaścioro! – rzekł Matifat, blednąc.

– Nie, czternaścioro – rzekła Florentyna, wchodząc – przychodzę pilnować milorda Cardot („melort Kerdet”).

– Zresztą – rzekł Lousteau – Blondet przyszedł z Klaudiuszem Vignon.

– Przywiodłem go, iżby pił – odparł Blondet, biorąc kałamarz. – No, wy tam chłopcy, ruszcie dowcipem za te pięćdziesiąt sześć butelek wina, które wypijemy – rzekł do Natana i do Vernou. – Zwłaszcza baczność na du Bruela, to urodzony kawalarz, podgrzejcie go tylko, a wyciśniecie zeń parę soczystych konceptów.

Lucjan, pobudzony chęcią zdania egzaminu wobec tak wybitnych osobistości, napisał swój pierwszy artykuł na okrągłym buduarowym stoliku Floryny, przy blasku różowych świec zapalonych przez Matifata.

PANORAMA-DRAMATIQUE

Pierwsze przedstawienie „Alkada w opałach”, imbroglio w 3 aktach. – Debiut panny Floryny. – Panna Koralia. – Bouffé. Wchodzą, wychodzą, rozmawiają, przechadzają się, szukają czegoś, a nie znajdują nic, ciągły gwar, zamęt… Alkad zgubił córkę, a odnajduje czapkę: czapka coś nie na jego miarę, ani chybi, to czapka złodzieja. Gdzie złodziej? Znów wchodzą, wychodzą, mówią, przechadzają się, szukają w najlepsze. Wreszcie alkad znajduje jakiegoś mężczyznę bez swej córki i córkę bez mężczyzny, ku zadowoleniu tego godnego urzędnika, ale nie publiczności. Spokój wraca, alkad chce badać więźnia. Stary sędzia zasiada w wielkim sędziowskim fotelu, odwijając sędziowskie rękawy. Hiszpania jest jedynym krajem, gdzie widzi się alkadów nurzających się w owych wielkich rękawach, gdzie widzi się na szyjach alkadów owe krezy, które w teatrach paryskich stanowią połowę ich funkcji. Ten alkad, który tyle się nadreptał kroczkiem astmatycznego starca, to Bouffé, Bouffé, następca Potiera, młody człowiek, który tak dobrze odtwarza staruszków, że najstarsi z publiczności odmłodnieli od śmiechu. Jest przyszłość stu starców w tym obnażonym czole, w tym trzęsącym się głosie, w tych piszczelach uginających się pod ciałem Geronta286. Ten młody aktor jest tak stary, że przeraża: widz czuje lęk, aby ta starość nie udzieliła się jak zaraźliwa choroba. Cóż za cudowny alkad! Cóż za paradny uśmiech niepokoju! Cóż za ważna głupota! Cóż za ośla godność, cóż za niepewność prawoznawcza! Jak ten człowiek wie dobrze, że wszystko na przemian może być fałszem i prawdą! Jakiż on godny zostać ministrem konstytucyjnego króla! Każde pytanie alkada nieznajomy odbija pytaniem; Bouffé odpowiada w ten sposób, iż pytany odpowiedziami alkad wyjaśnia wszystko za pomocą pytań. Ta scena wysokiego komizmu, w której wieje jakby dech Moliera, wprawiła salę w szał radości. Wszyscy na scenie zdawali się zadowoleni; ale, co do mnie, nie jestem zdolny powiedzieć, o ile sprawa jest jasna lub ciemna: była przy śledztwie córka alkada, wcielona przez prawdziwą córę Andaluzji, Hiszpankę o hiszpańskich oczach, hiszpańskiej cerze, hiszpańskiej kibici, hiszpańskim chodzie, Hiszpankę od stóp do głowy, ze sztyletem za podwiązką, miłością w sercu, krzyżykiem na piersiach. Z końcem aktu ktoś mnie zagadnął, jak idzie sztuka, odparłem: „Ma czerwone pończochy z zieloną strzałką, stópkę ot tycią, w lakierowanych pantofelkach, i najpiękniejszą nogę w Andaluzji”. Ach, ta córka alkada! Kiedy się na nią patrzy, miłość przychodzi do ust, rodzi straszliwe pragnienia, ma się ochotę skoczyć na scenę i ofiarować jej swą chatkę i serce albo trzydzieści tysięcy liwrów renty i swoje pióro. Ta córka Andaluzji jest najpiękniejszą aktorką w Paryżu. Koralia – trzebaż ją nazwać po imieniu – potrafiłaby być hrabiną lub gryzetką. Nie wiadomo, pod jaką postacią podobałaby się więcej. Będzie, czym zechce, urodzona jest do wszystkiego; czyż to nie najwyższa pochwała dla bulwarowej aktorki?

W drugim akcie zjawia się Hiszpanka z Paryża, z twarzyczką kamei287 i morderczymi oczami. Zapytałem znowuż, skąd przybywa; powiedziano mi, że zza kulis i że nazywa się Floryna; ale, na honor, nie mogłem w to uwierzyć, tyle miała ognia w ruchach, tyle szału w swej miłości. Ta rywalka córki alkada jest żoną magnata wykrojonego z płaszcza Almavivy288, którego materia starczy na stu magnatów z bulwarów. Floryna nie miała wprawdzie ani czerwonych pończoch z zieloną strzałką, ani lakierowanych trzewiczków, ale miała mantylę, welon, którym posługiwała się bajecznie; urodzona dama! Pokazała w sposób wprost cudowny, że tygrysica może się stać kotką. Po ciętych słówkach, jakie obie Hiszpanki wymieniły z sobą, zrozumiałem, że musi tu być jakiś dramat zazdrości w powietrzu. Potem, kiedy wszystko miało się ułożyć, głupota alkada poplątała rzecz na nowo. Cały ten świat pochodni, bogaczy, lokajów, Figarów, magnatów, alkadów, dziewczyn i kobiet zaczął na nowo szukać, chodzić, wracać, krążyć. Intryga zawikłała się, a ja pozwoliłem się jej wikłać; te dwie kobiety, zazdrosna Floryna i szczęśliwa Koralia, zamotały mnie do reszty w fałdy swoich spódniczek i mantylek i zaprószyły mi oko swymi maleńkimi nóżkami.

Zdołałem dotrwać do trzeciego aktu jako tako spokojnie, nie ściągnąwszy interwencji komisarza policji ani nie zgorszywszy sali; od tej chwili wierzę w potęgę publicznej i religijnej moralności, którymi tak bardzo zajmują się izby poselskie, iż można by mniemać, że w ogóle już nie ma moralności we Francji. Zdołałem zrozumieć, że chodzi o mężczyznę, który kocha dwie kobiety, nie będąc kochany, lub też jest kochany, nie kochając, który nie kocha alkadów i którego alkadowie nie kochają, ale który, to pewne, jest dzielnym człowiekiem kochającym kogoś, samego siebie lub, w braku lepszego przedmiotu, Boga, zostaje bowiem mnichem. Jeżeli chcecie wiedzieć więcej, pędźcie do Panorama-Dramatique. Już was uprzedziłem należycie, że trzeba iść pierwszy raz, aby się oswoić z triumfalnymi czerwonymi pończoszkami, z nóżką pełną obietnic, z oczami, przez które sączy się promień słońca, z finezjami kobiety-paryżanki przebranej za córę Andaluzji i córy Andaluzji przebranej za paryżankę; następny raz, aby się ucieszyć sztuką, która ubawi was do łez rolą starca, a wzruszy do łez postacią zakochanego magnata. Sztuka powiodła się w dwojakim sposobie. Autor, który, jak powiadają, miał za współpracownika jednego z naszych wielkich poetów, palnął w samo sedno sukcesu z dwururki, nabiwszy każdą lufę rozkoszną dziewuszką, toteż omal nie ubił na śmierć widowni, oszalałej z rozkoszy. Nogi tych dwóch dziewczyn kryły swoim wdziękiem cały dowcip autora. Mimo to, kiedy obie rywalki zeszły ze sceny, spostrzegało się, że dialog jest zręczny, że dosyć triumfalnie dowodzi wartości sztuki. Autora wymieniono wśród oklasków, które przyprawiły o niepokój architekta; ale autor, oswojony z wybrykami pijanego Wezuwiusza kipiącego pod żyrandolem289, nie zadrżał: jest nim pan de Cursy. Co się tyczy dwóch aktorek, odtańczyły słynne bolero sewilskie, które znalazło niegdyś łaskę przed ojcami głośnego soboru, a które cenzura przepuściła mimo niebezpiecznej wymowy póz. To bolero wystarczy, aby ściągnąć wszystkich starców, którzy nie wiedzą, co począć ze swą resztką zasobów miłosnych; jestem na tyle litościwy, iż uprzedzam ich, aby doskonale przetarli lornetki.

Gdy Lucjan pisał te stronice, które sprawiły rewolucję w dziennikarstwie, odsłaniając nowy i oryginalny sposób ujęcia przedmiotu, Lousteau gryzmolił artykulik, rzekomo obyczajowy, pod tytułem Ekspiękniś, który zaczynał się tak:

Piękniś z czasów Cesarstwa jest to człowiek zawsze długi i szczupły, dobrze zakonserwowany, który nosi sznurówkę i krzyż Legii. Nazywa się coś w rodzaju Potelet290; aby zaś być dobrze widzianym na dworze, baron Cesarstwa przyozdobił się maleńkim „du”: jest baronem du Potelet z gotowością wrócenia do dawnego Poteleta na wypadek rewolucji. Człowiek dwulicowy, zresztą jak jego imię, nadskakuje diuszesom291 w salonach Saint-Germain, odznaczywszy się wprzód jako chlubny, pożyteczny i przyjemny nosiogonek siostry człowieka, którego wstyd zabrania mi nazwać. Jeżeli du Potelet zapiera się swych usług przy Jej Cesarskiej Wysokości, wyśpiewuje jeszcze romanse swej poufnej dobrodziejki…

Artykuł był stekiem osobistych aluzji dość płaskich, jak to w owej epoce, rodzaj ten bowiem później wydoskonalono znakomicie, zwłaszcza w „Figarze”292. Lousteau przeprowadzał naszpikowaną błazeństwami paralelę między panią de Bargeton, do której baron du Châtelet się zaleca, a ościstą rybą; koncept wyzyskano z werwą zdolną zabawić nawet tych, którzy nie znali osób. Châtelet porównany był do czapli. Amory czapli, która nie mogła przełknąć ościstej ryby, opisane były z nieprzepartym komizmem. Żart ten, rozprowadzony na kilka artykułów, miał, jak wiadomo, ogromny rozgłos w Dzielnicy Saint-Germain i był jedną z tysiąca przyczyn obostrzeń wprowadzonych w prasie. W godzinę potem Blondet, Lousteau, Lucjan wrócili do salonu, gdzie rozmawiali biesiadnicy, książę, ambasador i cztery kobiety, trzej kupcy, dyrektor teatru i Finot. Chłopiec z drukarni, strojny w sakramentalną papierową czapkę, przyszedł już nacierać o skrypt.

– Zecerzy odejdą, jeśli im nic nie przyniosę.

– Masz, daj im dziesięć franków i niech czekają – odparł Finot.

– Jeśli im dam tych dziesięć franków, proszę pana, urżną się i dobranoc z numerem.

– Zdrowy rozsądek tego pacholęcia przeraża mnie – rzekł Finot.

Właśnie w chwili gdy ambasador przepowiadał świetną przyszłość temu urwisowi, weszli trzej autorowie. Blondet przeczytał nader dowcipny artykuł przeciw romantykom. Koncept Stefana Lousteau przyjęto śmiechem. Aby nie wywoływać zbytniego oburzenia w Dzielnicy Saint-Germain, książę de Rhétoré poradził wsunąć mimochodem jakiś komplement dla pani d'Espard.

– No, a pan, młody człowieku, przeczytaj nam, co napisałeś – rzekł Finot.

Kiedy Lucjan, który drżał ze strachu, skończył, salon rozebrzmiał od oklasków, aktorki ściskały neofitę, trzej kupcy dusili go w objęciu, du Bruel podał mu rękę i miał łzy w oczach, dyrektor wreszcie zapraszał go na obiad.

– Nie ma już dzieci – rzekł Blondet. – Ponieważ pan de Chateaubriand293 zużył już epitet „boskiego dziecięcia” dla Wiktora Hugo, muszę powiedzieć panu po prostu, że jesteś człowiekiem z sercem, głową i stylem.

– Pan de Rubempré należy do dziennika – rzekł Finot, dziękując Stefanowi i rzucając mu przebiegłe spojrzenie handlarza żywym towarem.

– Jakie dowcipy sfabrykowaliście? – rzekł Lousteau do Blondeta i du Bruela.

– Oto płody du Bruela – rzekł Natan.

…Widząc, jak bardzo wicehrabia d'A…294 zaprząta sobą publiczność, wicehrabia Demostenes295 powiedział wczoraj: „Może zostawią mnie w spokoju”.

…Pewna dama powiedziała do pewnego rojalisty, który ganił metodę pana Pasquier296 jako wznawiającą system Decazes'a297: „Tak, ale ma łydki na wskroś monarchiczne”.

– Po takim początku nie pytam już o dalsze, wszystko będzie doskonałe – rzekł Finot. – Biegnij, zanieś im to – rzekł do chłopca. – Dziennik trochę spóźniony, ale to nasz najlepszy numer – rzekł, zwracając się do pisarzy, którzy już spoglądali na Lucjana z odcieniem niechęci.

– Ma głowę ten chłopak – rzekł Blondet.

– Artykuł bardzo tęgi – rzekł Klaudiusz Vignon.

– Do stołu! – wołał Matifat.

Książę podał ramię Florynie, Koralia pociągnęła Lucjana, tancerka miała z jednej strony Blondeta, z drugiej niemieckiego ambasadora.

– Nie rozumiem, czemu wy napadacie na panią de Bargeton i na barona du Châtelet, którego, jak słyszę, mianowano prefektem Charenty i referendarzem stanu.

– Pani de Bargeton potraktowała Lucjana jak chłystka – rzekł Lousteau.

– Takiego pięknego młodego człowieka! – zdziwił się ambasador.

Kolacja, podana na nowym srebrze, sewrskiej porcelanie, cieniutkim i lśniącym obrusie, tchnęła solidnym przepychem. Chevet przygotował menu, wina wybrał najsłynniejszy specjalista, przyjaciel kupieckiej trójcy. Lucjan, który po raz pierwszy oglądał z bliska zbytek paryski, stąpał z jednej niespodzianki w drugą, ale ukrywał swe zdumienie, jako „człowiek z głową, sercem i stylem”, na którego pasował go Blondet.

Mijając salon, Koralia szepnęła do ucha Florynie:

– Zrób to dla mnie i upij Camusota tak, aby musiał tu nocować.

– Wzięło cię? – spytała Floryna, posługując się gwarą kulis.

– Nie, moja droga, kocham! – odparła Koralia z cudownym ściągnięciem ramion.

Słowa te zabrzmiały w uchu Lucjana całą gamą pokus. Koralia była wyśmienicie ubrana, toaleta uwydatniała umiejętnie jej uroki, każda bowiem kobieta posiada sobie właściwe doskonałości. Suknia jej, jak i suknia Floryny, zrobiona była z cudownej materii, dotąd nieznanej, nazwanej jedwabnym muślinem; ten przywilej „nowalii” należał na kilka dni do Camusota, potężnego odbiorcy fabryk liońskich, jako szefa firmy „Pod Złotym Kokonem”. Tak więc miłość i strój, owa barwiczka i zapach kobiety, podnosiły urok szczęśliwej Koralii. Rozkosz oczekiwana i która się nie wymknie, wywiera potężny czar na młodych ludzi. Być może pewność jest w ich oczach całym urokiem podejrzanych lokali, może jest ona tajemnicą długotrwałych wierności? Miłość czysta, szczera, słowem, pierwsza miłość, połączona z jednym z owych kapryśnych zachceń, jakim podlegają te biedne istoty, a także z podziwem wywołanym niezwykłą pięknością Lucjana, tchnęła inteligencję w serce Koralii.

– Kochałabym cię, choćbyś był brzydki i chory! – szepnęła mu do ucha, siadając do stołu.

Cóż za słowo dla poety! Camusot rozwiał się w mgłę; Lucjan nie widział go już, patrząc na Koralię. Zali298 człowiek będący samym użyciem i samą wrażliwością, znudzony szarzyzną prowincji, przyciągany otchłaniami Paryża, znużony nędzą, szarpany przymusową wstrzemięźliwością, zmęczony klasztornym życiem ulicy de Cluny, pracami bez rezultatu, mógł się wyrwać z tej świetnej uczty? Lucjan tkwił jedną nogą w łóżku Koralii, a drugą w lepie dziennikarstwa, za którym tyle się nagonił, nie mogąc go dosięgnąć. Po tylu daremnych czatach przy ulicy du Sentier znajdował dziennik przy stole, pijący na umór, wesoły, dobroduszny. Kosztował zemsty za wszystkie swe cierpienia w artykule mającym nazajutrz przeszyć dwa serca, w które dawno, ale na próżno, pragnął przelać wściekłość i ból, jakimi go napojono. Patrząc na Stefana, powiadał sobie: „Oto przyjaciel!”, nie podejrzewając, że już Lousteau obawia się go jako niebezpiecznego rywala. Lucjan popełnił ten błąd, iż pokazał cały talent: artykuł mierny byłby dlań o wiele korzystniejszy. Blondet przeciwważył zawiść pożerającą Stefana, mówiąc Finotowi, że trzeba kapitulować przed talentem, skoro jest tej miary. Ten wyrok rozstrzygnął o postępowaniu Stefana, który postanowił zostać przyjacielem Lucjana i porozumieć się z Finotem, aby wyzyskać nowego przybysza, utrzymując go w niedostatku. Postanowienie to, powzięte szybko i zrozumiane przez tych dwóch ludzi w całej rozciągłości, wyraziło się w paru zdaniach na ucho:

– Ma talent.

– Będzie wymagający!

– Och!

– Dobrze!

– Ilekroć wieczerzam w towarzystwie francuskich dziennikarzy, zawsze doświadczam uczucia pewnego niepokoju – rzekł dyplomata niemiecki ze spokojną i godną dobrodusznością, zwracając się do Blondeta, którego spotkał już u hrabiny de Montcornet. – Jest jedno powiedzenie Blüchera299, które panom dane jest urzeczywistnić.

– Jakie? – spytał Natan.

– Kiedy Blücher przybył na wzgórze Montmartre, wraz z Saakenem300, w tysiąc osiemset czternastym – darujcie mi, panowie, że przenoszę was myślą w ten dzień tak dla was fatalny – Saaken, który był brutalem, rzekł: „Zatem puścimy z dymem Paryż!” – „Niechże Bóg broni, Francja umrze tylko z tego!” – odparł Blucher, ukazując ten wielki wrzód, który rozciągał się u ich stóp, rozżarzony i dymiący, w dolinie Sekwany. Błogosławię Boga, że nie ma dzienników w moim kraju – ciągnął po pauzie ambasador. – Jeszcze nie opamiętałem się z przerażenia, o jakie mnie przyprawił ten mały człowieczek ubrany w czapkę z papieru, który w dziesiątym roku posiada rozum starego dyplomaty. Toteż dziś wieczór mam uczucie, jakbym wieczerzał w towarzystwie lwów i panter, które czynią mi ten zaszczyt, że chowają swoje pazury.

– Nie ulega wątpliwości – rzekł Blondet – że moglibyśmy powiedzieć i udowodnić Europie, że Wasza Ekscelencja zwymiotował dzisiejszego wieczoru węża, że omal go nie zaszczepił pannie Tulii, najpiękniejszej z naszych tancerek. Na ten temat moglibyśmy snuć komentarze o Ewie, Biblii, pierwszym i ostatnim grzechu. Ale proszę się uspokoić, Ekscelencja jest naszym gościem.

– To byłby dobry kawał – rzekł Finot.

– Wydrukowalibyśmy szereg rozpraw naukowych o wszelakiego rodzaju wężach znalezionych w sercu i ciele człowieka, aby wreszcie dojść do ciała dyplomatycznego – rzekł Lousteau.

– Moglibyśmy pokazać jakiegokolwiek węża w tej oto flaszy po nalewce wiśniowej – dorzucił Vernou.

– Ekscelencja gotów by w końcu uwierzyć – rzekł Vignon do dyplomaty.

– Panowie, nie budźcie pazurów, które śpią! – wykrzyknął książę de Rhétoré.

– Wpływ, potęga dziennika są dopiero w zaraniu – rzekł Finot – dziennikarstwo przechodzi okres dziecięctwa, rośnie. Wszystko za dziesięć lat podda się królestwu prasy. Myśl rozświeci wszystko, myśl…

– Splugawi wszystko – rzekł Blondet, wpadając w słowo.

– Koncept! – rzekł Klaudiusz Vignon.

– Będzie tworzyła królów – rzekł Lousteau.

– A burzyła monarchie – rzekł dyplomata.

– Toteż – rzekł Blondet – gdyby prasa nie istniała, lepiej byłoby jej nie wynajdować, ale istnieje, żyjemy nią.

– Umrzecie na nią – rzekł dyplomata. – Czy nie widzicie, że podniesienie mas (przyjmijmy, że je oświecacie) utrudni wielkość jednostki; że siejąc w sercu niższych klas krytykę, będziecie zbierali bunt i będziecie jego pierwszymi ofiarami? Co rozbijają w Paryżu, kiedy przychodzi do rozruchów?

– Latarnie – rzekł Natan – ale jesteśmy zbyt skromni, aby się obawiać; wybiją nam tylko szyby.

– Jesteście narodem zbyt inteligentnym, aby dać się rozwinąć jakiemukolwiek rządowi – rzekł ambasador. – Inaczej rozpoczęlibyście piórem podbój Europy, której oręż wasz nie umiał utrzymać.

– Dzienniki są złem – rzekł Klaudiusz Vignon. – Można było spożytkować to zło, ale rząd chce je zwalczać. Przyjdzie do starcia. Kto ulegnie? Oto pytanie.

– Rząd! – rzekł Blondet. – Toż krzyczę to do upadłego. We Francji dowcip silniejszy jest niż wszystko, dzienniki zaś, oprócz dowcipu wszystkich inteligentnych ludzi razem, mają i hipokryzję Tartufe'a301.

– Blondet, Blondet – rzekł Finot – idziesz za daleko! Są tutaj abonenci.

– Ty jesteś właścicielem jednego z handlów trucizny, bądźże tedy w strachu, ale ja sobie kpię ze wszystkich waszych kramów, mimo że z nich żyję!

– Blondet ma słuszność – rzekł Klaudiusz Vignon. – Dziennik, miast być kapłaństwem, stał się orężem partii; z oręża stał się handlem i jak każdy handel, wyzuł się ze czci i wiary. Wszelki dziennik jest, jak powiada Blondet, kramem, gdzie sprzedaje się publiczności frazes dowolnej barwy. Gdyby istniał dziennik garbatych, udowadniałby rano i wieczór piękność, dobroć, potrzebę garbu. Dziennik ma za zadanie już nie oświecać, ale schlebiać mniemaniom. Toteż wszystkie dzienniki staną się z czasem nikczemne, obłudne, bezwstydne, kłamliwe, mordercze; będą zabijać myśli, systemy, ludzi i przez to właśnie będą kwitły. Będą miały przywilej wszystkich abstrakcji: będzie zło, nie będzie winnego. My, to jest ja, Vignon, ty, Lousteau, ty, Blondet, ty, Finot, będziemy Arystydesami, Platonami, Katonami, mężami na miarę Plutarcha302; będziemy wszyscy niewinni, będziemy mogli umyć ręce od wszelkiego bezeceństwa. Napoleon wytłumaczył to zjawisko moralne czy niemoralne, jak wolicie, wspaniałym określeniem, które podyktowały mu jego studia nad Konwentem: „Zbrodnia zbiorowa nie obciąża nikogo”. Dziennik może sobie pozwolić na rzeczy najhaniebniejsze, nikt nie uważa, aby był osobiście zbrukany.

– Ale władza stworzy ustawy karne – rzekł du Bruel – już je gotuje.

– Ba – rzekł Natan – co może prawo przeciw francuskiemu dowcipowi, najlotniejszemu ze wszystkich rozkładających środków?

– Myśl można zobojętnić tylko myślą – podjął Vignon. – Terror, despotyzm mogą jedynie zdławić francuskiego ducha, którego język nadaje się cudownie do aluzji, do dwuwykładności. Im dalej prawo pójdzie w represji, tym bardziej myśl wybuchnie, jak para w machinie z klapą bezpieczeństwa. I tak: król robi wszystko dobrze; jeżeli dziennik będzie przeciw niemu, wówczas wszystko składa się na ministra, i na odwrót. Jeżeli dziennik wymyśli bezwstydną potwarz, ktoś mu ją powiedział. Z jednostką, która czuje się pokrzywdzona, skwituje się, przepraszając ją z całą lojalnością. Jeśli zawloką dziennik przed kratki sądowe, skarży się, że nie zażądano sprostowania, ale zażądajcie go, odmówi, śmiejąc się, bagatelizując swą zbrodnię. Wreszcie oplwa swą ofiarę, kiedy triumf jej stanie się jasny. Jeżeli go ukarzą, jeżeli go dotkną zbyt ciężką grzywną, postawi skarżącego pod pręgierz, jako wroga swobód, kraju i oświaty. Powie, że taki a taki pan jest złodziejem, dowodząc, że jest najuczciwszym człowiekiem pod słońcem. Zatem zbrodnie dziennika – bagatele! Jego napastnicy – potwory! Temu, kto go czyta co dzień, dziennik może w określonym czasie wmówić, co zechce. Dalej wszystko, co mu się nie podoba, będzie niepatriotyczne, on zaś nie myli się nigdy. Posłuży się religią przeciw religii, konstytucją przeciw królowi; sponiewiera władzę, jeśli władza nie pójdzie mu na rękę, pochwali ją, gdy będzie służyła namiętnościom pospólstwa. Aby zdobyć abonentów, będzie wymyślał najbardziej wzruszające baśnie albo też błaznował. Dziennik podałby własnego ojca na surowo, przyprawionego solą konceptów, raczej niżby miał nie zająć lub nie zabawić czytelników; stanie się aktorem, wkładającym popioły syna do urny, aby płakać naturalnymi łzami, kochanką poświęcającą wszystko dla ukochanego.

280.alkad (z hiszp.: sędzia) – najwyższy urzędnik miasta lub gminy w Hiszpanii; burmistrz a. wójt. [przypis edytorski]
281.niemożebny (daw.) – niemożliwy. [przypis edytorski]
282.ront (daw.) – patrol. [przypis edytorski]
283.Thomire, Pierre-Philippe (1751–1843) – francuski rzeźbiarz i brązownik, najwybitniejszy wytwórca ozdobnych przedmiotów ze złoconego brązu w okresie Cesarstwa. [przypis edytorski]
284.buduar – pokój pani domu służący do odpoczynku. [przypis edytorski]
285.Lais – imię słynnych z piękności kurtyzan greckich: Lais z Koryntu (ok. 425 p.n.e.) oraz Lais z Hykkary na Sycylii (zm. 370 p.n.e.). [przypis edytorski]
286.Geront (z gr. geron: starzec) – w sztukach Moliera (Szelmostwa Skapena, Lekarz mimo woli) typ łatwowiernego starca. [przypis edytorski]
287.kamea (z wł.) – ozdoba z kamienia szlachetnego lub półszlachetnego z płaskorzeźbą, często portretową. [przypis edytorski]
288.Almaviva – hiszpański hrabia z komedii Pierre'a Beaumarchais'go: Cyrulik sewilski (1775) oraz Wesele Figara (1792); od jego imienia obszerny kolisty płaszcz męski bez rękawów nazywano almawiwą. [przypis edytorski]
289.wybryki pijanego Wezuwiusza kipiącego pod żyrandolem – mowa o żywiołowo reagującej publiczności zajmującej miejsca na najwyższym piętrze, pod świecznikami, od których buchało gorąco. [przypis edytorski]
290.potelet (fr.) – słupek, pachołek. [przypis edytorski]
291.diuszesa (z fr. duchesse) – księżna. [przypis edytorski]
292.„Le Figaro” – francuska gazeta wydawana w Paryżu; powstała w 1826 jako tygodnik satyryczny; obecnie jeden z największych i najstarszy z dzienników francuskich. [przypis edytorski]
293.Chateaubriand, François-René de (1768–1848) – francuski pisarz i polityk, inicjator romantyzmu w literaturze francuskiej. [przypis edytorski]
294.wicehrabia d'A… – d'Arlincourt. [przypis edytorski]
295.wicehrabia Demostenes – Louis François Sosthènes de La Rochefoucauld (1785–1864), francuski polityk, ultrarojalista; 5 grudnia 1815 ośmieszył się publicznie, kiedy po jego mowie w parlamencie hrabia d'Artois, późniejszy król Karol X, skomplementował go, iż przemawia jak Demostenes (znakomity ateński mówca, słynny z żarliwych mów w obronie demokracji przeciwko królowi Macedonii Filipowi). La Rochefoucauld odpowiedział wówczas: „Sire, nawet jeśli nie mam elokwencji Demostenesa, to przynajmniej mam jego miłość do króla”. Za panowania Karola X La Rochefoucauld został Dyrektorem Generalnym Sztuk Pięknych (1824–1830); zyskał wówczas rozgłos, wydając zarządzenie regulujące długość sukni tancerek w Operze oraz nakazując umieszczenie listków figowych na posągach w Luwrze. [przypis edytorski]
296.Pasquier, Etienne Denis (1767–1862) – francuski polityk, umiarkowany rojalista; w l. 1819–1821 minister spraw zagranicznych. [przypis edytorski]
297.Decazes, Élie de (1780–1860) – francuski polityk, umiarkowany monarchista, premier w l. 1819–1820; zmuszony do ustąpienia po zabójstwie księcia de Berry, gdyż ultrarojaliści zarzucali mu, że zbyt liberalną polityką umożliwił zamach. [przypis edytorski]
298.zali (daw.) – czy, czyż. [przypis edytorski]
299.Blücher, Gebhard Leberecht von (1742–1819) – feldmarszałek, dowódca armii pruskiej w czasie wojen napoleońskich, m.in. pod Lipskiem i Waterloo. [przypis edytorski]
300.Osten-Saaken, Fabian Gottlieb von (1752–1837) – rosyjski książę, feldmarszałek; podczas kampanii sprzymierzonych w l. 1814–1815 współpracował z Blücherem; 19 marca 1814 został wyznaczony gubernatorem wojskowym Paryża. [przypis edytorski]
301.Tartufe – główny bohater komedii Moliera Świętoszek. [przypis edytorski]
302.Plutarch z Cheronei (ok. 50–ok. 125) – grecki filozof, historyk, moralista; autor popularnego zbioru zestawionych parami życiorysów sławnych Greków i Rzymian (Żywoty równoległe). [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
430 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: